Wiktor Listopadzki „Wróbel”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wiktor Listopadzki. Urodziłem się 2 czerwca w 1922 roku w miejscowości Przysucha, to jest na Kielecczyźnie. Rodzinę mam partyzancką, w Kieleckim. Ojciec był rzemieślnikiem. Najpierw miał gdzieś w Kieleckim swój warsztacik, przedsiębiorstwo, potem się przenieśliśmy do Warszawy. Pracował w Państwowych Zakładach Inżynierii na Grochowie, a mieszkaliśmy w Rembertowie. Zapomniałem, jak ta ulica się nazywa, przy torach idzie.

  • Czym zajmowała się pana matka?

Matka była cały czas przy mężu, ale miała brata, był w wojsku kapitanem. Było nas pięcioro w domu, więc nie przelewało się tak bardzo, ale mieliśmy wszystkiego dosyć [to znaczy wystarczająco]. Wuj był kapitanem w Ministerstwie Spraw Wojskowych, tak się nazywało przed wojną. Miał jednego syna. Mojej matce po protekcji załatwił, że szyła bieliznę dla wojska. Maszynę miała, gotowe materiały przywoziła, dorabiała sobie, jakiś czas to trwało, ale przeważnie ojciec utrzymywał dom.

  • Czym się pan zajmował przed wybuchem II wojny światowej?

Chodziłem do szkoły. Po szkole powszechnej byłem w szkole – była zawodowa czy nie zawodowa – przygotowywała. Było ciężko bardzo o pracę. Dostałem się, to była hurtownia, przyjmowało się zamówienia i odsyłało się do klienta. To była przejściowa praca, przed samą wojną to było.

  • Jak zapamiętał pan 1 września 1939 roku?

Oczywiście, pamiętam pierwszy dzień września. Mieszkaliśmy wówczas w Nowym Dworze. Były dwa mosty. Modlin – był jeden most, później drugi most. Rano, o godzinie piątej, już był nalot. Rzucili bombę, nie trafili w most, tylko trafili do rzeki. Cała rzeka Narew, bo tam łączyła się Wisła z Narwią, była [pełna] zagłuszonych ryb. Takie momenty. Poza tym mieliśmy służby w nocy. Była piękna pogoda, księżyc świecił, myśmy patrzyli, samoloty buczały. Była ewakuacja. Wtenczas podstawili pociągi na stację. Mieszkaliśmy blisko stacji, załadował się ojciec z nami, ze wszystkimi pojechaliśmy do Warszawy. Już byłem w Warszawie. Później była odezwa pułkownika Umiastowskiego, żeby ludność Warszawy, młodzież, dorośli opuszczali Warszawę na Garwolin. Myśmy z ludnością opuszczali Warszawę, przez most Poniatowskiego uciekliśmy. Doszliśmy do lasów w Garwolinie. Przeszliśmy, brat starszy szedł, ja młodszy, ojciec z nami, natomiast młodszy brat został przy rodzicach. Ten, który szedł, starszy, zginął w Powstaniu Warszawskim.

  • Jak pan znalazł się z powrotem w Warszawie?

Z powrotem się znalazłem w Warszawie tak, że najpierw nas [skierowano] do Garwolina. W Garwolinie bombardowanie było bardzo duże, nalot był, palił się Garwolin. Niemcy okrążyli Warszawę, już doszli z tamtej strony i wzięli nas do niewoli. Już nie pamiętam, jak myśmy szli za Garwolinem, w każdym razie znaleźliśmy się w Stoczku, w nocy, w kościele. Obóz zrobili gdzieś przed Warszawą, w Okuniewie. Chyba dwa czy trzy dni siedzieliśmy w tym obozie, pod gołym niebem, nie było nic. Tylko jeden raz w kościele żeśmy nocowali, wszyscy razem do kupy. Zwalniali później młodych ludzi, kto miał czapkę uczniowską. Jak nie miał czapki, to nie puścili. Kombinowało się z tą czapką. Gdzieś skombinowałem za coś czapkę. Żeśmy poszli, ale jeszcze front był, jeszcze Warszawa się broniła. W każdym razie doszedłem do Okuniewa, przez front jakoś przedarłem się do Warszawy. Warszawa była rozwalona, rozbita. Moja matka z dwoma siostrami, z młodszym bratem, dostali się do znajomych na Nowym Świecie. Do nich jakoś dotarłem, bo umówiłem się, że tam się spotkamy, i tam żeśmy się spotkali. Tak się zaczęło. Później, pamiętam jak dziś, w Alejach Ujazdowskich Niemcy jechali, rzucali chleb. Fotografowali, ludność wyrywała sobie ten chleb. Poza tym konie, rozbite całe miasto.
Myśmy tam byli chyba z tydzień albo więcej. Żeśmy później wrócili pieszo do Nowego Dworu z Warszawy. Po przyjściu do Nowego Dworu, chyba po dwóch dniach, zobaczyliśmy nasz dom. Mieszkaliśmy zaraz przy koszarach w Nowym Dworze. To był taki z drzewa, ale bardzo ładny, nowoczesny, nowy, bo gospodarzem był Amerykanin polskiego pochodzenia, który wrócił z Ameryki, wybudował to dla lokatorów. Myśmy mieszkali w tym domu. Pół domu było rozbite, bo tam była artyleria polska i niemiecka, która okrążała. Niemcy już byli w naszych koszarach. Pamiętam Niemców, jak myli się przy studni. Już było zimno, bo to był chyba październik.
Później nas wysiedlili stamtąd. Żydów wysiedlali, później Polakom dawali takie mieszkania [zastępcze]. Moja matka dostała mieszkanie chyba na ulicy Zakroczymskiej. Zaczęła się Warszawa. Ojciec prowadził warsztat, między innymi obsługiwał Niemców. Gestapo było straszne, reżim był niesamowity. Tam już była Rzesza. Dowody mieliśmy z gapą niemiecką. Młodzi byliśmy, chcieliśmy walczyć. Masę młodzieży poszło do Warszawy na stałe. Jakiś czas przyjeżdżaliśmy do domu, potem mnie zatrzymało gestapo na stacji, bo był urząd celny, granica była, celnicy chodzili. Już się orientowali widocznie, że z bratem…Brat w oficerkach chodził, bo się szpanowało, człowiek się nie zastanawiał. Wsadzili mnie do bunkra, dostałem wycisk od nich: gdzie należę, po co jeżdżę. Na szczęście mieliśmy legitymacje, bo była parowozownia na Pradze, parowozy przychodziły uszkodzone z frontu. To była żelazna legitymacja, żeśmy mieli. Niemcy w końcu uwierzyli, ale już się bałem przyjechać z powrotem, już musiałem zostać w Warszawie, bo myślę sobie, jak pójdę… Wtenczas były modne grzebienie – teraz robią wszystko normalne, elegancja – [a kiedyś] się robiło z takiej blachy aluminiowej. Pamiętam, miałem ten grzebień, a miałem włosy czarne i gęste. Wsadził mi grzebień, dostałem wycisk, cały krwią się zalałem. Prawdopodobnie wywozili do fortu do Pomiechówka, ale z uwagi na to, że ojciec obsługiwał Niemców, poszedł do gestapowca i zaczął płakać…

  • W ten sposób udało się pana stamtąd wyciągnąć?

Stamtąd mnie zwolnili. Już wtenczas musiałem zostać w Warszawie. Pracowałem w zakładach kolejowych, ale tam znów była organizacja, chodziliśmy na wykłady. Już jacyś szpicle działali i ja z kolegą… To łatwo było poznać, bo Niemiec był z Reichu wielki, „Pelikan” na niego mówiliśmy, bo ostry był, chodził, patrzył, czy jesteśmy przy warsztatach. Myśmy raz przyszli, żeby ostemplować legitymacje, a oni już uważali na nas. Z jednym kolegą, Gregorczyk, w moim wieku, równy… Przyszło gestapo i nas znów chapnęli stamtąd. Wsadzili nas, było specjalnie więzienie na dole. Ciemno, była ławka, nad tą ławką drąg był, woda była. Trzeba było siedzieć cały czas, nie wolno było się ruszyć.
Brat poznał… Był dyrektor przy szkole przysposobienia, gdzie rzemieślników kształcili do warsztatów, była Polka, która z tym Niemcem miała miłość. Brat znalazł dojście do niej przez kobietę, która miała stragan. Ona przychodziła do niej, mówi: „Wie pan, jak zbierzecie jakieś pieniądze, to wykupimy tych dwóch” – mnie i kolegę. Jakoś się zmówili, że przez tę kobietę… Ona elegancka była, wyperfumowana, była przyjaciółką tego Niemca. Już mieli nas wywieźć na Szucha. Jakoś wyszedłem i się udało. Wtenczas już musiałem dostawać z organizacji… Co rozbili jakiś transport, to dostawaliśmy masło, inne rzeczy.

  • Kiedy pan zetknął się z organizacjami konspiracyjnymi?

Z organizacją konspiracyjną zetknąłem się… Kolega jechał do pracy ze mną, mówi: „Słuchaj, już należę”. To był mój przyjaciel. On był młodszy ode mnie. Bali się od razu [mówić]. Powiedział: „Słuchaj, jest organizacja, czy byś nie chciał [wstąpić]?”. − „Dlaczego nie? Przecież i tak jeżdżę, pracuję. Dostałem od Niemców, nie mam wyjścia innego, tam nie mogę jechać, chętnie za ojczyznę pójdę”. Oczywiście poszedłem, przysięgę złożyłem. To była szkoła blisko gestapo. Pierwszą przysięgę miałem na Czerniakowskiej, ta szkoła jest z czerwonej cegły, są tam też Filtry. Tam mieliśmy przysięgę, stamtąd się zaczęło. Drugi punkt był na rogu Żelaznej i Chłodnej, też przy gestapo, przy policji właściwie. Mieliśmy już ćwiczenia. Ciekawa rzecz, że stamtąd przewoziłem broń z kolegą. W Warszawie się jechało „na cyckach”, z tyłu. Tramwaj szedł od Czerniakowskiej, wjeżdżał Książęcą, jechał Krakowskim, leciał do mostu Kierbedzia, a myśmy przewozili broń, bośmy ćwiczenia mieli aż w lasach w Jabłonnie. Długi karabin pod płaszczem, Niemcy nur für Deutsche, pół tramwaju oddzielone, a my na „cyckach”. Nie można się było w lewo wychylić, bo były słupy trakcyjne. To było rzeczywiście poświęcenie się. Nasza młodzież była rzeczywiście niesamowita. Jak sobie przypomnę to wszystko, to w się wzruszam.

  • Jak pan zapamiętał dzień 1 sierpnia 1944 roku?

Moja kompania to była K-2. Stu dziesięciu było nas, a przy końcu Powstania zostało dwudziestu czterech i to takich, że byli kontuzjowani. Tyle nas zostało. Pierwszy dzień był taki, że na razie dostałem rozkaz. Mokotów – dużo mieszkało folksdojczów, wille trzymali. Była grupa, dostali rozkaz, żeby ich złapać, żeby oni przed Powstaniem nie mogli iść… To był róg Idzikowskiego i Puławskiej, kilka willi, co stoi. W takiej jednej willi ich pilnowałem z rakietnicą, bo miałem rakietnicę. Później, jak się zaczęło Powstanie, godzina piąta i zaczęli strzelać, dostaliśmy rozkaz. „Witos” przyjechał, mój kolega, z lekkim karabinem maszynowym. Z nim żeśmy odpierali ulicę Puławską. Oni wyjeżdżali od strony Piaseczna, motocykle, samochód, myśmy ich rąbali, oni w nas też strzelali. Myśmy mieli ustawione na pierwszym piętrze na rogu… Ten dom stoi jeszcze w tej chwili. Był chyba z piętnaście lat podziurawiony. Okna, z których strzelaliśmy – jeszcze były widoczne dziury po pociskach. Tak się zaczęło.
Później na wyścigach, z uwagi na to, że już Niemcy wezwali pomoc od lotników z lotniska, nasza siła chłopaczynów, którzy przedostali się do stajni, tam pobiegli, już nie mogli sobie dać rady, już Niemcy naparli. [Nasi] wycofali się stamtąd. Myśmy dołączyli do nich zaraz wyżej, jak jest Królikarnia. Wycofywaliśmy się w stronę Jeziorka Czerniakowskiego, jeszcze most stał. Chciałem tu nawiązać do tego, że żeśmy się czołgali w kartofliskach, bo Niemcy jechali drogą od strony Konstancina. Napotkali nas, myśmy dostali od nich ostrzał, bo oni byli mocno uzbrojeni. Musieliśmy chyba z godzinę, dwie leżeć w kartofliskach, żeby się wycofać. Pamiętam, deszcz zaczął padać. To był chyba 3 sierpnia. Doszliśmy do Wisły, ale w tej chwili nie mogę powiedzieć, jaka to miejscowość. Wiem, że były trzy domy, stały jeden koło drugiego, taki front, a dalej, przed tymi domami były pola. Już miałem astrę, półautomat czeski [astra –raczej pistolet hiszpański – red.], miał ładownicę od spodu, to była krótka broń. Mieliśmy już [iść] na kwaterę, już dziewczyny były z nami razem. Nasz patrol gdzieś szedł, zobaczył, że jadą Niemcy ciężarowym samochodem od strony Mokotowa. To była droga na front, bo był front na Wiśle. [Nasi] rąbnęli kierowcę, major siedział z boku kierowcy. Okazało się, że w tym samochodzie były mundury wojskowe. Zabraliśmy mundury na kwatery. Rozdzieliło się, dziewczyny przeważnie nie miały nic, to panterki dostawały, poubieraliśmy się w niemieckie ubrania. Siedzimy spokojnie, patrole chodzą. Raptem, chyba dwa dni czy trzy dni po tym, patrzymy, z tyłu jest cała tyraliera Niemców, ale uzbrojonych od głów do nóg. Nie mamy rozkazu, żeby się wycofywać. Niemcy doszli tak, że już trudno było się wycofać. Musieliśmy wyjść frontem, oni z tej strony szli, a myśmy musieli okręcić dom, wycofywać się w stronę Jeziorka Czerniakowskiego po polach. Już nie pamiętam, ilu padło. A major, który siedział w tym samochodzie, szedł z nami, zabraliśmy go z sobą.
  • To był Niemiec?

To był Niemiec. Powiem o tym majorze. Jak go żeśmy przyprowadzili na górny Mokotów, to zaczął prosić, strasznie płakać, że jest Austriakiem, że ma Kinder, żeby darować mu życie, bo go przymusem wzięli do wojska. Nie wiem, co się z nim stało. Wiem, że go prowadził „Stasio”, był taki goniec u nas, on później dostał od Niemców granatem. „Stasio” go prowadził, ludzie się śmieli, bo wielki Niemiec szedł, a „Stasio” szedł za nim. Później major poszedł widocznie na wywiad do dowództwa, już sami się z nim oporządzili.
To był moment, kiedy żeśmy stamtąd się wycofywali. Szliśmy do Jeziorka Czerniakowskiego. Ale jak w tamtą stronę szliśmy, to most jeszcze był, a z powrotem już mostu nie było, tylko trzeba było przepływać. Myśmy z moim kolegą Witoldem („Kamil” miał pseudonim) [zastanawiali się], co zrobić. Pływałem dobrze, a on słabo pływał. Była lina przerzucona, mówię: „Witek, ty łap się za tę linę, w razie czego ci pomogę”. Zrzuciliśmy ubrania, w kąpielówkach żeśmy przepłynęli. Już się robiło ciemno. Na cmentarzu, między grobami żeśmy się przespali. Rano – co tu robić? Jak się teraz dojeżdża do Trasy Siekierkowskiej, to jest po prawej stronie kościół. Był ksiądz proboszcz. Żeśmy doszli pół ubrani do tego księdza: „Proszę księdza”. Jeszcze byli ludzie przyjaźni, bo później już się różnie działo. Jak myśmy szli Czerniakowską, to jeszcze nam dawali chleba czy ciasta, co ludzie mieli. Później już tak nie było. Ksiądz poszedł do swoich parafian, przyniósł. Dostałem jakieś buty damskie, jakieś pończochy, ubrał nas w każdym razie. Ale problem był, żeby dojść do swojej kompanii, a już się zakwaterowała, do Woronicza musieliśmy dojść. Żeby dojść do Woronicza, trzeba było iść skarpą cały czas. Na górze Niemcy, Dworkowa była silnie obstawiona, rąbali stamtąd niesamowicie, a my z tej strony. Pola, mendle zboża, stało jedno przy drugim. Mówię: „Witek, co robimy? Teraz, jak już jesteśmy jako tako odziani, będziemy przedostawać do naszych”. Tak się zaczęło przedostawanie. Przedostawaliśmy się, oni namierzali, bo z lornety, wysoko z Dworkowej widzieli, że się coś porusza. Co się ruszymy, to – wrrr! To my w kopki ze słomą. W końcu jeden przeskoczyliśmy szybko, bo można było, zaczym nas namierzył. Chłopaki byliśmy sprytni przecież, każdy wygimnastykowany. Jakoś przelatywaliśmy przez snopki. Później mówię: „Rąbną nas − bo już coraz bliżej skarpa. − Bierz na próbę jeden snopek, zobaczymy, co będzie”. On ze snopkiem przeleciał. Nie zdążył strzelić, za nim przeleciałem.
Jakoś doszliśmy na górny Mokotów. Od Królikarni, na Woronicza szkoła była, teraz jest ta szkoła. Niemcy, lotnicy siedzą sobie na górze, a myśmy na dole byli. Pamiętam, nie mogliśmy ich zwalczyć, bo oni na górze rzucali, co mieli. Nie wiem, czyj to był pomysł, każdym razie był pomysł taki, żeby podpalić. Podpaliliśmy, oni wtenczas jakoś się wycofywali. Nie wiem, czy ich doprowadziliśmy… Nie pamiętam, jak z tymi Niemcami się stało, w każdym razie wykurzyliśmy Niemców z góry.
Tak się zaczęło. Moja kompania się zakwaterowała, ja z PIAT-em. To był zrzutowy PIAT, nieduża rura. Trzeba mieć siłę, żeby go naciągnąć, sprężyny trzeba było naciągnąć. On wtenczas tak kopał, że były egzaminy, kto wytrzyma. Byłem dosyć wysportowany. Jeden kolega wziął, naciągnął go – to było na sali gimnastycznej – to PIAT poszedł w jedną stronę, a on w drugą, bo ślisko. Byłem trzeci z kolei. Już widziałem, co się dzieje, zobaczyłem, że on tak kopie. Miał sprężynę mocną, to sobie przycisnąłem mocno, jakoś mi się udało. Zostałem zakwalifikowany, z PIAT-em żeśmy pilnowali cały czas.
Pierwsze dni Powstania mieliśmy stanowisko, jak jest teraz komenda główna. To była Puławska numer chyba 132, jak się nie mylę, to był ostatni blok przy Woronicza. Myśmy mieli tą placówkę. Po lewej stronie był szpital rakowatych, tak mówili. Rzeczywiście leżeli ludzie ciężko chorzy, z opieki społecznej. Nawet żeśmy ratowali ten szpital. Jak zapalili, chyba bomba tam upadła czy pocisk zapalający, to myśmy tych ludzi wyciągali stamtąd. Żeśmy wiedzieli, że po tej stronie jest szpital, a my mieliśmy stanowisko… Rano się przychodziło, ustawiało się PIAT-a. Jak nic nie było, Niemcy nie podjeżdżali, to żeśmy wieczorem wracali na kwaterę.
Opowiem moment, jak chcieli nas wsadzić do kicia, jak to się mówi, bo nie wiedzieliśmy, że Węgrzy chcieli pertraktować z Powstańcami. Oni gdzieś stali pod Piasecznem. Oczywiście siedzimy na stanowisku, patrzymy się w ulicę, czy nie jedzie jakiś samochód, czy nie jedzie coś. Jedzie bryczka elegancko, grubasy siedzą, dwóch czy coś. A myśmy mieli „sidolówki” na stanowisku. Nasz dowódca plutonu Gołębiowski „Czapla”, mówi: „Walcie w nich, na co czekacie”. My „sidolówką”. Jedna przeleciała pod bryczką, a druga rąbnęła, pokaleczyła ich. Jakoś przejechali, pojechali do dowództwa. Okazuje się, że przyszli żandarmi, chcieli nas do kicia zamknąć za to, żeśmy sprzymierzeńców chcieli… Ale tak się stało, że nikogo nie wsadzili, tylko upomnienie. Wszystko się rozeszło po kościach. Takie wspomnienia były.
Cały czas żeśmy byli na pierwszej linii. Chodziło się, gdzie teraz [budynek] telewizji. Tam był wąski pas, gdzie ludzie sobie hodowali pomidory. Myśmy sobie chodzili na wypady, żeby mieć na deser. Okopy były zaraz za tym. Niemcy siedzieli w okopach. Myśmy dochodzili, żeby języka złapać. Jeden z kolegów był odważny, sam dochodził do tych niemieckich [okopów]. Nie wiadomo było, czy Niemcy są, czy opuścili. Dochodził, zawsze żeśmy go podprowadzali pod okopy niemieckie, cały czas była taka wymiana.
Może opowiem przykład, że Niemcy podchodzili też pod dom. Jak jest teraz komenda główna, z tyłu stoi czerwony dom do dzisiaj. Tam mieszkała taka… Bo ja wiem, jak to nazwać, nie obrażając ludzi? [Ludność] z socjalnych domów. Oni przychodzili, gwałcili kobiety, jedną zastrzelili. Trzeba było zrobić zastawę na nich. Na ochotnika się zgłosiłem. I Jurek, chyba „Dyszel” pseudonim, odważny chłopak, na Starym Mieście mieszkał, bandzior był, nie bał się nikogo. Żeśmy poszli. Trzeba było trochę uspokoić tych Niemców. Oczywiście szło się ulicą, to szkło wszędzie leży, trzeba było buty owinąć szmatami. Założyliśmy sobie szmaty na nogi, mieliśmy z Jurkiem dwa peemy. On odważniejszy był, przyznaję się. Doszliśmy głęboko w tą ulicę, ciemno jak cholera, nikogo nie ma, tylko te szkła, drut. Napięcie niesamowite. Nie ma co, czekamy. Dwunasta godzina, pierwsza godzina, nie ma nic. Jurek mówi: „Cholera wie, co tu robić. Czy wracać się, czy co?”. W końcu patrzymy, idą Niemcy, trzech lotników. Idą sobie, rozmawiają głośno, serce już człowiekowi zaczyna bić. Podeszli, zaczęliśmy do nich rąbać z peemów. Jeden chyba dostał, położył się, drugi… A chyba dwóch czy coś wycofało się, ci zostali. [Jurek] mówi: „Dawaj, idziemy zabrać ich broń”. Dochodzę, on charczy, boję się go dotknąć, bo taki leży rozkrzyżowany, coś mu lata, a karabin trzyma. Jurek mówi: „Kurwa, bierz go!”. − Złapał, jeszcze go rąbnął rączką, wyrwał. „Masz ten karabin”. Żeśmy się wycofali stamtąd. Rano żeśmy doszli do naszego dowództwa. To był taki wypad.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił w wolnym czasie?

W czasie wolnym była normalna rywalizacja. Zosia była, ładna dziewczyna, każdy chciał do niej mieć jakieś przywileje, ale niestety ona wszystkich nie obdarzała. Jeden, skombinował coś, dał jej, dostawał [coś] od niej. Zaczęła flirtować, można było pośmiać się, na złość się coś robiło. A Zosia się zawsze malowała, nie wychodziła nigdy na patrol czy coś, zawsze musiała się umalować, wyszykować. Każdy za nią chodził, młodzi byliśmy, wygłupy zawsze się robiło.
Poza tym też był moment, że kolegów musiałem prowadzić do aresztu. Każdy był młody, każdy potrzebował zjeść, a to nie było tak, że na obiad się poszło czy coś. Coś stało w opuszczonych willach, jakiś smalec, koledzy znaleźli słoik smalcu przetopionego. Dawaj! Widocznie apetyt już taki mieli wielki, że nie mogli się oprzeć, żeby to zostawić. Wzięli sobie na pecha. Właścicielka, która tam mieszkała, wróciła w międzyczasie, bo gdzieś poszła dalej, do rodziny czy coś. Zobaczyła, przyszła do naszego dowódcy zameldować, że zginął jej smalec. Dowódca nas ustawił w dwuszeregu, żeby się przyznać. Nikt się nie chce przyznać. On zaczął przemawiać. Przyznał się jeden z naszych kolegów. Trzeba go było zaprowadzić do aresztu. Miałem wtenczas służbę. Byłem z nim na patrolu wcześniej, on rozbijał Niemców. Musiałem go prowadzić do aresztu. Też były takie momenty.
Mieliśmy łącznika „Stasia”, to już było przy końcu Powstania. Pilnowałem Niemców, żeśmy wzięli ich do niewoli jako jeńców. Oni rozbrajali niewypały, a myśmy z tych niewypałów robili później „sidolówki”. Siedział Niemiec, który rozbrajał. Było widać z góry plac Szembeka [na Pradze], już ruskie pojazdy jeżdżą po Szembeku. Widać było wszystko, tych ludzi. On mówi po niemiecku do mnie: Sie, kuck! – Ty, patrz, zobacz – Russen, Russen sind gut. Tak mi tłumaczył. Znałem niemiecki tyle, co człowiek musiał. Mówię: „Dlaczego?”. − „Trzeba, żeby Polacy zaprzyjaźnili się z Niemcami”. Mówię: „Dlaczego? Wy tak męczycie Powstanie. Chcielibyście, żeby była przyjaźń?”. Taką dyskusję polityczną mieliśmy. Oczywiście to było tak, że ich później wzięli z powrotem do aresztów, bo oni siedzieli w aresztach. Ale to było w przeddzień kapitulacji, już tak lawina pocisków leciała z wszystkich niemieckich linii, że nie było się gdzie schować, tak jak deszcz padały. Porozbijali wszystkie areszty, co Niemcy siedzieli, i oni uciekli do Pruszkowa. Pech chciał, że nasi koledzy też tam byli i była nasza żandarmeria. Żandarmeria pozabijała kilka Niemek, co ludzie na nich donieśli. Poza tym jeszcze nasi żandarmi Niemcom, folksdojczom… Później, jak po kapitulacji Powstania na Mokotowie do Pruszkowa żeśmy trafili, w Pruszkowie w warsztatach kolejowych przyszło gestapo. Oczywiście szukali naszych żandarmów. Ustawiali nas w szeregu, patrzą się. Wskazał jeniec niemiecki, który siedział, bo przyprowadzili jeńców, żeby poznawali. Oni idą w dwuszeregu, też stoję w szeregu, a ten Niemiec, z którym rozmawiałem, dochodzi do mnie, klepie mnie po ramieniu. Myślałem, że już pojadę na tamten świat, bo jakby mnie wskazał. Mirkę, która już nie żyje w tej chwili, odważna była, wtenczas wskazał, ale jakoś przeżyła. Później spotykaliśmy się. Ona już w tej chwili biedna nie żyje, to była taka odważna dziewczyna. Jak spojrzę na nią… Ostatnio, jak spotkaliśmy się w pałacu Szustra, ona mówi: „»Wróbelku«, − zawsze do mnie „Wróbelku” − nie chodź, bo tak się źle czuję dzisiaj, musisz posiedzieć ze mną”. Na ławce z nią siedziałem przed pałacem. Mówię: „»Nineczko«, przeżyłaś Powstanie, to przeżyjesz to”. Tak żeśmy się rozrzewnili z nią. Myślałem, że on mnie wskaże, żebym poszedł, a on powiedział, że rozmawiałem… Rzeczywiście z nim rozmawiałem, rzeczywiście mówiliśmy na ruskich, bo oni stali za Wisłą, nie pomagali. „Berlingowców” rzucili na tą stronę, strzelali do nich jak do kaczek, bo nie umieli się bronić. Później z nimi siedziałem w obozie, jak nas zamknęli. Z Pruszkowa tam nas zawieźli, później do Berlina i do Sandbostel, aż pod francuską granicę. Z tym Niemcem się skończyło. Poszedł do swojej… Tylko „Ninkę” wzięli. Okazuje się, że później jakoś „Ninkę” zwolnili, bo nie mieli dowodów na nią, nie było obciążenia. „Ninka” znalazła się w innym obozie. Później rozmawialiśmy.

  • Jeżeli chce pan coś dodać na temat Powstania, to bardzo proszę.

Walki były. Później cały czas żeśmy odpierali ataki na Mokotowie. Byłem z PIAT-em, na górze ustawiliśmy PIAT-a, jak już w ostatnich dniach „Pantera” podjechała pod naszą willę. To było od Woronicza, ta willa była trochę głębiej. Nacierali od strony Piaseczna, na nas szli, cała lawina wojska szła. Podjechali pod willę, zobaczyli, a myśmy PIAT-a ustawili w oknie. Kolega mówi: „Schowaj się, bo lufą jedzie”. To była długa lufa, bo „Pantery” miały dłuższe lufy, to były nowocześniejsze czołgi. Jedzie, bo zobaczyli PIAT-a. Nie zdążyłem uciec – piec był kaflowy – za ten piec. On raz w PIAT-a, drugi raz, porozwalał wszystko, mnie przysypał gruz, kolega też dostał, chyba pociskiem, wyrwało mu kawał nogi. Wycofali się, myśmy znów przeszli na kwaterę.
Poza tym ostatnie dni były takie, że gdzie człowiek się obejrzał, było tak… Kiedyś otworzyłem drzwi w bloku, a kolega krzyczy. Widzę, dziurę ma, widzę, jak mu chodzi mózg. „Ratujcie mnie!”. A góra już się pali, płomień. Mówię: „Jak cię wyratujemy?”. On leży, ja ledwo co chodzę, ten drugi ze mną też nie może wyjść. Patrzymy się na niego i on zostaje, leży, ledwo oddycha. Takie sceny się dzieją.
Drugi taki moment był, że ze rzutów mieliśmy rusznice, ruscy nam rzucali. To była długa rusznica, lufę miała długą. Miała kopyto, strzelało się z tego. Też atak był na nas, z tamtej strony jechało wojsko, chcieli się wedrzeć do nas. Myśmy odpierali ataki. Później się wycofywałem z kolegą („Kolejarz” myśmy go nazwali, był w mundurze kolejarskim, jak przyszedł do Powstania). Nieśliśmy we dwóch rusznicę, z przodu chyba szedłem, a on z tyłu. Żonę zostawił w willi, szliśmy w stronę tej wilii. Był kawałek przestrzeni, jak żeśmy przeszli ten niebezpieczny teren, pech chciał, że jakiś odłamek pocisku rąbnął go na miejscu, a ja przeszedłem. Dochodzę do jego żony – zapomniałem, jak on się nazywał – ona mnie się pyta: „A gdzie on jest?”. Mówię: „Padł. Szybko uciekałem, chyba tam został, zginął”. Takie były momenty.
Potem na skarpie Niemcy pomylili się i podjechali pod Królikarnię. Zobaczyli, że źle zjechali, bo nasze posterunki były na Królikarni. Z PIAT-em byłem już na górze, tu jak Jaruzelski mieszka, tylko na kancie. Po lewej stronie jest teraz chyba ambasada amerykańska, mają ogród. Krzyczą do mnie: „PIAT, na stanowiska!”. Ja z Wiciem, to był mój kolega, amunicyjny. Z PIAT-em przeleciałem z tej willi, a Niemcy sobie szykują, ustawiają coś. Nie mamy lornetki. Przeleciałem, był rów przeciwlotniczy, patrzę, a jakiś facet chodzi, z karabinem jest. Mówię: „Skąd jesteś”. − „Siedzę tutaj, bo kazali, posterunek mam”. − „Zobacz, co się dzieje”. − „Szykują się, bo wjechali źle. Nie mogą dalej jechać, bo się boją. Stawiają na nas granatnik”. Już ustawili granatnik, już widzę, pociski walą do nas. Mówię do Witka: „Dawaj amunicję”, a on się boi. Wychyliłem się z okopu, mówię: „Daj! Żebyś szybko przeleciał”, a on nie chce, boi się. A tu walą i tak macają nas. Patrzę, a to świetlny pocisk. Wychyliłem się… Moja matka, jak szedłem do Powstania, a modląca się była, zdjęła obrączkę, mówi: „Synu weź to”. − „Nie chcę mamo, tobie się przyda”. Wcisnęła mi obrączkę, mówi: „Ty się urodziłeś w czepku”. W czepku dziecko [czasem] się rodzi. Wspomniałem sobie: „Matczyno, uprosiłaś Boga, że rzeczywiście w czepku się urodziłem!”. Miałem szczęście cały czas, kiedy byłem o krok od nieszczęścia. [Udało mi się wyjść z tej willi].
Kiedy jechałem tramwajem, pamiętam, jak wiozłem broń do lasów, do Jabłonny, też cały czas Pan Bóg mnie chyba miał w swojej opiece. Mimo że byłem rozrabiaka, jakoś mi się udawało wszystko, człowiek przeżywał. Teraz nieraz pytają się ludzie: „Co wyście [zrobili]? Przez was Warszawa została zniszczona, wyście ludzi…”. Już nie chcę dyskutować, bo to są ludzie tak prymitywni, że nie można znaleźć języka. Jednostajnie tylko mówią, nie można im wytłumaczyć, jaka była sytuacja polityczna, jakie były czasy. Pamiętam, szedłem ulicą Królewską przed Powstaniem Nie było w tym czasie świateł. Trzeba było do domu przywieźć szkło, a w Warszawie można było dostać szkło. Z teczką szedłem, patrzę, ulicą Królewską od strony Marszałkowskiej gestapowcy prowadzą w kajdanach chłopaków młodych, chyba ze trzech, czterech, środkiem drogi, a ja chodnikiem szedłem. Spojrzałem się tylko na nich. Jak wyskoczył jeden, jak mnie kopnął, myślałem, że mi tam połamie coś. Nieraz opowiadam tym ludziom, jak to było, dlaczego myśmy tacy butni byli, dlaczego myśmy poszli do Powstania. Dlatego, że człowiek się nie bał. Myśmy byli tak wychowani, „Bóg, Honor, Ojczyzna” było u nas. Nie było pieniędzy, jak teraz, że pójdą do Sejmu, dostają pieniądze, a w ogóle nie mają żadnych wnętrzności, nie mają żadnego honoru, nic. Myśmy szli, oddawaliśmy krew. Brat zginął w takich męczarniach! Mam kartkę…
  • Czy może pan coś powiedzieć o bracie?

Brat zginął w strasznych męczarniach. Myśmy z 13 na 14 sierpnia atakowali szkołę. Od Kazimierzowskiej był kawałek boiska. Teraz tablica nasza jest. Brat atakował od Puławskiej, ta ulica, co leci równoległa do Puławskiej, krótka. Wieczorem jeszcze poszedłem na kwaterę do niego, bo koło mnie miał kwaterę. Odważny był, chodził pod Wyścigi, do okopów, ulotki rzucał niemieckie. Mieliśmy rodzinę w Kieleckim, partyzanci byli. Mój wuj był w partyzantce, przy takim majątku. Miał narzeczoną, przystojny chłopak był. Mówię: „Przeżyjemy, jakoś uciekniemy. Dbaj o siebie, nie idź tak na ochotnika”. Rozmawiałem z nim. Ich kompania atakowała z tamtej strony, od Puławskiej, a moja od Kazimierzowskiej. Znów z PIAT-em byłem, ustawiliśmy PIAT-a, karabin maszynowy górą był ustawiony. Karabin zatkał się podczas pierwszego ataku. Piat strzelał nie tak prosto, trzeba było go wymierzyć, bo była muszka, to się tak nastawiało, żeby pocisk leciał, żeby trafił. Pierwszy pocisk, który oddaliśmy, żeby się wstrzelić, przeleciał przez szkołę. Dopiero następny jak rąbnął w szkołę, to była silna detonacja. Pocisk był taki, jakby czub na choinkę, rynna była, zakładało się go na tę rynnę, był zapalnik, wkręcało się zapalnik, wtenczas się nastawiał, leciał w cel, który się obrało. Wtenczas się wstrzeliliśmy, szkoła dostała, a Niemcy cicho siedzą, nie odzywają się nic. Nie wiadomo, co jest, cichuteńko. Jak przypomni się, dni Powstania były cały czas w napięciu. Człowiek chciał żyć, bo przecież młodzi ludzie byliśmy, dopiero przed nami życie było, a wiadomo było, że musisz iść, bo takie jest twoje posłanie. Człowiek przechodził napięcie: nie wiadomo, co się dzieje, pierwsze strzały.
Nasz dowódca, kapitan „Jurek” Pawłowicz, dał rozkaz do kolegów, żeby atakować po naszym uderzeniu w szkołę. Chłopcy mieli butelki zapalające. Jak Niemcy zobaczyli, że atak idzie na nich, zaczęli rąbać. Upadło kilku kolegów, w międzyczasie kilku już doleciało do brzegu. Mieliśmy z sobą takiego z Armii Ludowej, Jetonow, był porucznikiem, jakoś się wplątał do naszych, był z nami, w tych oddziałach walczył. W tym ataku, jak już dobiegali chłopcy do drzwi, do Niemców, już chcieli rozwalać, walili w drzwi, Niemcy już by skapitulowali, on zobaczył, co się dzieje, zaczął krzyczeć: „Chłopcy, Pawłowicz zginął!”. Rzeczywiście Pawłowicz dostał pocisk i upadł. Jak zobaczyli, że on krzyknął: „Pawłowicz zginął!”, wszyscy się zaczęli wycofywać, bałagan się zrobił. Pamiętam, Jurek, odważny chłop, kawał chłopa, prawdziwy bandzior, walił we wszystko. Były przeciwlotnicze skrzynki z piachem, Niemcy byli tacy wzorowi, że zabezpieczali sobie wszystko. Wycofaliśmy się wtenczas, taką lekcję żeśmy dostali. Już się zaczęło rozwidniać. Później, jak czołgi poszły od strony Rakowieckiej, jak nam dołożyli jeszcze, to nie wiadomo było, co z sobą robić. Żeśmy się wycofali. Pamiętam taki pomruk. Pierwszy raz poszedłem zobaczyć, co z moim bratem. Poszedłem najpierw do elżbietanek, do szpitala, bo powiedzieli mi, że dużo Powstańców z tej akcji leży. Myślę sobie: „Może on jest?”. Poszedłem do szpitala, szukam brata, miał pseudonim „Lis”. Mówię: „Czy jest”. − „Słuchaj, nic nie wiadomo. Przecież był taki atak! Nie wiadomo”. Ale widzę, że nie ma go tam, po łóżkach pochodziłem z pielęgniarkami.
Jeszcze chcę powiedzieć, dlaczego tam go zawiozłem. Jak wróciłem z niewoli, to mama prosiła… Później pozbierali wszystkich po Powstaniu, była mogiła wspólna w parku Dreszera. Później Polski Czerwony Krzyż dawał mi znać, byłem wtenczas w obozie w Niemczech. Rodzina dostała z Polskiego Czerwonego Krzyża [powiadomienie], że będzie ekshumacja zwłok w parku Dreszera. Pojechałem. On miał narzeczoną, która chowała się w Hali Mirowskiej, i też zginęła w Powstaniu, tylko zginęła od impetu bomby. Jak sztukasy bombardują, bomby lecą skośnie. Ona się znalazła w zasięgu, rozerwało jej płuca, zginęła. Jej rodzice, ojczym był… Stamtąd jakoś się udało ją zawieźć do grobu do Nowego Dworu.
Jak już było po Powstaniu, wszystko rozwalone, Warszawa w gruzach. jak Kruczą się szło – powiem taki moment – panienki po gruzach urzędowały, klientów sobie szukały. Już było po Powstaniu. Szedłem Kruczą, ona mówi do mnie: „Laleczka, chodź tu”. Zdenerwowany – pracowałem wtenczas w domu dziecka, kartofle przywoziliśmy zza Płońska, mróz taki – mówię: „Idź ty taka!”. A ona cegłą w łeb, w plechy mnie rąbnęła. Na Wilczej był posterunek, poszedłem do tych milicjantów, mówię: „Panowie, zobaczcie, rąbnęła mnie”. − „Idź pan! Jak pan taki mądry, to pan zobaczy, czy pan tam pójdzie”. Taka była Warszawa niestety, mówię między innymi, jak to się zaczęło to wszystko.
Jak była ekshumacja zwłok, matka bidna, tyle miała odwagi, wszędzie chciała iść z nami, chciała być blisko nas. Mówię: „Już to zrobię”. I był mój brat cioteczny, jego ojciec był wojskowym. Oni do Żydów przerzucali [żywność] w getcie warszawskim, tam jest teraz boisko „Polonii”.

  • Wróćmy jeszcze do momentu po kapitulacji Powstania. Proszę opowiedzieć, co pan robił w czasie, kiedy przebywał pan w obozie.

Pojechaliśmy do Pruszkowa. Prowadziłem kolegę, który wyszedł z kanałów. Część zginęło, jak odkryli kanał na Dworkowej, część kolegów zostało. Jak zeszliśmy z posterunków, jak ogłosili koniec Powstania, to najpierw zaczęli nas szabrować Niemcy – tak mniej – a później „ukraińcy”. W Powstaniu były zrzutowe gammony. Gammon to był taki plastik, to się rzucało w czołg, detonacja wielka była. Niemcy nie znali tego, nie wiedzieli, co to jest za broń. Wzięli nas, oczywiście mnie też wzięli do tego, żebym rozbrajał. Trzeba było odkręcić, to była taka nogawka, była zakrętka jak od kałamarza atramentu, tylko mała, ciężarek, to się rzucało w obiekt. Miałem zegarek longines, to dobry zegarek. Całe szczęście, że nie miałem go na ręku, tylko sobie powiesiłem. Jak już zacząłem rozbrajać, rozbroiłem to wszystko, kazał mi iść do szeregu, żeby iść. Przez forty, już ciemno było, nas prowadzili pieszo do Pruszkowa. Była już ciemna noc, kto mógł, to się urwał, ale to był strach, bo jak zobaczył wachman, co nas prowadził, że ucieka, to strzelał. Miałem chęć też uciec, wahałem się, bo już uciekałem ze trzy razy. Uciekałem na Pradze z łapanki. Chyba z pięciu kolegów zostało na listach o rozstrzelaniu, zginęli Młodawski, Jasiukiewicz. Urwałem się.

  • Wróćmy do opowiadania o obozach.

Był obóz, „berlingowcy” byli. Wzięli nas do Pruszkowa, stamtąd zawieźli nas właśnie do tego obozu. Pani Strakaczowa miała piwo, ona nam pomagała. Żeśmy z „berlingowcami” siedzieli. „Berlingowcy” zostali złapani z Powiśla przez Niemców. Wywieźli ich. Nas, Powstańców z Pruszkowa, też wywieźli. „Berlingowcy” to byli ci, których przez Wisłę przerzucili na naszą stronę. Oni w ogóle nie potrafili walczyć w Warszawie, bo pierwszy raz widzieli miasto. Byli tak prymitywni, jakby się rozmawiało z psem. Nosy mieli jakieś takie, zaniedbani byli, widocznie po froncie. Jak myśmy ich spotkali, rozmawiali, to była dzicz.
W obozie żeśmy mieszkali chyba z tydzień, dwa – już zimno jak choroba było – w tych lepiankach. To był dół wykopany, tylko siano rzucone było, dach jakiś zrobiony, obsypany ziemią. Później podstawili pociągi towarowe, wszystkich nas załadowali do pociągu. Jeszcze partyzantka nasza, pamiętam, podchodziła, ale Niemcy odparli. Słychać było, jak walą karabiny maszynowe. Pojechaliśmy zapieczętowani. Chyba całą noc, dzień, jechaliśmy do Berlina. W Berlinie na przywitanie zaczęło się bombardowanie. Niemcy, wartownicy uciekli, a nas zamkniętych zostawili na torach. W wagonach zamkniętych czekamy na boże zlitowanie, że zaraz coś rąbnie w nas. Alianckie bomby inaczej już leciały. Niemieckie to ze świstem, skosem, a oni rzucali dywanowo, ich bomby leciały jak grzechotka − dudu, dudu. Dla nas to było pierwsze… „Co to jest?”. Na szczęście ominęli tory. [Wartownicy] otworzyli nas pierwszy raz chyba po półtora dnia. Ani siusiać nie było [jak], ani nic. Smród, ani szpary, okienka zamykane drutem kolczastym. Otworzyli. Oczywiście siostry były niemieckie, Schwester w białych fartuchach, czyściusieńko, Czerwony Krzyż. Dali nam jakiejś zupy, ale [wtedy] zupy dali, jak ktoś miał [naczynie]. Nie wszyscy mieli. Jak ktoś miał puszkę czy coś, to dostał; jak nie miał, to głodny pojechałeś. Tylko nas trochę przewietrzyli, po jakimś czasie, zamknęli wagony.
Zawieźli nas aż pod francuską granicę, do obozu Sandbostel. To był taki obóz, że było dwadzieścia tysięcy jeńców. Francuzi, Amerykanie, Włosi, różna narodowość, wszystkie armie. Nas Powstańców w tym obozie wygrodzili drutami kolczastymi. Myśmy byli odgrodzeni, mówili ludziom na nas Polnische Bandit, że bandyci jesteśmy. To już była straszna rzecz, bo głód był niesamowity, nie było nic. Nawiązuję do obrączki mojej matki. Nie chciałem od niej wziąć obrączki, a później, jak doszedłem do drutów, a ruscy jeńcy obsługiwali za naszymi drutami kuchnię i ukradli coś z tej kuchni. Dochodzili do drutów i się nas pytali, czy coś nie mamy. Oni jedzenie mieli, a coś im było potrzebne. Zobaczył obrączkę, on chce obrączkę. Chciałem mu zegarek dać, a on nie, tylko obrączkę. Mówię, że nie mogę mu tej obrączki dać. Ale taki głód był, że w końcu się [zgodziłem]. Daje mi kociołek z kartoflami, chciałem mu dać [obrączkę], to wyrwał mi, kartofli mi nie dał. To był właśnie taki przyjaciel, też jeniec wojenny i jak ja. Ale my byliśmy warszawskie chłopaki, dziewczyny nasze też były z Powstania, tylko w innym [miejscu]. Dwunastu nas brali i w kotłach nosiliśmy jedzenie. Oczywiście wybrali dobrych chłopaków, żeby dziewczynom przynieść w kotle, a przy okazji ruskiemu dołożyć za to, co zrobił. Tak się stało, żeśmy mu porządnie wciry dali za to, że tak postąpił. Taka była przerywka w tym obozie. Obóz był straszny.
Wywieźli mnie później z obozu. Do Hamburga pojechałem. W Hamburgu najgorsze były bombardowania, ale to takie bombardowania, że wszystko się paliło. Brali nas do odgruzowania Hamburga. O piątej godzinie był apel, piąta godzina przychodzili kupcy, co nas zabierali: Fünf Mann, sechs Mann. I na miasto idziesz, żeśmy odgruzowywali. To trwało chyba, jak się front zbliżał bliżej Hamburga.
Ewakuowali nas nad duńską granicę, obóz Husum był, też byli Francuzi, Polacy. Nieduży obóz. Na lotnisko nas brali do roboty. Jak już bombardowane było lotnisko, to… Po sąsiedzku kwaterowali Węgrzy. Kolaborowali, obsługiwali działa przeciwlotnicze. Węgrzy już chcieli się z nami bratać, chcieli jakiś szmugiel przerzucać czy coś. Był taki moment, że Niemiec, komendant obozu przychodzi, krzyczy: Weg! A już przedtem przyjechali Anglicy, wiem, że przylecieli samolotem, do nas przyjechali czymś, nie wiem. W każdym razie zebrali nas wszystkich na placu apelowym. Był oficer z tłumaczem i mówi, żebyśmy zachowali spokój, żebyśmy nie rozrabiali, że już wojska angielskie zbliżają się, tylko że są mosty pozrywane, nie mogą dojść. Za dwa dni przyjadą, zaczną jakiś ład wprowadzać. Oczywiście, już żeśmy się uspokoili. Głód niesamowity. Na przykład miałem, przepraszam, takie wszy, że jak sięgnąłem… Jeszcze zawody żeśmy robili, na papierosy się grało, pchało się w tyłek takiej upasionej wszy, puszczało się, która pierwsza przyszła, wygrywała papieros. Na szczęście w ogóle w życiu nie paliłem papierosów. Właśnie dlatego nie paliłem papierosów, że widziałem, co koledzy oddają. Nie ma siły chodzić, a jak zobaczy papierosa, to jeszcze oddaje kawałeczek chleba, który mu pozwala przeżyć, za papierosa. Mówię: „Jak Pan Bóg mi pozwoli przeżyć, to papierosa w życiu nie wezmę”. Rzeczywiście, mam prawie dziewięćdziesiąt lat i papierosów nie paliłem, [choć] wódeczki nieraz się napiłem.
Przyjechali Anglicy. Nam biel na oczach. Czołg śliczny, oni mieli getry, każda dywizja miała swój kolor, elegancko poubierani. A my dziadaki siedzimy pod czołgiem, patrzymy się na to. Rano śniadanie jedli. Patrzę, otwiera sobie puszkę, ta puszka była oczywiście z kakao rannym, biały chleb też mieli. Dla nas to było szokujące. Jak człowiek zgłodniały, tyle czasu nie jadł nic, głodny chodził, ze śmieci kartofla znalazł [to jadł], bo taki był głód… Zobaczyliśmy Anglików, wszystko elegancko. Tylko zapalił zapałkę, puścił, a tam widocznie była siarka, to przeleciało i wylewa sobie do szklanki kakao świeże. Białe pieczywo, bo oni białe tylko jedli. Takie spotkanie z wyzwolicielami spotkało nas niesamowite.
Dopiero zaczęło się życie obozowe. Rantum to były niemieckie koszary, a myśmy byli… To była wyspa Sylt, sto kilometrów od Hamburga. Później nas przenieśli, były niemieckie koszary, a Sylt to była arystokracja nazistów niemieckich. Mnie i dwunastu chłopaków wzięli do pomocniczej służby angielskiej. Oczywiście byłem razem z Anglikami, mundur dostałem, mam zdjęcia w mundurze angielskim. Niemców mieliśmy za ordynansów. Wybrani byliśmy, ja byłem wybrany, jeszcze kilku chłopaków, też kolegów z Warszawy. Była taka sytuacja, że na tej wyspie była godzina policyjna, im nie wolno było hulać po godzinie policyjnej. Anglicy bawili się z dziećmi niemieckimi, dla nich Niemcy byli tak jak bracia, a na nas trochę krzywo patrzyli. A tam był obóz polski, były dziewczyny nasze, ale dziewczyny, które pracowały u bauerów, ładne dziewczyny, młode, ale zniszczone. Nauczyły się dwa słowa: [niezrozumiałe] – mówiły do tych Anglików, a myśmy z nimi razem byli. Słyszę, jak one mówią, a Anglik mówi, że czuć od Polki. Pobiłem się z tym Anglikiem. Mówię: „Żebyś zobaczył Polki z Warszawy, to byś inaczej powiedział”. A to był Anglik, który był polskiego pochodzenia, ale po polsku ledwo co mówił i już był rzeczywiście Anglikiem. Trochę żeśmy z nimi mieli przeprawę, ale później już się zaprzyjaźniliśmy, bo oni nas poznali, myśmy ich poznali, razem żeśmy wyjeżdżali na patrole, esesmanów żeśmy pilnowali. Powiem taki przykład: kobieta przyszła, Polka, która służyła u esesmana. Widziała, że on schował broń. Przyszła i powiedziała nam. Myśmy pojechali. Mieliśmy na gąsienicach… Z przodu były koła normalne, a [z tyłu] były gąsienice. Na wierzchu był karabin sprzężony z czterema lufami, siedziało się. Takim uzbrojonym, pancernym podjeżdżaliśmy. Żeśmy pojechali do tego Niemca, oczywiście esesman, zakapior, do nas hardo. Anglicy zaczęli z nim konferować. Mówię: „Co ty?!”. Wzięliśmy go do siebie na kwatery, bo myśmy razem z nimi kwaterowali i mieliśmy areszt pod spodem. Jego do aresztu, był pod naszym dozorem. Mówię do tych kolegów: „Co temu sukinkotu zrobimy teraz?”. Pomysły były niesamowite. W długich karabinach był wycior wkręcany. Kazaliśmy mu się rozebrać, otworzyliśmy wywietrznik, a już zimno było i zaczęli go tym wyciorem [okładać]. Rano, jak go brali na przesłuchanie, to nie mógł iść, bo spuchły mu nogi, a nie było znaku, że go się uderzyło. Mówię o takich naszych pomysłach. Może to nie licuje, ale takie były czasy.

  • Jak pan się znalazł w Warszawie po zakończeniu wojny?

Po zakończeniu wojny znalazłem się w Warszawie. Była taka akcja: dywizjon skoczków spadochronowych z generałem, całą dywizją wracali. Było przyjęcie w Alejach Ujazdowskich. Byłem wtenczas w Lubece, bo zwinięte zostało na wyspie Sylt całe angielskie dowództwo, rozjechali się. Już dostałem list z domu, ale już propaganda taka była, że jak pojedziemy, to nas zaraz wywiozą „na białe niedźwiedzie”. Matka napisała mi, że wszystko rozbite, bieda. Nas agitowali jeszcze, bo w Japonii była wojna, żeby się zgłaszać, pojechać do Japonii. Już ci, którzy byli w Japonii, Anglicy, opowiadali, że w Tokio kamikaze na ulicach chodzili. Idziesz, a on ci dwa palce… Też ginęli po wojnie. Różne rzeczy opowiadali. Już byłem za tą Polską, za językiem polskim spragniony, tęskniłem, żeby znaleźć się w Polsce. W Lubece transport był przerobiony z okrętów towarowych na osobowe. Prycze były porobione. Zatankowali nas z dywizjonem skoczków spadochronowych, razem żeśmy jechali z tym dywizjonem. Nas, Powstańców, nie było dużo. Do Szczecina przyjechaliśmy, ale morze było zaminowane, dwa razy zakładaliśmy kamizelki, już popłoch był niesamowity. Wytyczonym torem można było jechać. Jak coś z boku nieprawidłowo zrobi, to wszystko… Było napięcie. W końcu dojechaliśmy do Szczecina.
  • W którym to roku było?

To był 1946 rok. Jak zobaczyłem pierwszy raz naszych żołnierzy w tych owijakach, to chciałem uciekać z powrotem. Do drutów żeśmy doszli. Mieliśmy paczki, w których były papierosy – camele, chesterfieldy. To było amerykańskie. Paczki dostawaliśmy, czekolada była. Zobaczyli, to chcieli wyrwać nam to wszystko. W obozie oficer do nas doszedł, zaczął rozmawiać z nami, a żołnierz w owijakach do niego: „Ty, odpier…!”. W ogóle dyscypliny żadnej nie było.
Oporządzili nas, kartę repatriacyjną wypisali, całe wojsko jedzie do Warszawy. Dwa przedziały, sami Rosjanie uzbrojeni, z pepeszami, ze wszystkim. Namierzyli nas, zobaczyli, że my w wojskowych mundurach, mamy czekoladę, wszystko. Najpierw patrzymy, otwierają okna, coś idzie, kot, rąbią przez to okno. Patrzę, trochę stracha mieliśmy, mówię: „Cholera”. Siedzimy, mało nas jest, a oni pijani zresztą byli. Jakoś żeśmy doturkali się do Warszawy z tymi ruskimi. Oczywiście była defilada na placu. Zawędrowałem do rodziców. Jak zobaczyli mnie, zaczęli płakać.
Zaczęła się Polska Ludowa. Jak się zaczęła Polska Ludowa, pierwsza rzecz, to trzeba było iść, zameldować się do bezpieki. Jak się zaczęło, to znów ten bidny ojciec mnie wyratowywał. Trzeba było szukać pracy, trzeba było coś studiować. Chciałem załapać się do szkoły wojskowej medycznej, do Łodzi. Dostałem się. W tym czasie mój brat był w podchorążówce w Modlinie, w pancernych. Oni wyjeżdżali na tak zwane bandy. Matka cały czas drżała, płakała, bo nie wiadomo, czy wróci. Bo oni po tych lasach… A to podchorążacy, ruski dowódca był. Przyjechałem, mówię: „Mamo, chcę też pójść do wojska. Co będę robił? Będę chodził na bezpiekę?”. Matka prosiła, w końcu dostałem się do szkoły. Szybko rozpracowali mnie, bo w ankiecie nie napisałem że byłem w AK, w Powstaniu, tylko powiedziałem, że zostałem wywieziony wraz z ludnością Warszawy na zachód. A oni mieli wszystko w papierach. Jak mnie zawezwał i Józia Składankę (nie był w Powstaniu, ale miał styczność), informacja wojskowa od razu pyta się mnie, gdzie byłem. Mówi: „Dlaczego kłamiesz?”. On przedtem mi mówił: „Słuchaj, co chwila każą nam sracze myć, te policyjne, specjalne”. Nie było wykładów, nie było nic. Tak było rzeczywiście. Wyczytał nam wszystko. Całe szczęście, że nas nie zamknęli, tylko wypuścili. Nie było dworca, tylko był towarowy, pociągi zjeżały. Pamiętam, jak podjechałem, to ze szczęścia trzy razy okręciłem się, że stamtąd udało mi się urwać. Szkoła się skończyła. A ci, którzy wtenczas pokończyli, docentami się porobili, ze trzy specjalizacje i tak dalej, a nas już nie było. Mam nawet gazetę, jak obsługiwałem obóz harcerski żeński, napisałem, jak nas traktowali.

  • Może pan opowiedzieć jeszcze o represjach? Był pan represjonowany?

Cały czas. Ożeniłem się w 1948 roku, dostałem mieszkanie, bo taka była wtenczas administracja. Była pusta willa w Konstancinie. Pracy nie mogłem nigdzie dostać. A moja mamusia przetrzymała żonę oficera naszego wojska, który siedział cały czas w niewoli. Mama pomagała żonie, ona miała małe dziecko. Jak wrócił z niewoli, był nauczycielem, dostał pracę w RTPD Robotnicze Towarzystwo Przyjaciół Dzieci w Konstancinie. To były trzy wille, w których były dzieci po Powstańcach. Rodzice zginęli, a oni byli sierotami, półsierotami. Chciał się odwdzięczyć mojej rodzinie, mojej matce. Zobaczył, że wróciłem, wiedział, że nie mogę nigdzie pracować, tam wyrzucili mnie, tu kazali mi się zgłaszać, ojciec mnie wybawił drugi raz. On mówi tak: „Panie Wiktorze, jak pan się zapisze do PPS-u − PPS była bardzo kapitalistyczna, nie komunistyczna − to ja panu u siebie załatwię pracę”. W Warszawie na Felińskiego był oddział Robotniczego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, byli na całe województwo warszawskie. Zrobił mnie kierownikiem administracyjno-gospodarczym. Miałem chyba cztery wille do dyspozycji, tam dzieci nocowały. (Tam była między innymi Rodowicz. Ona mieszka w Konstancinie, w willi „Jasnej”, wykupili to widocznie. Później dostał tę wille Roman Bratny, który pisał o Powstaniu). Zatrudnili mnie jako kierownika. Długo nie chodziłem wolno, bo zaraz mnie namierzyła bezpieka w Konstancinie. Ale co przedtem było? Mieszkałem w willi, a ta willa była opuszczona, bo Żyd mieszkał, fajans taki, który był ekonomistą. Uciekł do Krakowa, a ta willa była opuszczona, najpierw ruskie trzymali konie. Tą willę żeśmy doprowadzili jakoś do stanu użyteczności, dostałem mały pokoik, a później, jak się dziecko urodziło, to starałem się, żeby dostać jeszcze [jeden] mały pokoik. W drugim pokoju mieszkali ci, którzy wykładali – szkoła była partyjna w Konstancinie „Pod diabłami” i mieszkali wykładowcy, a działacze partyjni uczyli się. Oczywiście był jeden licznik w willi, a na dole dokwaterowali jakiegoś faceta z Warszawy, nie wiadomo kto to jest. Nie chciał płacić, a licznik był wspólny. Kiedyś przyjechał z Warszawy odsztyftowany, widać, że ustawiony. Mówię: „Proszę pana, wyłączą światło, jak nie zapłacimy. Pan korzysta, podłączone ma, proszę zapłacić”. − „Ja nie będę płacił za licznik, pan będzie płacił za licznik”. − „Jak pan nie będzie płacił, to pan nie będzie korzystał”. Wyłączyłem mu. Rano przyjeżdża z Warszawy bezpieka. Mieli citroeny szerokie. Czterech ich przyszło, a ja miałem małą córeczkę na ręku, Bożenka miała może z roczek. Oni od razu walili w drzwi, do mnie zaczęli, żebym włączył. „Nie włączę. Jak zapłaci, to włączę”. − „Tacy mądrzy jesteście, nie będziecie długo chodzić po tej ziemi. Proszę włączyć”. Żona płacze, żeby włączyć, ja się uparłem, że nie włączę, nie chciałem włączyć. Nie wiedzieli, jak się zachować, jakoś odjechali. Poszedłem do tego na dół, mówię: „Proszę pana, włączę panu, jak pan zapłaci”. − „Proszę bardzo, zapłacę”. Jakoś złamał się. Ale widzę, że koło mnie już będą chodzić z UB.
Był kierownik w szkole partyjnej, stary komunista, Durajczyk się nazywał. Do niego poszedłem, mówię: „Proszę pana, wiedzą, że byłem w AK, że byłem w Powstaniu, wszystko wiedzą. Teraz mnie załatwią. Dopiero się ożeniłem, mam dziecko”. Durajczyk, komunista przedwojenny, a był Stasiek Sztajta, też z tych komunistów. Poszedł do ubowców, nie zabrali mnie. Lata 1947, 1948 to była największa mordowania. Jak zabrali na Koszykową, to już po człowieku było, nie przeżył nikt, zwłaszcza Powstaniec. Miałem kilka takich… Później chodziłem do Konstancina się meldować. Zobaczyli, że chodzę w czarnym berecie, skojarzyli sobie, że byłem w armii Andersa. Mówię, że nie byłem w armii Andersa, że Anglicy mnie wyzwolili, że byłem w części pod okupacją angielską. Cały czas: „A dlaczego, a to…”. Później jakaś praca, to na bok, na bok… Już trzeba było uważać niesamowicie.




Warszawa, 14 czerwca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Wiktor Listopadzki Pseudonim: „Wróbel” Stopień: strzelec, amunicyjny, obsługa PIAT-a, Formacja: Pułk „Baszta”, Batalion „Karpaty”, kompania K-2 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter