Sylwester Gniadek

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Sylwester Gniadek. Urodziłem się w Wołominie, ale nie mieszkaliśmy [tam]. To były lata dwudzieste, 1928 rok. Wtedy w zasadzie nie rodziło się dzieci w szpitalach, nie było takiej mody, tylko w domach. Mama pojechała do swojej najstarszej siostry, która miała swój dom w Wołominie i tam się urodziłem. Mieszkaliśmy [tam] trzy, cztery lata. Wróciliśmy do Warszawy, gdy miałem pięć lat. Mieszkaliśmy na ulicy Długiej róg Miodowej. Do szkoły chodziłem przy placu Krasińskich. Każda szkoła, pamiętam, miała swój kościół, tak zwany szkolny. Do kościoła szkolnego [chodziliśmy] na Senatorską. Tam byłem u Pierwszej Komunii. Na Długiej żeśmy mieszkali do wiosny 1939 roku. Następnie przenieśliśmy się na ulicę Ogrodową róg Żelaznej.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?

Mój ojciec pracował w tak zwanym magistracie. Wtedy nie było Urzędu Miasta, tylko pracował w magistracie. W zasadzie ojciec kończył konserwatorium, klasa organów – miał być organistą. Dawniej organista oprócz tego, że grał w kościele na organach, to musiał zbierać opłaty i tak dalej… Ojciec nie [podjął się tego] i przez pewien czas pracował w warszawskiej operetce, bo miał piękny głos. W roku 1928, jak operetka podupadła, stracił pracę i dłuższy czas był bez pracy. Potem pracował w magistracie.
Mama nigdzie nie pracowała, zawsze była w domu. Najpierw byłem jedynakiem. Po dziesięciu latach – w 1938 roku – urodził się brat. Mama zajmowała się domem.

  • Dlaczego się państwo przenieśli z Długiej?

Mieszkaliśmy na Ogrodowej róg Żelaznej. Ale to było krótko. Zaraz w 1940 roku powstało getto i nasz budynek znalazł się w getcie. Musieliśmy się wynieść. Był problem, bo ojciec miał przy magistracie służbowe mieszkanie i nie chcieliśmy przejąć mieszkania pożydowskiego – czekaliśmy na [inne]. Wtedy chodziłem do szkoły na Młynarską. Mieliśmy przepustki i pamiętam, że [swoją] zgubiłem. Przez trzy tygodnie nie wychodziłem z getta, bo Niemcy nie chcieli mi dać drugiej przepustki. Potem znaleźliśmy mieszkanie na Smolnej i przenieśliśmy się. Tam mieszkaliśmy do wybuchu Powstania.
Całą okupację [spędziliśmy] na Smolnej pod [numerem] dwunastym. Smolna była podzielona. Strona [z numerami] parzystymi była polska (myśmy tam mieszkali), a strona od Alej Jerozolimskich była zajęta przez Niemców. Tam mieszkali przeważnie – tak sądzę – sami Niemcy. Polacy zostali wysiedleni i mieszkały tam rodziny niemieckie, które w pracowały Warszawie… Powstanie zastało nas na Smolnej.

  • Co pan robił w czasie okupacji?

Chodziłem do szkoły podstawowej na Młynarskiej.

  • Z czego utrzymywała się pana rodzina?

Ojciec pracował. Jak wybuchło Powstanie, w tym czasie byłem chory. Drugiego dnia mama poleciała na dół do szpitala i przyprowadziła mnie do domu. Do 9 września byliśmy na Smolnej. Z tym że ta ulica była ostrzeliwana od strony Alej, nie można było na nią wyjść. Jak się ktoś pokazał, to Niemcy od razu strzelali. Ze Smolnej można było przejść na Foksal. Na końcu jest pałacyk i ogrody. Na dole pałacyku był sztab AK na Śródmieście. Pamiętam do dzisiaj, że przed 15 sierpnia przychodził do nas major z tego sztabu. Przyniósł mi napisany na kartce wiersz. [Powiedział]: „15 sierpnia będzie akademia, to ty ten wiersz będziesz mówił”. Byłem takim – przepraszam – maminsynkiem. Nauczyłem się tego wiersza. Była bardzo [uroczysta] akademia, była msza polowa – wszystko odbywało się w ogrodzie na Foksal. Potem była część artystyczna i mówiłem ten wiersz. Zaczynał się tak: „Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci. Byś nam – kraj przedtem rozdarłszy na ćwierci – była zbawieniem witanym z odrazą”.
To był cały długi wiersz. Potem, jak nas wywieźli do Niemiec, [przypominałem] sobie ten wiersz co jakiś czas. Nauczyłem się go na pamięć i nawet już po powrocie do kraju [pamiętałem go]. Nie był wtedy drukowany, bo był wybitnie antyrosyjski. […] Mówiłem go 15 sierpnia 1944 roku. Był tam napisany, dostałem go prosto [od autora] i byłem pierwszą osobą, która go mówiła. […] Co roku na rocznicę Powstania przypominam sobie ten wiersz, żeby nie zapomnieć. […]

  • Gdzie pan spędził resztę Powstania?

Cały czas na Smolnej. […]

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądała sytuacja, co się działo.

Z początku nic się nie działo. Smolna była jakby granicą. Była nienaruszana, tam nie było wojska, cześć od strony Alej była po stronie niemieckiej. Na Smolną nikt nie mógł wyjść, nikt nie mógł się pokazać, bo Niemcy zaraz strzelali. A tak, to było spokojnie. W tym domu, w którym żeśmy mieszkali, w czasie okupacji były tak zwane magazyny meinlowskie. To była jakaś firma żywnościowa, były tam wina… Jak wybuchło Powstanie, to mój ojciec dostał [polecenie] pilnowania i wydawania żywności tym, którzy przynosili przepustki, [na których napisano], co ma wydać. Był [magazynierem], który wydawał tę żywność. Do 9 września byliśmy na Smolnej. Akowcy wycofali się z Foksal, ludności cywilnej nie powiedzieli, żeby pozostać na miejscu. 9 września rano weszli okupanci, ale to byli Węgrzy. Nawet dobrze nas traktowano. Można było zabrać [ze sobą trochę rzeczy], ale dużo nie można było [wziąć], bo co można unieść w ręce. Wtedy było dość ciepło, pamiętam, że wziąłem jakąś jesionkę, którą po drodze chciałem wyrzucić, bo było za gorąco.

  • Wyszedł pan z całą rodziną? Z mamą, ojcem i bratem?

Ze Smolnej [wyszliśmy] dołem do placu Piłsudskiego i tam [przejęli] nas „ukraińcy” – to było najgorsze. Szła wtedy duża kolumna ludzi – kobiety, mężczyźni, dzieci. „Ukraińcy” wyciągali młode kobiety, [zaciągali] w gruzy i prawdopodobnie je tam gwałcili. Po drodze bili niektórych. Dopiero stamtąd [poszliśmy] do Pruszkowa. W Pruszkowie nas rozdzielili.

  • Proszę opowiedzieć o Pruszkowie. Jak to wyglądało, co się wydarzyło.

W Pruszkowie znowu była segregacja. Ojciec wziął brata na rękę, bo brat miał wtedy niecałe sześć lat. Mama mnie wzięła za rękę. Ojciec oddzielnie i ja oddzielnie – zostaliśmy rozdzieleni. Potem prawdopodobnie przez siostry Czerwonego Krzyża ojciec starał się, żebyśmy byli razem. Następnego dnia jedna z sióstr Czerwonego Krzyża wykrzykiwała nasze nazwisko i zaprowadziła nas do sektora, gdzie były całe rodziny. Potem się okazało, że to był sektor, gdzie byli tramwajarze i kolejarze. Potem wsadzili nas w wagony i wywieźli nas do Wrocławia – wtedy to się nazywało Breslau. Zatrzymaliśmy się na stacji za Częstochową. Niemcy pilnowali, ale mój brat jako dzieciak [wyszedł] z tego wagonu towarowego. Zobaczył go nasz sąsiad ze Smolnej, który był kolejarzem na Dworcu Wschodnim. Krzyczy: „Boguś! Boguś! Co, wy też tu jesteście?”. – „Tak”. Potem przeszliśmy do jego wagonu.
Jak się okazało, był z żoną i z córką. Mała miała wtedy chyba pięć lat. Była o rok młodsza od mojego brata. Mieli więcej dzieci, ale w tym czasie były poza Warszawą, gdzieś u rodziny na wsi. Wzięli ich z Powstania. Mówi: „Wie pan co, tu są sami kolejarze”. We Wrocławiu znowu nas segregowali i ten pan (był w mundurze kolejarskim) zaświadczył, że ojciec razem z nim pracował na kolei na Dworcu Wschodnim. Mówił: „Niech pan nic nie mówi. Powie pan, że nie ma dokumentów”. Myśmy się później cały czas śmiali: „Stałeś się kolejarzem”. No i ojciec stał się kolejarzem. W obozie we Wrocławiu byliśmy ze dwa lub trzy dni. Stamtąd znowu w pociąg i do Berlina. W Berlinie też dwa czy trzy dni i zabrali nas do Brandenburga.

Obóz był na terenie dworca kolejowego w Brandenburgu. Jak pamiętam, było tam z dziesięć baraków. Osiem baraków zajmowali Polacy, a dwa baraki były zajęte przez Francuzów, żołnierzy francuskich. Mama zaczęła pracować na terenie obozu, ojciec pracował na terenie dworca towarowego w Brandenburgu, a ja pracowałem przy układaniu szyn. Co ciekawe, to był 1944 rok, kilka lat wojny i Brandenburg nie był ani razu bombardowany. Było tam dużo szpitali. Słyszałem rozmowy i podobno była cicha umowa między aliantami a Niemcami, że samoloty mogły nisko lecieć na bombardowanie Berlina i do nich nikt nie strzelał. Berlin był siedemdziesiąt kilometrów od Brandenburga. Nasze baraki nieraz podskakiwały, a Brandenburg nie był ani razu bombardowany. I dopiero 20 kwietnia, w tak zwane urodziny Hitlera, gdy samoloty leciały na Berlin, to w Brandenburgu otworzono do nich ogień, odezwała się artyleria. Nastrącali ich mnóstwo. Pamiętam, jak zaczęło się bombardowanie. To były bombardowania dywanowe. Widziało się, że nadlatywało dwadzieścia czy pięćdziesiąt samolotów i jednocześnie zrzucało bomby. Nie pikowały ani nic, tylko na danej wysokości rzucały bomby i odlatywały. Następna partia samolotów leciała dalej i [tam] zrzucała bomby.
Wtedy na torach kolejowych nie wiedziałem, gdzie uciekać. Patrzę, przede mną leci niemiecki kolejarz i otwiera właz jak do kanalizacji i wchodzi. Zdążyłem jeszcze wpaść tam za nim i [zasunęliśmy] właz. Potem, jak ucichło, chciałem wyjść, ale on mi nie dawał. Mówił, że będą [bombardować]. Po jakimś czasie wyszliśmy. Tory były zbombardowane, parowozy były powyrzucane z torów. To było pierwsze bombardowanie Brandenburga. Wszyscy wyszliśmy z tego cało. Niemcy mieli taki zwyczaj, że zaraz za koleją były pola. Na zimę Niemcy otwierali śluzy i zalewali je wodą. Na wiosnę znowu spuszczali wodę i to były takie zielone pola. Francuscy wojskowi nam powiedzieli: „Jak będzie jeszcze raz bombardowanie, to uciekajcie na te pola”. Tydzień po tym było następne bombardowanie miasta. Wtedy uciekliśmy na pola za dworcem. Wtedy pola również zostały zbombardowane. Bomby padały jedna obok drugiej. Jak się ocknąłem, to leżałem w leju od bomby. Miałem poharataną nogę. Mama była lekko zadraśnięta, ojciec też, a brat był cały zalany krwią. Cała głowa, wszystko – zalany krwią. Zaraz po nalotach przyjechały karetki pogotowia (bo tam było również dużo Niemców) i tych ciężko rannych zabierali. Brata zabrali. Wtedy nikt się nie pytał, tylko latali i [zbierali]. On był cały zalany krwią. Mnie Francuzi położyli na deskę i zanieśli do naszych baraków. To był już koniec wojny. To były ostatnie dni kwietnia. 3 maja 1945 roku zajęli nas Rosjanie. Dworzec w Brandenburgu leżał poza miastem, dopiero potem zaczynało się miasto. Rosjanie kazali nam się cofnąć, bo będzie front, miasto zaczęło się bronić. Zatrzymaliśmy się na wsi – chyba dziesięć kilometrów za miastem.
Część Polaków od razu [udała się] do domów, a mama i ojciec powiedzieli: „My nie pójdziemy, tylko musimy czekać, aż miasto zostanie zdobyte”. Tam przecież był mój brat, miał sześć lat. Nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Mówimy: „Zostaniemy, aż zdobędą miasto i wtedy będziemy [wracać]”. Ale w międzyczasie każdy z Polaków zorganizował jakąś furmankę, czekali, żeby wrócić do Polski. Myśmy też mieli taką furmankę. Byłem na niej z ojcem, mamą, państwem ze Smolnej (kolejarz z żoną i z córką) i jeszcze drugim panem – był zawiadowcą stacji w Częstochowie. Też był kolejarzem i był z żoną. Jego żona zginęła w czasie bombardowania. Myśmy leżeli jeden za drugim. Zostałem najmniej ranny, bo byłem w leju. Osobom, które leżały dalej, porozrywało płuca. Tak zginęła jego żona – podmuch powietrza rozerwał jej płuca. Mieliśmy czekać dalej.
Na drugi dzień wioskę pod Brandenburgiem znowu zajęli Niemcy. Esesmani w czarnych mundurach wjechali na czołgach. Rodowici Niemcy, gospodarze, wskazywali, gdzie są Polacy z wozami. Robił się wieczór. Niemcy kazali nam załadować się na wozy i zaczęli nas wieźć do lasu. Zrobiło się ciemno, a esesmani nas pilnują. Z tym że ten kolejarz z Częstochowy, pan Dudziński, świetnie znał niemiecki. Mówi do ojca: „Panie Gniadek, jak będzie tutaj jakaś [droga], to skręcimy tą furmanką”. Bo przecież Niemiec nie stał przy każdej furmance. Jechaliśmy ostatnią furmanką i skręciliśmy. Skręciliśmy w bok. Nie gonili nas, bo ciemno. Cała kolumna furmanek Polaków pojechała dalej. Myśmy ujechali kilometr czy trzy kilometry i zjechaliśmy na normalną szosę, gdzie było pełno furmanek Niemców. Tak żeśmy jechali. Ten pan mówi do ojca: „Nic się nie odzywajcie po polsku”. W nocy zatrzymała nas żandarmeria polowa. Halt! [Spytali], gdzie jedziemy. Dudziński znał świetnie niemiecki i powiedział: „Uciekamy przed ruskimi”. – „No to jedźcie prosto”.
Pojechaliśmy dalej. Dojechaliśmy do następnej wsi, już się robiła szarówka i żeśmy się zatrzymali. Pół dnia. Po południu do tej wsi wjechał Rosjanin na rowerze i wieś zajęta. Jeden Rosjanin wjechał i wieś zajęta! Na noc wojsko cofało się do lasu i wieś zajęta. To już były ostatnie dni. Radio było włączone. Potem do tej wsi wjechało też Wojsko Polskie i słyszymy, że koniec wojny. Ogłoszenie, że koniec wojny. Mówimy: „To jedziemy z powrotem do Brandenburga”. Zaczęliśmy szukać znajomych, co jechali z nami na furmankach. Nawet potem, jak już wróciliśmy do kraju, okazało się, że nikogo żeśmy nie znaleźli. Prawdopodobnie ich wszystkich w tym lesie rozstrzelali. Nikogo więcej żeśmy [nie znaleźli]. Pisaliśmy, ale zaginęli i nikt [nic nie wiedział].
Wróciliśmy do Brandenburga i mama z panem Dudzińskim, który znał dobrze niemiecki, poszli szukać mojego brata po szpitalach. Ja leżałem na furmance, ojciec też, bo był ranny w głowę. Znaleźli go w którymś z kolei szpitalu. Co się okazało. Jak go Niemcy zabrali z tego pola, to od razu na operację. Do dzisiaj nie ma czaszki na wielkość dłoni. Dostał odłamkiem w głowę, był nieprzytomny. Niemcy od razu zrobili mu trepanację czaszki, zrobili mu operację i dopiero na jaw wyszło, że to jest polskie dziecko, jak on oprzytomniał po operacji. W tym szpitalu były chyba dwie Polki. Jedna dobrze znała niemiecki i zajęła się moim bratem, tłumaczyła. Mama zabrała go z tego szpitala. Rosjanie wzięli nas do szpitala rosyjskiego. To był polowy szpital rosyjski. Pamiętam do dziś, że szpital zrobili w willi poniemieckiej. Położyli mnie między dwóch Rosjan. Jeden nie miał nogi, drugi nie miał dwóch nóg, a ja w środku z tą swoją nogą. Mogłem się poruszać. Aleśmy chcieli jak najszybciej do domu. Ten doktór tłumaczył, że nie [powinniśmy]. Ojciec mówi: „To my w parę dni dojedziemy”.
Przyjechał szofer jakąś ciężarówką, mówi, że jedzie do Berlina. Ojciec spytał, czy by nas nie wziął do Berlina. Mówi: „To dam ci zegarek”. To pamiętam jak dzisiaj, mówi: „To dam ci zegarek”. On mówi, że nas weźmie. Podziękowaliśmy lekarzom w szpitalu rosyjskim i poszliśmy na ciężarówkę do Berlina. Ojciec z domu wyniósł zegarek, jak to dawniej się nosiło zegarki kieszonkowe – tak zwaną cebulę, na łańcuszku. Nie był złoty, ale chyba pozłacany. Pamiętam, że jak przechodziliśmy kąpiele i tak dalej, to jeden drugiemu dawał ten zegarek. Stałem za ojcem, potem ja [komuś dawałem], żeby go przemycić. To była jedyna rzecz, która myśmy tak przemycali. Jak żeśmy dojechali do Berlina, to ojciec [wyciągnął] zegarek i mu daje. Rosjanin zawinął koszulę i mówi: Dziadzia, na szto mi wasze ciasy? Miał chyba z pięć zegarków. Nie wziął od ojca zegarka. Potem znowu szukaliśmy okazji i żeśmy się znowu dostali do granicy jakimś wojskowym samochodem, do Polski – do Gubina.
Jak przeszliśmy Odrę, to w mieście był już komendant wojskowy, Polak. Dał nam kwaterę i mówi do ojca: „Proszę pana, niech pan tu zostanie. Pan pracował w magistracie. Potrzebni są ludzie, tutaj powstaje administracja. Jestem wojskowym komendantem. Nie ma cywili. Dostanie pan willę na własność. Zamieszkacie. W Warszawie nie ma nic. Warszawa jest cała zbombardowana, zniszczona. Tam nic nie będzie”. – „Nie! Żadna willa, my do Warszawy”. Później znowu jechaliśmy pociągiem towarowym w odkrytym wagonie. Jechaliśmy przez Poznań i w Warszawie na Dworcu Zachodnim znaleźliśmy się 30 maja. Z Niemiec wróciliśmy tak, jak żeśmy stali, bez niczego. Brata trzeba było nosić na ręku. Przyszliśmy na Smolną – nic nie ma, wszystko popalone, nikogo nie ma, wszystko w ruinie. Żeśmy poszli na Pragę, bo tam przy Kijowskiej mieszkała moja ciotka. Przeszliśmy przez most pontonowy. Okazało się, że [ciotka] jak mieszkała, tak mieszka tam po wojnie. Od razu nas [przyjęła]. Mówi: „Słuchajcie, wszystko jest zniszczone”. Na Bródnie dziadek miał swój domek. Mówi: „To jest wszystko spalone, oni mieszkają w tej chwili na Wilczej”. Myśmy dostali adres i pojechaliśmy tam, gdzie mieszkał dziadek i jedna z sióstr ojca. Wzięli nas, dali nam na Wilczej jeden pokój i żeśmy tam zamieszkali.
Brata od razu [oddaliśmy] do szpitala. To było w Alejach Ujazdowskich. […] Badał go profesor. Mówi: „W tej chwili nic nie można zrobić, operacja jest przeprowadzona bardzo dobrze, a można będzie wrócić do badania, operacji, jak on urośnie. Jak przestanie rosnąć, to wtedy można albo wstawić platynę, albo kawał kości jego”. Brat zaczął chodzić do szkoły, ale jemu na głowie [w dalszym ciągu] pulsowało. Wymyślono [coś na wzór] durszlaków. Zakładano mu na sprężynce blaszkę z dziurkami, żeby mu któreś dziecko nie wsadziło palca. Jak to dzieciaki, przecież nie wiedzą, że to mózg. Było widać, że to mózg, jak chodzi, jak pulsuje. Z początku profesor mówił: „Będziemy się starać, bo to można platynę wstawić. To nawet będziemy pisać do Szwedzkiego Czerwonego Krzyża na tą operację”. Ale jak podrósł, znowu zrobili prześwietlenie i stwierdzili, że [operacja] jest niepotrzebna Zarosło chrząstką – to nie była kość, tylko gruba chrząstka, mózg podobno jakoś się przesunął. Brat ma w tej chwili siedemdziesiąt lat i nie miał operacji. Ma co prawda bliznę, ale jak zaczesze włosy, to nie widać.
Miałem szesnaście lat, jak żeśmy wrócili do Warszawy i spałem pod stołem. Nie było miejsca, żeby rozstawić jeszcze jedno dodatkowe łóżko polowe. Ojciec od razu poszedł do pracy i ja też musiałem od razu iść do pracy, bo nic nie mieliśmy, nawet łyżki. Ojciec zaczął pracować w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej. Ja też pracowałem w tym ministerstwie jako goniec. Wszystkie ministerstwa mieściły się w jednym gmachu, tam gdzie Dworzec Wileński, pomnik „śpiących”. Wieczorem zacząłem chodzić do szkoły, bo przecież miałem tylko szkołę podstawową. W dzień do pracy, wieczorem do szkoły, a przyszła sobota i niedziela – [szedłem] na Starówkę wywozić gruz. Później ministerstwo przeniosło się na plac Dąbrowskiego, tam został wybudowany budynek. Potem ojciec dostał mieszkanie z ministerstwa na Mickiewicza na Żoliborzu pod numerem 25. Przydzielali mieszkania tym, którzy nie mieli. […]



Warszawa, 1 lipca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Sylwester Gniadek Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter