Wanda Ostaszewska

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Wanda Ostaszewska. Urodziłam się w Piotrkowie Trybunalskim 6 października 1932 roku. Mieszkam w Warszawie od piątego roku życia.

  • Co pani może powiedzieć o dzieciństwie, tych pierwszych latach, pani rodzinie?

Co mogę powiedzieć o pierwszych latach? Rodzice przenieśli się do Warszawy w 1935 albo 1936 roku (to nawet dłużej mieszkam w Warszawie) z Piotrkowa Trybunalskiego właśnie. Mieszkaliśmy, krótko mówiąc, w wynajmowanych mieszkaniach, nie mieliśmy żadnego własnego mieszkania. I tu nas zastała wojna w 1939 roku. W 1936 urodziła się moja siostra, byłyśmy we dwie. Pociągnę już wątek rodzeństwa – brat urodził się w 1942 roku, już w czasie wojny.
W 1939 roku byliśmy w Warszawie, wojna nas tutaj zastała. Pamiętam straszne zamieszanie. Mama z ojcem byli lekarzami, włożyli opaski i poszli od razu pomagać, ratować ludzi. A z nami był jeszcze dziadek, mamy ojciec. W tymże 1939 roku (tylko już nie powiem dokładnie, czy we wrześniu jeszcze, czy w październiku) wyruszyliśmy jakąś furką czy jakąś ciężarówką na wschód, bo wszyscy wtedy uciekali przecież na wschód. Wylądowaliśmy w jakimś dworku znajomych mojego ojca, ale też nie pamiętam nazwy, gdzieś w Lubelskim. Na pewno we wrześniu wyruszyliśmy, skoro 17 września, pamiętam, w tymże dworku rano, jak ojciec podszedł do okna (tam był dość duży ogród), powiedział: „A te ciubaryki co tu robią?”. Szło wojsko radzieckie w 1939 roku w Lubelskim, więc to nie tylko przy granicy. Jeszcze tata mówi (nie my jedni byliśmy tam z uciekinierów warszawskich, było bardzo dużo dzieci): „Wszystkie kosztowności w beciki szybko chowajcie, wszystko chowajcie, bo idą ciubaryki!”. Rzeczywiście, pamiętam tych żołnierzy, nędznie odziani, to fakt, tak było. Nikogo nie zabrali, splądrowali wszystko, co tylko możliwe. To są moje dziecinne wspomnienia, jeśli chodzi o te czasy. Tam też były naloty, bo wiem, że ojciec w szkole jakąś operację przeprowadzał komuś czy coś takiego i był nalot, i oni razem z tym wszystkim uciekali spod tych bomb.
Myśmy wrócili do Warszawy przed zimą. Na Targowej mieszkaliśmy wtedy, ten dom do dzisiaj stoi, Targowa 18, o ile się nie mylę, duża kamienica to była. Stamtąd nas Niemcy wyrzucili, bo tam Arbeitsamt założyli czy coś. Ale jak myśmy wrócili, to były ślady po obronie Warszawy. Nasze mieszkanie było na górze i było dość solidnie zdemolowane, okna powybijane, stanowiska… To znaczy słyszałam, co mówił ojciec, bo przecież miałam siedem lat. Po prostu pamiętam to, co mówił ojciec. Ojciec lubił być słyszany, może mam to po ojcu, że też tak wyraźnie mówię, nie wiem, to taka dygresja. W każdym razie tak było. A później przyszli Niemcy i Niemcy nas stamtąd wyrzucili. Później już przez całą wojnę przenosiliśmy się, stale gdzie indziej mieszkaliśmy, u takich znajomych, u innych znajomych, gdzieś na Tamce, gdzieś na Czerwonego Krzyża, później na Podchorążych i później na Nabielaka.
To był 1942 rok, dość pamiętny, wtedy się mój brat urodził. Byłam gdzieś na wakacjach ze szkoły, bo byłam u sióstr nazaretanek, tam do szkoły chodziłam. Nie byłam w internacie. Siostry dbały o to, żeby te dziewczynki, które nie mogły nigdzie pojechać na wakacje, brały inne, które mogły, miały możliwości. Taka samopomoc. Byłam w jakimś majątku, gdzieś u koleżanki pod Warszawą. Jak wróciłam do Warszawy, to byłam okropnie zdenerwowana, zawiedziona. Nasz dom, w którym mieszkaliśmy, był zarośnięty cały dzikim winem. Lubiłam taki półmrok w domu, w pokoju, zawsze mnie światło raziło. Wróciłam, a to było całkowicie oberwane. Niedaleko gdzieś spadła bomba i ten podmuch zerwał to po prostu w czasie, kiedy mnie nie było. To było w sierpniu, bo wtedy się brat urodził. [Podmuch] zerwał to dzikie wino całkowicie, tak że zupełnie to spadło.
Stamtąd później żeśmy się wyprowadzili, bo tata był bardzo zdenerwowany, że ponieważ się nasilają… Nabielaka jest ukośnie do Belwederskiej. Tam do dzisiaj jest niski budynek, tam była fabryka, nazywała się Bruhn-Werke. Podobno robili części do samolotów. Za to nie biorę odpowiedzialności, to tylko zasłyszane. Natomiast próbowali… Cały czas jestem dziecko, tylko z rozmów zapamiętałam, że to Anglicy próbują trafić w tę fabryczkę. Zamiast tego trafiali wszędzie dookoła. Nie wiem, czy to były angielskie bomby, czy to były niemieckie bomby, to inni pewnie wiedzą. Po prostu to pamiętam jako dziecko. Stamtąd żeśmy uciekli na Sadybę, na tak zwane Czarne Drogi. Dzisiaj ich już nie ma. Tam są forty Dąbrowskiego, to jest jeszcze het w tamtą stronę, w kierunku Wilanowa. Tam mieszkaliśmy u znajomych ojca. Później wylądowaliśmy na Okrężnej, bo tam użyczyła z kolei mojej mamie jej koleżanka mieszkania ze sklepem, z którego ona nie korzystała. To było vis-à-vis bloków, które są na Morszyńskiej. Zależy, z której strony patrząc, patrząc na wschód – po lewej stronie. Jest ten dom do dzisiaj, Okrężna 3A. Tam mieszkaliśmy przed Powstaniem i w Powstanie.
Powstanie wybuchło 1 sierpnia, 31 lipca ojciec zdecydował się nas wywieźć na ulicę Grottgera, bo sam szedł do Powstania, o czym ja oczywiście nie wiedziałam, tylko z atmosfery, jaka była w domu, wiedziałam, że coś się dzieje. Ojciec był bardzo zdenerwowany, martwił się o nas po prostu, że nas zostawi. A tam, na placu z tyłu za domem (w kierunku jeziorka Czerniakowskiego) Niemcy ustawiali jakieś działa. Ojciec się tego wystraszył, że tu będzie niebezpiecznie, i chciał nas stamtąd zabrać. Rzeczywiście, wywieźli nas. Wziął furkę jakąś (gdzieś skombinowali) z jednym konikiem i człap, człap na ulicę Grottgera. To jest na rogu Grottgera i Belwederskiej. Tam była mamy siostra, czyli moja ciotka, z dwiema dziewczynkami i z mężem, z wujkiem. [Byli] u jakiejś ich rodziny. Tych pań nie pamiętam zupełnie, bo to było tak, że przywieźli nas, wrzucili nas do tego mieszkania między obcych ludzi. Nawet nie pamiętam, czy ojciec tam z nami był, czy już poszedł na zgrupowanie. A mama z ciotką 1 sierpnia raniutko wyszły pod pretekstem, że wracają na Sadybę (Na Sadybie został dziadek), bo mama czegoś nie wzięła. Ile w tym prawdy, nie wiem, bo do dzisiaj się nie dowiedziałam, po co właściwie one poszły na Sadybę, z której nie wróciły. Jak wracały… To już wiemy z relacji ciotki, która była ranna. Mianowicie 1 sierpnia byliśmy w domu, one nie wracały, godzina przed siedemnastą z całą pewnością. Był obiad, zjedliśmy obiad i moja siostra cioteczna, Marysia, zapytała wujka, czyli swojego ojca, czy mogą iść na spacer. Wzięła swoją młodszą siostrę i moją młodszą siostrę. Wujek zapytał: „A gdzie pójdziecie, Marysiu?”. Wyjrzał jeszcze przez okno, była ładna pogoda, słońce było. Pamiętam to, bo to są takie obrazy, które pozostają. „To gdzie pójdziecie?” Marysia powiedziała: „Na Belwederską” – i wyszły. O piątej, jak się zaczęła strzelanina, to my z wujkiem żeśmy podeszli do okna. Wujek zaniepokojony mówi: „Wandeczko, biegnij ich szukać”. No to pobiegłam. Gdzie pobiegłam? Na Belwederską. Miałam jedenaście lat wtedy. Pobiegłam na Belwederską cała przejęta, w kierunku Belwederu. Jak się wydostałam na Belwederską, to zewsząd uciekali ludzie biegiem, pędzili po jednej i drugiej stronie, i po jezdni. Biegłam najpierw w kierunku Belwederu, to mnie złapali, wycofali: „Gdzie biegniesz dziecko?”. To pobiegłam z innymi, w drugą stronę. Nigdzie tych dzieci nie było. Dobiegłam do ulicy chyba Tureckiej, tak mi się zdaje. Z jednej strony jest Promenada, z drugiej strony chyba Turecka. Była kamienica czteropiętrowa, tam mnie wciągnęli do bramy. W tej bramie, w tym budynku przekoczowałam trzy dni. Cały czas byłam spięta, bo chciałam się stamtąd jakoś wyrwać, żeby szukać tych dzieci. Na noc mieszkańcy rozlokowali nas jakoś po swoich domach, gdzieś na podłodze. Okazało się, że tam mieszkała również moja koleżanka szkolna, ale dzisiaj nie pamiętam, jak ona się nazywała. Byłam tak spięta, że nie chciałam nic, ani jeść, ani spać, chciałam [być] przy tej bramie, z tej bramy się wyrwać, żeby szukać dzieci.
Na trzeci dzień wieczorem do bramy zawitali sanitariusze i zapytali… Kończyli swoją pracę na ten dzień, mogli się już wtedy poruszać, bo przecież cały czas jeździły czołgi i strzelali. W ogóle nie było mowy o tym, żeby się gdziekolwiek przecisnąć, ruszyć, wyjść. Absolutnie. Ale wtedy już sanitariusze mogli się poruszać, weszli i zapytali: „Czy jest ktoś na Grottgera?”. No to wszyscy: „Jest dziecko”. Najpierw mi obandażowali głowę, nogę i w ogóle zrobili ze mnie bardzo ranną. Ich dwójka była. Zrobili krzesełko z rąk i na tym krzesełku. Byłam tak spięta, że musiałam w łeb dostać, żeby zrobić wrażenie, że jestem ranna. Byłam usztywniona zwyczajnie. Też dziwne, jak człowiek pamięta takie rzeczy, zdawałoby się drobiazgi. Zanieśli mnie środkiem jezdni na Grottgera i tam już rozwinęli mnie z tych bandaży. Poszłam do domu, pukam czy dzwonię. Już nie pamiętam, czy dzwonek jeszcze dzwonił, czy już nie dzwonił, czy pukałam, czy dzwoniłam, nieważne. Ważne, że otworzyła mi moja siostra, której cały czas szukałam, i ja im tam w progu zemdlałam. A jak się ocknęłam, to wujek powiedział: „Gdzieś ty była?”. W ten sposób nabrałam dystansu do wielu spraw na całe życie, dostałam po łbie zwyczajnie. Nie wiem, sam mnie posłał. Ja go tłumaczę w ten sposób, że on się właśnie dowiedział od kogoś (to już z dalszych wiadomości, później) o tym, że nasza matka nie żyje i że jego żona, czyli moja ciotka, jest ranna, że trzeba ją targać po jakichś szpitalach. One usiłowały się z Sadyby dostać właśnie około piątej. Trzeba było przeskoczyć przez Belwederską. Po drugiej stronie kamienicy, w której byłam te trzy dni, tam gdzie dzisiaj jest park Morskie Oko, było kartoflisko najzwyczajniej w świecie, pole kartoflane i stał domeczek, na którym było napisane: fryzjer. Trzy dni na niego patrzyłam, więc to też mi zostało w oczach. Natomiast mniej więcej vis-à-vis Chełmskiej jest ulica Promenada. Tego domu dzisiaj nie ma. Na samej górze, na dachu siedział snajper i strzelał absolutnie do wszystkiego, co się ruszało. W ten sposób została moja ciotka trafiona w kolano. Mama, która miała przy sobie opatrunek osobisty… Zresztą w tamtym czasie prawie wszyscy się poruszali, mając w kieszeni osobiste opatrunki, a w szczególności wszyscy ci, którzy nieśli innym pomoc. To był pakunek, który się rozrywało. Ale było gorąco, upał był, to był 1 sierpnia. Mama wiedziała dobrze, że jak jej położyła ten opatrunek, to on może być (już nie pamiętam dokładnie) na czterdzieści pięć minut czy coś takiego i trzeba później już… Że to jest chwilowe, tymczasowy opatrunek. Było niedaleko do domu, bo te domy na Grottgera miały z tyłu ogródeczki i było wyjście właśnie na to pole kartoflane. Mama wiedziała, że jest niedaleko domu, wstała i pobiegła. Dostała w głowę i do widzenia. Ciotka widziała, że mama padła, więc przeczołgała się do tego domku właśnie i przechodząc koło mamy, zdjęła jej z rąk pierścionek, wszystkie rzeczy, które trzeba było zabrać. Doczołgała się do tego domku. To są już relacje od ciotki, ona przekazała. W tym domku mieszkało jakieś starsze małżeństwo podobno i tam też zajrzeli sanitariusze. Nie wiem, siennik zmieniali czy coś. W każdym razie tak to pamiętam z relacji ludzi z mojego otoczenia, bo przecież tego nie widziałam. Zajrzeli tam i ciotka, ponieważ była przytomna, powiedziała, gdzie mają dać znać, że ona tu jest i że mama tam leży. W ten sposób do wujka dotarła ta wiadomość. Dostał fartuch, dostał opaskę i też poszedł nieść pomoc jako sanitariusz. Ciocię później (to już z dalszych opowieści wiem, wujowych) woził po różnych szpitalach, miała nogę amputowaną. Ale rezultat jest taki, że nigdy jej nie znaleźliśmy. A mamę wujek po prostu przysypał ziemią i tak zostało. Mamę wygrzebaliśmy z ojcem w 1946 roku, same kości były. Jak wróciłam po tych trzech dniach, to widocznie wujek już wiedział o tym i dlatego się na mnie zdenerwował, gdzie byłam, tak sobie to tłumaczę. Później próbowałam coś z wujkiem wyjaśnić, po wojnie już, ale on tak przeżył to wszystko, że machnęłam ręką na to, w końcu to już nie miało żadnego znaczenia, po co poszły. W każdym razie z całą pewnością nie poszły do Powstania, tylko poszły na Sadybę.
Po jakimś czasie dziadek się zjawił u nas na Grottgera, przyszedł z Sadyby, żeby się dowiedzieć, czy one doszły. No i dowiedział się, czego się dowiedział, to znaczy, że jedna nie żyje… To obie jego córki. Przedtem dziadek pochował babcię, której nie znałam, później syna, w 1920 roku wujek zginął, później obie córki. Dziadek wtedy, jak przyszedł na Grottgera, to z wujkiem coś bardzo rozmawiali. Moja siostra strasznie płakała, że już mamy nie zobaczymy. Trudno opisać właściwie tę atmosferę, jaka była. Do końca nam nie chcieli powiedzieć. Dziadek nas zabrał na Sadybę z powrotem. Jeszcze był brat dwuletni. Cały czas mówię o siostrze, bo brat był dwuletni, więc siedział na ogół w łóżeczku czy w jakimś kojcu. Dziadek miał siedemdziesiąt sześć albo siedemdziesiąt osiem lat, chyba z 1886 był, nie był już najmłodszy, jak widać. W każdym razie nas zabrał na Sadybę z powrotem i jak wyszliśmy na Belwederską, dziadek niósł Marka, brata, a myśmy we dwie z nim szły. Trzeba było iść oczywiście z rękoma do góry, bo nie było innych szans. To było parę dni, nie wiem, 4, 5 sierpnia. Ja trzy dni siedziałam w tej kamienicy, w bramie. Ciężko mi jest [umiejscowić]. To były pierwsze dni Powstania, ale już się mogła poruszać ludność cywilna, bo na początku mowy nie było o tym, żeby Belwederską [przejść]. Oni kursowali Belweder–Wilanów, cała Belwederska i dalej. Dziś to się nazywa Sobieskiego, wtedy się nazywała aleja Królewska chyba czy coś w tym guście. W każdym razie kursowali czołgami i nie było mowy o tym, żeby się ruszyć, żeby przejść. Trzeba było przejść na drugą stronę Belwederskiej i to był ten problem. Nie można było nijak naokoło obejść. Jak weszliśmy na Belwederską, to właśnie tak było, trzeba było iść z rękoma do góry. Oczywiście dziadek niósł brata, w związku z powyższym nie mógł jednocześnie mieć rąk do góry, ale my we dwie z rękami do góry. Jak przechodziliśmy Belwederską koło tego domeczku, koło tego kartofliska, jeszcze przed kamienicą, w której byłam, to dziadek do nas powiedział: „Zapamiętajcie, tu leży wasza matka”. Jak szliśmy Belwederską, jak przeszliśmy i po lewej stronie... Oczywiście jak dziadek nam to obwieścił, to myśmy wszyscy ryknęli w płacz taki, że jak na syrenie żeśmy szli później. Jak doszliśmy do tej kamienicy, w której w bramie siedziałam trzy dni, to z góry ludzie wyglądali i wołali: „Wanda, dlaczego płaczecie?”. To jest drugi moment trudny dość do przejścia. Powiedziałam: „Bo nasza mama nie żyje”. Tak żeśmy, na tym sygnale, doszli chyba do Chełmskiej, tak mi się zdaje. Jak żeśmy weszli w Chełmską, czyli w bok, w lewo, to tam już można było normalnie iść. Tylko Belwederska była do przejścia taka straszliwa. Tam można było już normalnie opuścić ręce i normalnie się poruszać. Tak żeśmy na Sadybę wrócili, oczywiście cały czas na piechotę, bo o niczym innym nie było mowy. Na Sadybie było wtedy jeszcze w miarę spokojnie.


Później, tylko nie wiem dokładnie, czy po dwóch, czy po trzech dniach, przywędrował również wujek z moimi kuzynkami, czyli z Marysią i z Teresą (Marysia w moim wieku, a Teresa młodsza), i już byli u nas na Okrężnej. Naloty były cały czas z różnym nasileniem, w różnych porach. Natomiast gdzieś się Niemcy ustawili z jakąś armatą, nazwijmy to ogólnie, z jakimś działem, które straszliwie jęczało, jak nastawiali. Z tego leciały pociski, które [były] zwyczajnie burzące, rozwalały wszystko. Gdzie trafiły, to rozwalały. Coś takiego trafiło również w nasz dom. (Ale wybiegłam do przodu). U nas jak były naloty, różne ataki, to z całej kamienicy (to były chyba dwa piętra) sąsiedzi się schodzili na dół. Myśmy byli na parterze. W tym sklepie wujek zrobił schron, tam się schodzili wszyscy z całego domu. Wujek okno wystawowe, które miało kraty (w przewidywaniu możliwości jakiegoś pocisku, jakiejś bomby, jednym słowem przewidując, że się może zawalić ta cała witryna), upchał jakimiś materacami, kocami, pierzynami, czym się dało – na tę szybę wystawową, na to okno wystawowe. Jeśli coś rąbnie, to żeby nie zrobiło wielkiej krzywdy tym, którzy tam będą siedzieli, bo tam się wszyscy schodzili. Natomiast ja zawsze byłam na zewnątrz, z tyłu domu z dziadkiem, bo dziadek gotował. Bo dziadek, jak sam mówił, pamiętam, był w carskim wojsku kucharzem, w związku z powyższym umiał gotować, gotował dobrze. Lubiłam to, co dziadek gotował. Nigdy nie znosiłam atmosfery piwnicznej, to znaczy tych modłów, bo to tak właśnie było w piwnicach, w schronach – wszyscy z przerażenia modlili się, śpiewali. To na mnie działało jakoś niezwykle deprymująco. Wolałam być na zewnątrz, wolałam wyjść na dwór, zobaczyć, czy przypadkiem na nas coś nie leci, i dziadkowi towarzyszyłam w gotowaniu. Myśmy razem kucharzyli. Jak gdzieś się zapowiadało, że jakiś nalot, że jakieś samoloty, tośmy z dziadkiem na podwórko wychodzili i patrzyliśmy, i później przekazywaliśmy komunikaty do schronu, do tego sklepu.
Ale przyszedł moment, kiedy rzeczywiście tam gruchnęło. To już był 2 września. Myśmy całe Powstanie przesiedzieli właśnie na Okrężnej. Natomiast to było chyba 2 września. Zresztą tak się mniej więcej kończyło Powstanie na Sadybie. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale tu tak mniej więcej było, o ile się nie mylę. W każdym razie rąbnęło nam w pewnej chwili. Myśmy z wujkiem byli z tyłu domu, w przedpokoju i w pewnej chwili coś huknęło i straszliwie się zakotłowało. Kupa piachu, dymu, kurzu, jednym słowem. Wujek mówi: „Ojej, to chyba w nas”. Rzeczywiście, trzeba było ludziom tam pomoc nieść. Ale [wujek] był przewidujący, naprawdę dobrze zrobił, bo rzeczywiście bardziej byliby poszkodowani wszyscy, którzy tam byli. Zostali przywaleni. Tam [były] obie moje siostry cioteczne, siostra rodzona Ewa, która dopiero co zmarła, i brat chyba też, chyba wszyscy tam byli i wszyscy byli poturbowani. Starsza siostra cioteczna miała odłamek w nodze, ta młodsza z kolei straciła wzrok, miała zupełnie oczy zalepione. Już nie wiem, w każdym razie obie były poszkodowane bardzo. Może to nie był 2 września, może 1 września.
Później nas Niemcy stamtąd wyrzucali. Przyszli Niemcy i wyrzucali nas, wyciągnęli absolutnie wszystkich z całej ulicy. Ulica Okrężna wychodzi na Powsińską. Oni po prostu na rogu [stali], jak myśmy szli, to: Raus! Wyrzucali, wygarniali nas wszystkich stamtąd. Nic nie można było wziąć, właściwie to tylko to, co miało się na sobie. A jeśli ktoś coś niósł, jakieś tobołki, to oni stali przy wyjściu, przy Powsińskiej i to zabierali zwyczajnie. Pognali nas na fort Dąbrowskiego wszystkich. Na forcie to straszne było. Właściwie z całej Sadyby ściągali, bo byli i z ulicy Podhalańskiej, dziś się Orężna nazywa, i… Jednym słowem z całej okolicy wszystkich wygarniali i spędzali na te forty. Tam była fosa, jak to przy fortach. Chodzili, ganiali po kazamatach i stamtąd wygarniali resztki Powstańców. To jednak był 2 września, teraz sobie przypominam, że to wtedy było. Natomiast ta bomba, która nas wyrżnęła, to chyba była trochę wcześniej. Wygarniali resztki Powstańców z tych kazamatów i niestety na oczach naszych ich rozwalali i zwalali do tej fosy. Moje siostry tego nie widziały, bo one były posadzone przy murze, bo jedna była ranna, druga oślepiona, moja siostra rodzona też była jakoś poszkodowana, poza tym były młodsze. Pod murem [siedziały] i one tego nie widziały. Natomiast ja byłam z przodu, niestety wszystko to oglądałam. Nie wiem, czy się człowiek może do czegoś takiego przyzwyczaić. Chyba musiałam. W każdym razie później, jak zrobili porządek w tych kazamatach (porządek w cudzysłowie) z resztkami niedobitków Powstańców, wygnali nas z tego fortu, jakoś tak z tyłu, na Sobieskiego, na Dworzec Zachodni i do Pruszkowa – całą tę ludność. Dziadek z Markiem (ponieważ był stary, a Marka trzeba było nieść, bo dwuletni dzieciak nie miał szans, żeby iść w tym wszystkim) trafił na wóz z rannymi. Tak żeśmy się rozdzielili. Myśmy zostały z wujkiem i jeszcze jakaś kuzynka była. Natomiast dziadek z Markiem trafił na ten wóz z rannymi. Trafił trochę po nas do Pruszkowa. Na Dworcu Zachodnim to nie bardzo…
Pamiętam Pruszków, hale jakieś, żeśmy tam wszyscy koczowali. Natomiast Dworca Zachodniego… Z nami była jeszcze mamy przyjaciółka z synem, która nie wiem dlaczego, była w Warszawie. Ona z Piotrkowa była i była u nas ze swoim synem, który był z grubsza w moim wieku. Już pominę Dworzec Zachodni. Później nas tam załadowali w jakieś bydlęce wagony i żeśmy dojechali do Pruszkowa. W Pruszkowie były hale kolejowe chyba czy coś takiego. Tam koczowaliśmy. Mamy znajoma miała brata kolejarza w Piotrkowie. W związku z powyższym z kolejarzami doszła do porozumienia i nas załadowali na jakiś transport, który jechał, i ona mogła z nami wydostać się w Piotrkowie. Wagony oczywiście były bydlęce. To wyglądało w ten sposób… Nie będę mówiła, ile czasu myśmy w Pruszkowie byli, bo tego dokładnie nie pamiętam. Jedną noc, to pamiętam z całą pewnością, że tam byłam. To wszystko naprawdę było straszne. Tam były potworne ilości ludzi rozłożonych na czymkolwiek na ziemi, bo oczywiście warunków nie było żadnych. Pamiętam, jak mamusie dzieci iskały ze wszy. Naprawdę straszne to było. W pewnym momencie pani Mikulska jakoś nas pociągnęła we dwie. Później dziadek do nas dotarł z Markiem, ale dziadek z Markiem dostał się na inny transport i gdzie indziej wylądował. Natomiast my… W pewnej chwili ona do nas przybiegła, zabrała nas i mówi: „Chodźcie szybko!”. Załadowaliśmy się do bydlęcego pociągu, który jechał właśnie przez Piotrków do Gorzkowic, jak się później okazało.
A ona w trakcie drogi… Dziecko byłam, na litość boską, nie wiem dokładnie w szczegółach, jak to było. W każdym razie ona jakoś z kolejarzami doszła do tego, że w Piotrkowie jak pociąg stanął i stał dłuższy czas (nie na stacji, tylko w okolicach, poza stacją), to została zorganizowana akcja wyciągania nas z tego pociągu. Chodził oczywiście jakiś Werkschutz z bronią, uzbrojeni wartownicy niemieccy. Jak on szedł, minął, to myśmy mu z tyłu za plecami: bęc! Jedna osoba czy dwie czasem się udało, że wyskoczyły z tego wagonu i po nasypie turlać się trzeba było na dół. Trzeba było pamiętać o tym, że godzina policyjna wtedy była. To było wieczorem. W ten sposób w jakimś czasie myśmy się z tego pociągu wydostały. Siostra się do niedawna jeszcze śmiała z tego, jak sobie przypominała, jak myśmy musiały się turlać po tym nasypie. Trzeba było przed godziną policyjną dostać się do domu, w którym ta pani mieszkała, gdzieś na drugą stronę Piotrkowa. A nie można było biec, żeby nie zwracać na siebie uwagi, więc musiałyśmy iść szybko, ale nie za szybko. Jakoś żeśmy dotarły, jak widać, przeżyłyśmy. Ona była z synem i my dwie. Dziadek z Markiem dostali się na jakiś inny transport, wylądowali gdzieś. Później może sobie przypomnę. To później się dowiedziałam, bo na razie byliśmy rozdzieleni.
Jak dotarliśmy, byliśmy – powiedzmy – bezpieczni u niej w domu. Dom był z ogródkiem, nawet dość sporym. Tam byłyśmy dość długo, na tyle długo, że zaczęli przychodzić ludzie… Byłam jednak dość bystrym dzieckiem, szybko się zorientowałam, że ona najchętniej by się nas pozbyła. Ojca nie ma, matka nie żyje, dziadek gdzieś tam, a tu przybyły jej gęby do żywienia, jakby nie było. Wtedy tak na to nie patrzyłam, ale dzisiaj wiem, że to w ten sposób wyglądało, ponieważ to dość długo trwało jednak. Przychodzili różni ludzie, i po prostu (dzieci to czują) oglądali nas. Ona nas chciała oddać. Większe powodzenie miała zdecydowanie moja siostra, jeśli chodzi o bardziej optymistyczne spojrzenie na świat. Po prostu była przylepna, natomiast ja byłam zawsze z głową do góry, już taka jestem chyba, to mi zostało, takie mam wrażenie. W każdym razie to był chyba jeszcze wrzesień, a może już był październik, bo ja wiem. W każdym razie jakoś się tam zaaklimatyzowałam, może mam jakieś zdolności do oswajania się z sytuacją. Myślę, że to w naturze po prostu jest. Tam w piłkę żeśmy grali, zaczęliśmy normalnie żyć, tylko Ewa płakała po kątach. W pewnej chwili, któregoś dnia, biegłam do płotu po piłkę i jak z piłką podniosłam się, za płotem stał jakiś pan i mówi: „Oj, panienko, chyba panienki ojciec tam poszedł”. Rzuciłam więc tę piłkę i poleciałam do domu. Byłam bardzo podobna do ojca. Rzeczywiście, był ojciec, który właśnie w Piotrkowie uciekł z transportu, który wiózł z Warszawy Powstańców z Powstania. Ludzie z Piotrkowa pomagali tym, których wieźli z Warszawy, z Powstania, więc kogo mogli, to wyciągali z tego transportu. Podobno, to wiem z opowieści taty, ktoś wołał, że potrzebny lekarz. Ojciec mówi: „To ja jestem”. Dostał opaskę i w taki sposób go podobno z tego transportu wyciągnęli, i trafił do nas. W Pruszkowie tata się dowiedział, że mama nie żyje i dowiedział się, z kim myśmy były. Stąd wiedział, że trafiliśmy do Piotrkowa. On był w transporcie do Niemiec najzwyczajniej w świecie. [Jak] nas z Warszawy przywieźli, to wieźli ludność cywilną i nie wieźli nas do Niemiec, tylko rozładowywali gdzieś po drodze, po jakichś chłopach, po jakichś… Nie wiem, jak to wszystko było, to dokładnie pewno wiedzą historycy. Natomiast tam już były transporty z ludźmi, których już po zakończeniu Powstania (czyli to chyba musiał być już październik) wieźli do Niemiec, do obozów. Tak się tata dostał i tak tata nas znalazł. Tak uniknęłyśmy oddania nas gdziekolwiek, do jakichś obcych ludzi.
Później przez jakiś czas byliśmy jeszcze w Piotrkowie, a później ojciec musiał jakoś… Tak czy inaczej żyć trzeba było dalej, nie mogliśmy być u niej na garnuszku, tylko trzeba było zorganizować sobie jakieś życie, zanim się wróci do Warszawy. Wylądowaliśmy w Skierniewicach. Tego już tak dokładnie nie wiem, wiem, że miał pracę w Skierniewicach, ale w jaki sposób ją dostał, jak się dowiedział, to nie wiem, to zresztą mało istotne w tej chwili. W każdym razie w Skierniewicach wylądowaliśmy. Mieszkaliśmy w jakiejś szkole. Tam trafił ojciec na znajomą panią z Warszawy. Jakoś ona się nami zajęła, tam już do szkoły chodziłam. Siostra jeszcze w szkole nie była, ona była cztery lata ode mnie młodsza, miała osiem lat, jeszcze w ogóle do szkoły nie poszła. Natomiast ta pani uczyła moją siostrę francuskiego. Siostra bardzo nie lubiła przyswajać wiedzy, a w szczególności w językach obcych, natomiast ja lubiłam słuchać. Ponieważ myśmy mieszkali w szkole, to te zajęcia były w sali gimnastycznej. Były drabinki, po tych drabinkach biegałam po ścianie. Zdaje się, że trochę ją przedrzeźniałam, takie jakieś małpie wygłupy z mojej strony. I więcej się tego francuskiego nauczyłam, biegając po tych drabinkach, niż moja siostra, do której to było kierowane. To takie trochę bardziej optymistyczne i może trochę zabawne. Chodziłam tam normalnie do szkoły i miałam już jakieś koleżanki. Myśmy dość długo byli w Skierniewicach, pamiętam, że gdzieś w ościennej miejscowości, chyba Końskie czy coś takiego, umarła Rodziewiczówna, pisarka. Myśmy koniecznie chciały się dostać na pogrzeb. Organizowałyśmy jakiś transport, żeby się dostać, ale nie udało nam się tego transportu zorganizować.

Wracaliśmy do Warszawy zimą, ale zimy nie były takie jak dzisiaj, z całą pewnością były mrozy poniżej dwudziestu stopni, a w szczególności nocą. Też bydlęcymi wagonami.
Jeszcze wrócę do Skierniewic. Tata oczywiście pracował jako lekarz. Z wyżywieniem były ogromne trudności, więc ta pani, która się nami zajmowała, pani Irena, znajoma ojca, coś kombinowała z jedzeniem. Tam byli różni wścibscy ludzie. To się wszystko bierze stąd, że tata lubił szpanować, w związku z powyższym wszystko u niego było wspaniale i wszystko było dobrze. W związku z powyższym wścibscy musieli zaglądać, jak to jest tak naprawdę. Pamiętam takie sytuacje, kiedy jakaś dozorczyni czy coś zaglądała do nas i patrzyła, co my mamy na talerzach, a myśmy mieli jedne kartofle jako kartofle, a drugie kartofle podsmażone jako mięso, więc wyglądało na to, że jemy kartofle z mięsem. Skąd oni mięso wytrzasnęli? To są takie śmieszniejsze sytuacje, to pamiętam dokładnie. Tam mieszkaliśmy dość długo, właśnie do zimy, tata jakoś kombinował. To chyba już był 1945 rok, mnie bardzo ciężko ustalić chronologię tego wszystkiego. Czy myśmy z Piotrkowa jeszcze w 1944 roku do Skierniewic dotarli, czy już w 1945, nie umiem sobie tego ułożyć. Z ojcem po wojnie w ogóle nie można było na ten temat rozmawiać, nie dało się. Poza tym może też za bardzo nie dbałam o to, bo i po co mi właściwie to później było? Jak się już raczej starsza mocno zrobiłam, to zaczęłam sobie to porządkować.
W każdym razie w 1945 zimą wracaliśmy do Warszawy, przy czym komunikacja kolejowa była strasznie słaba. Dotarliśmy jakimiś takimi wagonami, że ani to odgrzewane, ani nic. Tłumy ludzi straszliwe. Dotarliśmy do Włoch pod Warszawą i tu była przerwa, bo dalej pociąg nie szedł. Jacyś ludzie nas zabrali do siebie. Już nie wiem, czy to byli znajomi, czy nieznajomi, to mało ważne, to była jakaś ludność tamtejsza. Nie zapomnę już chyba do śmierci zapachu smażących się kotletów cielęcych, które po prostu uwielbiałam. Ja w ogóle mięsożerna byłam zawsze i jestem do dzisiaj. Myśmy po prostu były głodne i zmarznięte. Przecież to, co się wyniosło z Warszawy, to było śmiechu warte. Niestety trzeba było do pociągu pomaszerować. Żal mam do dzisiaj z powodu tych kotletów, ale trudno, tak mi to już zostanie. Trzeba było powędrować do pociągu, było strasznie zimno, straszny mróz. Teraz sobie przypominam, że wtedy już z nami był Marek, brat dwuletni.
Musimy wrócić do Piotrkowa. Był moment, już jak ojciec się odnalazł, kiedy przywędrował (bo się nie jechało, wędrowało się wtedy) do nas dziadek. Stąd żeśmy się dowiedzieli, że wylądował (nie przypomnę sobie w tej chwili [nazwy]) w jakiejś chacie chłopskiej najzwyczajniej w świecie. Dziadek najpierw przywędrował sam, żeby się zorientować, czy my tam jesteśmy i co z ojcem. Wtedy właśnie, w straszną zimę… Myśmy w 1945 roku zimą (albo to był 1944) jeszcze byli w Piotrkowie. W 1945 zimą wracaliśmy do Warszawy, w 1944 zimą dziadek przywędrował. Był okropnie… Dziadek przemarzł straszliwie, bo zimą, jak on podróżował, to gdzieś w Koluszkach (pamiętam Koluszki, tam był węzeł kolejowy) ci wszyscy, biedni, czekali, że może jakiś pociąg przyjedzie. Tak dotarł do nas. Dziadek przemarzł tak, jak przywiózł Marka, myśmy już byli w Skierniewicach. Do Piotrkowa przyjechał jeszcze nie w zimę, tylko jesienią lub coś w tym guście. Znalazł nas, oczywiście wiedział gdzie, bo dziadek mieszkał w Piotrkowie. Znalazł nas u pani Mikulskiej. Już wtedy był ojciec. Coś między sobą uzgodnili i dziadek miał Marka przywieźć. Ale przywiózł Marka dopiero do Skierniewic. Jak myśmy już przewędrowali do Skierniewic, to dziadek później przywędrował z Markiem. To nie ma większego znaczenia w tej chwili, to tak dla porządku.
Wybiegnijmy troszkę do przodu: 17 stycznia 1945 roku weszły wojska radzieckie, oswobodzili Warszawę. Wtedy już dziadek był po tych wszystkich peregrynacjach i z Markiem już w Skierniewicach. Zaczęły się wtedy jakieś działania wojenne, jakieś bombardowania. Wiem, że dziadek zachorował, bo się przeziębił, dostał zapalenia płuc obustronnego i umarł. Myśmy go zdążyli pochować w Skierniewicach przed tym, jak weszło wojsko radzieckie-zdradzieckie, i tam już został. Dziadek zdążył Marka przywieźć, ojciec miał pretensję do dziadka, że nie zadbał o Marka, że zmarnowali dziecko. Chodzi za mną takie stwierdzenie ojca. Marek miał dwa lata z kawałeczkiem i potrafił tylko… Stawał przy oknie i mówił: „O, mucha”. To wszystko, co to dziecko [potrafiło]. Rzeczywiście było jakieś… To te wszystkie przeżycia. Na litość boską, dziecko, nawet takie małe, swoje przeżyło: szok, zmianę. Przedtem było pieszczone, hodowane, cudowne. Urodziło się dziesięć lat po innych dzieciach, po mnie, więc najcudowniejsze było oczywiście. A tu nagle wszystko mu się urwało zwyczajnie, więc trudno się dziwić, że dziecko ogłupiało z tego wszystkiego. Nieważne. Ważne, że dziadek później, już jak Marka dotargał do Skierniewic, to zachorował i zmarł. Zdążyliśmy go pochować przed wejściem wojsk 17 stycznia. To był 1945 rok.
Później była podróż do Warszawy, czyli te kotlety były. To był 1945 rok, jak wracaliśmy do Warszawy. Też nie od razu, bo ojciec sam wybierał się do Warszawy kilkakrotnie, żeby stwierdzić, jaka jest sytuacja, czy jest się tam gdzie zaczepić, jak to w ogóle wygląda. To później mnie się poukładało w głowie, bo znikał co jakiś czas, wracał. Okazało się, że po prostu wędrował do Warszawy i ustalał, jakie są możliwości zaczepienia się. A z nami była pani Irena, znajoma ojca. Później wracaliśmy do Warszawy tym transportem, były Włochy i te kotlety. Wreszcie dotarliśmy do Warszawy, do Śródmieścia. Pani Irena mieszkała na Nowogrodzkiej. Trafiliśmy na Nowogrodzką, oczywiście to były gruzy, domu był kawałek, urwana oficyna czy jak to nazwać, w każdym razie urwana część domu. Jej klatka akurat została czynna w takim sensie, że można było po niej wejść na górę do jej mieszkania, z którego został jeden pokój z drugiej strony. Czy to była kuchnia, czy to był pokój, już tego tak dokładnie nie pamiętam. W każdym razie po hałdach myśmy wychodziły, bo ojciec nas wysyłał, mnie i siostrę (to była zima i to śnieżna zima), żeby szukać opału. Łaziłyśmy więc po górach, góry były w Warszawie najzwyczajniej w świecie, góry gruzu przysypane śniegiem. Raz niestety, szukając jakichś kawałków drewna, czegoś do opalenia, do pieca, do kuchni pod płytę, trafiłyśmy na makabryczne znalezisko, bośmy wyciągnęły rękę, ale nie zaniosłyśmy jej do tatusia, zostawiłyśmy tam. Taka prawda. Już nie pamiętam dzisiaj, czy to była męska ręka, czy damska ręka, zresztą żeśmy chyba się temu nawet bliżej nie przyglądały. W końcu miałam dwanaście lat, siostra osiem. Przez jakiś czas mieszkaliśmy na Nowogrodzkiej, a ojciec wędrował na Sadybę, żeby się zorientować, jakie są możliwości powrotu na Sadybę i ulokowania się tam z powrotem.
Zimą, na przełomie 1945–1946 dotarliśmy na Sadybę, na tak zwane Czarne Drogi, których dzisiaj nie ma. Dzisiaj to jest vis-à-vis budynku TVN-u. Tam kiedyś po prawej stronie były Czarne Drogi, a po lewej była figura świętego Jana Chrzciciela, której też dzisiaj już nie ma. Mieszkaliśmy tam u znajomych taty i ojciec szukał jakiegoś mieszkania dla nas, ponieważ to, w którym myśmy byli w Powstanie, zostało zburzone prawie razem z nami. Poza tym nie było nasze. Wynajął mu ktoś, szczegółów dokładnie nie pamiętam, wiem, że było mieszkanie na Zielonej. Na tej Zielonej już później, jak żeśmy się przenieśli, to mieszkaliśmy zawsze, bo przyrodnia rodzina tam nadal mieszka, ojciec się później ożenił. Najpierw wylądowaliśmy na Morszyńskiej w blokach tak zwanych oficerskich, u pani Andzi Poczobut-Odlanickiej, która pochodziła z Kresów, ale tutaj mieszkała. Już nie będziemy wchodzić w to, w jaki sposób się pani Andzia tutaj znalazła, w każdym razie miała ładne mieszkanie. Wynajęła nam pokój po prostu i myśmy w tym pokoju mieszkali, wygrodzone to było jakąś zasłoną. Dzieci miały część do spania, z drugiej strony tatuś miał część do spania. Tatuś – to mówię trochę z przekąsem. Ojciec przyjmował pacjentów, bo musiał jakoś zacząć zarabiać na utrzymanie. Pani Andzia gotowała. Była z Kresów, gotowała fantastycznie, porównywalnie do mojego dziadka, i bardzo wielu rzeczy mnie nauczyła.
Teraz podążam szybko acz niechętnie do tego, że byłam najstarsza, więc musiałam siłą rzeczy przejąć na siebie obowiązki mamy, bo jak to inaczej nazwać. Musiałam się nauczyć gotować, musiałam się nauczyć prowadzić dom, krótko mówiąc. Tak rzeczywiście było. Zdolna byłam, do dzisiaj potrafię ugotować dobrze, smacznie i z pomysłem. Może to wynika z kolei z jakiejś iskierki artystycznej, mam takie uzdolnienia różnorakie, również trochę plastyczno…. Zostańmy na plastycznych, bo uje mi drugiego określenia. W każdym razie – absolutnie amatorsko, natomiast lubię kombinować. W związku z powyższym lubię kombinować, również gotując. Powącham – to pasuje, a to nie. Umiem po prostu kombinować z tego, co mam, żeby było coś smacznego. To taka dygresja. Musiałam się uczyć. Pamiętam, że pani Andzia robiła kopytka. Uczyłam się tych kopytek i tak się bardzo uczyłam, że później, jak się to ugotowało, to oczywiście się tymi kopytkami przeżarłam i chorowałam trzy dni, niestety. Tak właśnie się uczyłam. Do dziś mi zostało, tylko kopytek już nie lubię. W każdym razie bardzo sympatyczna pani była, fantastyczne dumki ukraińskie śpiewała, to też mi zostało, też to lubię. Ojciec też pochodził z Kresów, więc się trochę dobrali.
Jakiś czas żeśmy u niej mieszkali, nawet do szkoły do Wilanowa jeździliśmy ciuchcią, która wtedy chodziła po Sadybie – ciuchcia wilanowska między Belwederem a Wilanowem. Już do gimnazjum powinnam była chodzić, a jeszcze nie uruchomili nazaretanek. Nazaretanki w 1946 roku uruchomiły szkołę podstawową (czy powszechna to się wtedy jeszcze nazywało). Koleżanka mi mówi, że nazaretanki w 1945 już uruchomiły tę szkołę, bo ona jest młodsza i chodziła jeszcze do podstawówki. Natomiast gimnazjum – z całą pewnością w 1946. Wtedy już się przeniosłam. Powiedziałam ojcu: „Trudno, będę chodziła na piechotę”. Wtedy trzeba było jeszcze na piechotę [chodzić] z Sadyby na Czerniakowską, na Nowosielecką, tam są nazaretanki. Nie było żadnej komunikacji początkowo. To nieważne było, dla mnie w każdym razie nieważne. Ale to już jak na Zielonej zamieszkaliśmy, z Zielonej wędrowałam do nazaretanek, bo na Morszyńskiej, jak u pani Andzi mieszkaliśmy, to jeszcze nie, jeszcze do Wilanowa jeździliśmy. Ciuchcię wilanowską się łapało na zakręcie i wskakiwaliśmy po prostu. Między innymi był kolega Maciek Piekarski, zresztą chyba znany, bo historyk. Bardzo się interesował właśnie historią Powstania. Cała młodzież sadybiańska, wszyscy na początku jeździliśmy do Wilanowa do szkoły. Później przyszła wiadomość, że już do „nazaretu” można. Powiedziałam tacie, że absolutnie będę kontynuowała nazaretanki, bo w czasie wojny chodziłam tam do podstawówki cały czas. Tematu szkoły w trakcie okupacji w ogóle nie poruszałam. Myśmy mieszkali w różnych miejscach po tym, jak z Targowej nas Niemcy wyrzucili. Wylądowaliśmy również na Nabielaka. Chyba tam albo jeszcze jak na Podchorążych mieszkaliśmy, trafiłam w 1942 roku do nazaretanek. Tak już zostałam aż do matury. Czyli przez całą okupację, nawet jak później wylądowaliśmy na Sadybie, to mimo wszystko dojeżdżałam do nazaretanek do szkoły. Tę szkołę uparcie kończyłam, ale z przerwą. W 1945 myśmy wylądowali z powrotem w Warszawie na Sadybie. Wróciłam do nazaretanek po wojnie i już twardo do tych nazaretanek chodziłam do samej matury, czyli do 1952 roku.
Natomiast po drodze, w 1946 roku, wtedy już mieszkaliśmy na Zielonej, tata mnie zabrał furmanką, potruchtaliśmy konikiem na Belwederską, z trumną zbitą zwyczajnie z desek, po mamę. Wiedziałam gdzie. Siostra wprawdzie miała do mnie pretensje, że ojciec jej nie zabrał, ale uświadomiłam jej, że to raczej była decyzja ojca, a nie moja. W każdym razie potruchtaliśmy tam. To była wiosna, można było już w ziemi grzebać, z całą pewnością nie była to zima. Wydobyliśmy mamę i stąd wiem dokładnie, jak zginęła, bo miałam w ręku jej czaszkę. Dostała po prostu w tył głowy, kula przeszła na przestrzał przez czaszkę, były dwie dziury, wlot i wylot. Były same kości i włosy. Ciekawe, włosy żyją swoim życiem, jak się okazuje. Pozbieraliśmy w tę trumienkę i przewieźliśmy na cmentarz czerniakowski. To był 1946 rok. Już wtedy mieszkaliśmy na Zielonej.
Później twardo nadal chodziłam do nazaretanek, nawet jeśli był mróz. Nadal jesteśmy kiepsko odziani, bo nic nie było. Po pierwsze nie było pieniędzy, po drugie i tak nie można było niczego kupić, ze wszystkim były kłopoty. W związku z powyższym jeszcze przez długi czas w sandałach chodziłam, bo nie miałam innych butów. Pamiętam zimę śnieżną, mroźną, a ja twardo do „nazaretu”, do szkoły. [Było] dwadzieścia parę stopni mrozu, ale ojca to po prostu nie interesowało. Szłam do szkoły na ósmą rano i cześć, i szłam twardo. Jak zjawiłam się w szkole, siostra mi otwiera, mówi: „Dziecko, tyś przyszła w ten mróz? Pozwolili ci? Nikt cię w domu nie zatrzymał?”. – „A kto mnie miał zatrzymać?” Bo nie miał mnie kto zatrzymać po prostu, inne dzieci bliżej mieszkały, a ich rodzice nie puszczali do szkoły. I trzeba było później wrócić do domu. Nie wiem, czy to jest chwalebne, czy niechwalebne, być może beztroskie, czy jak to nazwać. W każdym razie przychodziłam tam i tam przynajmniej dostałam coś ciepłego, herbatę, jedzenie jakieś, bo z tym też było kiepsko. Siostry zresztą gotowały. Tam był internat oczywiście też, ale dla tych tak zwanych dochodzących gotowały i w dużą przerwę zawsze była jakaś zupa do zjedzenia, ale nie tylko. Czasami były kotlety. Tak się nauczyłam jeść koninę. Byłam bardzo zdziwiona, jak tak dużo kotletów stało na stole i nikt tego nie brał. Zjadłam jednego kotleta, pytam się: „Proszę siostry, można wziąć drugiego?”. Było powiedziane: „Jedz, dziecko”. Później poszłam do kuchni, mówię: „Proszę siostry, co to jest, że tych kotletów tyle, a żadna tego nie je?”. – „Dziecko, cicho, nic nie mów, to konina”. Mówię: „I bardzo dobra”. To ma ciąg dalszy. Ponieważ to ja gotowałam w domu, a ciężko było z pieniędzmi, w związku z powyższym, nic nie mówiąc nikomu, poszłam raz i drugi do jatki, kupiłam koninę i dawałam moim koninkę jeść – dobre kotlety, jakąś pieczeń robiłam. Też nie zapomnę do końca życia, jak tatuś skądś przyszedł, dostaje w domu jedzenie, siedzi nad talerzem i opowiada, bo lubił opowiadać, że ludzie różnie się dzisiaj odżywiają, że są kłopoty, jest ciężko i jedzą koninę. Był częstowany koniną, ale on koniny nie, bo jest po koninie chory. Siedzi nad talerzem z koniną. Jak mu kiedyś po latach powiedziałam, że jadł koninę w domu, że gotowałam, dostawał to, po prostu mi nie uwierzył i już. Patrzyłam i ciekawa byłam, co z tego dalej będzie, skoro on tak choruje po koninie. To taka końska dygresja.

  • Wróćmy jeszcze do czasów wojny. Jaką rolę odgrywała religia?

Religia z całą pewnością odgrywała wielką rolę, bo ludzie po prostu szukali w niej jakiejś nadziei, ratunku też. Jestem i zawsze byłam religijna, ale bez przesady. Po prostu jestem również realistyką, zazwyczaj brałam obie strony pod rozwagę. Nie ocierałam się o fanatyzm, może w ten sposób to po prostu powiemy, bo to jak to inaczej ująć, jak dzisiaj się patrzy z perspektywy? Niemniej jak to w „nazarecie”, „nazaret” w końcu są siostry zakonne. Może i to wpłynęło troszkę na to, że z czasem zrobiłam się bardziej realistycznie podchodząca do wszystkiego, może nie taka żarliwa, dlatego że byłam tym trochę przekarmiona. Jak do „nazaretu” chodziłam jeszcze w czasie wojny, to myśmy uczestniczyły we mszach w welonikach, zamknięta była część kaplicy. Znałyśmy perfekt całą ministranturę, po łacinie wtedy. Myśmy po prostu uczestniczyły we mszy, to było nie tylko to, że się przyszło. Dzisiaj już nie pamiętam, czy wszystkie niedziele były w ten sposób, czy to było w co drugą niedzielę, ale to jest mało istotne. Istotne jest to, że były niedziele, w których żeśmy uczestniczyły jak gdyby w pełnym wymiarze, razem z księdzem asystowałyśmy obrządkowi. Ciężko mi dzisiaj na ten temat mówić, dlatego że bardzo od tego odeszłam, bardzo się zrobiłam świecka jednak. Chyba mi to bardziej odpowiada. Natomiast mam jedną zasadę − nie rób drugiemu, co tobie niemiłe, proste. Kochaj bliźniego swego. Tym się po prostu w życiu kieruję. To taka dygresyjka à propos religii. Natomiast wtedy się jednak mocno uczestniczyło w tym. Powiedziałabym w ten sposób, że jak wyszłam po maturze z „nazaretu”, tak przez dość długi czas nie chodziłam do kościoła w ogóle. Musiałam to wszystko odreagować. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, nie oceniam tego, po prostu tak było i już. Musiałam nabrać do tego dystansu, żeby uczestniczyć w czymkolwiek z pełną świadomością, a nie z rozpędu, nie z jakiegoś przymusu czy czegoś takiego. Tak bym powiedziała à propos religii.

  • Jak wyglądało zdobywanie pożywienia podczas wojny, okupacji i Powstania?

W tym mniej uczestniczyłam. Była mama, był dziadek przecież, który się o to troszczył. Wiem, że jakoś jedzenie było. Tylko jak je zdobywali?

  • Jakie było w takim razie jedzenie?

Różne było jedzenie. Nie chodziliśmy głodni, może tak powiem, ale z całą pewnością nie było to żadne jedzenie wykwintne, luksusowe. Było jedzenie na ogół dość proste, niemniej jakoś mięsa bardzo nie owało. To znaczy jakoś zdobywali. Jak nie mięso, to jakieś kości z mięsem. Jakoś to zdobywali mimo wszystko. Do szkoły chodziłam, a w szkole byłam dokarmiana, bo siostry jednak cały czas dbały o to. Ponieważ prowadziły internat, to jakieś dostawy żywności musiały mieć. W związku z powyższym starczało zawsze i gotowały jakieś zupy albo czasem cały obiad dla nas dochodzących. W większości wypadków do domu po szkole przychodziłam najedzona. Po wojnie była ta pani Andzia, u której mieszkaliśmy. Nie wnikałam zupełnie w to, skąd to jedzenie dla nas zdobywa. To była sprawa pani Andzi i ojca. Chodziłam do szkoły i w szkole dostałam. Natomiast nie dbałam również o to, jak jest karmione moje rodzeństwo. Oni byli młodsi, ze mną do tej samej szkoły nie chodzili. Ale jakoś przeżyli. W związku z powyższym niewątpliwie jakoś byli karmieni, zresztą tata musiał jakoś dbać o to, bo lubił zjeść i mógł zjeść dużo. Poza tym jest taka rzecz, że często pacjenci zamiast pieniędzy przynosili jakieś jedzenie. Sadyba to takie miejsce, gdzie dookoła były różne wioski i tam ludzie hodowali różną zwierzynę domową. W związku z powyższym zamiast pieniędzmi w naturze się odpłacali. Pamiętam, kiedyś przyszedł jakiś duży facet z workiem na plecach i ten worek zwalił nam na podłogę domu. To był worek jabłek. Mówi do ojca: „Masz pan tyle dzieci, ciężkie są czasy, to masz pan przynajmniej jabłka dla dzieci”. Tośmy się wszyscy popłakali wtedy, tata też, czyli to nie było zwyczajne, tylko to było coś niezwykłego po prostu. W ten sposób ludzie się odpłacali za to, że ich przyjął, że pomógł wyzdrowieć, w chorobie pomógł i tak dalej. Nie oglądał się na to, czy są pieniądze, czy nie. To była cecha ojca zdecydowanie judymowska, powiedziałabym. Cokolwiek bym o nim nie mówiła, to z całą pewnością miał takie podejście do ludzi, był po prostu lekarzem z powołania, a nie dla forsy. To by było z grubsza tyle, jakoś żeśmy przeżyli.

  • Czy losy pani ojca podczas Powstania pani zna?

Wiem, że gdzieś był w Śródmieściu, ale nie byłam w stanie się go dopytać. Kiedyś stryj coś [wspominał], bo podobno ze stryjem się gdzieś spotkali. Wspomniał, że gdzieś na Hożej, chyba zgrupowanie „Kryski” czy coś takiego. To były czasy po wojnie, w których się nie mówiło o tym w ogóle, a w szczególności przy dzieciach, bo za to po prostu można było iść siedzieć. To były właśnie czasy powojenne. Tak że tata po prostu nie opowiadał zupełnie swoich przeżyć. Kiedyś stryj, jak przywędrował do Warszawy (bo stryja wywieźli Niemcy i wylądował wreszcie gdzieś we Francji, ale po jakimś czasie wrócił), był u nas. Jak już sobie wypił ze dwa, trzy kieliszki, może więcej, to trochę rozluźnił się i opowiadał, coś sobie nawzajem wygarniali. Ale nadal byłam dzieckiem, więc na poważnie wielu rzeczy nie brałam. Na serio to nie wiem, gdzie był ojciec, w jakim zgrupowaniu. Wiem, że był w AK. Ponieważ lubił mówić i lubił mówić dobitnie, w związku z powyższym bywało tak, że coś mu się wymknęło na ten temat w nieodpowiednim momencie, przy nieodpowiednich zupełnie ludziach. Po prostu nie zawsze panował nad tym, co mówił. Ale to już były problemy mojej macochy. Ojciec się później ożenił, miał następne dzieci. Trafiało się, że przesiedział się i na Mokotowie, i w Mostowskich, tak że z macochą jeździłyśmy po Warszawie i próbowałyśmy coś ustalić. Po prostu zwyczajnie go zgarniali z ulicy, nikt nie wiedział. Nie ma tatusia, nie wraca, nie wiadomo, gdzie go szukać. Takie były czasy tuż powojenne. Stąd wiem, że walczył. Z całą pewnością w Powstanie go nie było. Dowiedział się o śmierci mamy w Pruszkowie. Już dużo później próbowałam ustalić, pod czyją komendą, gdzie konkretnie walczył, ale nie udało mi się do tego dotrzeć. No i niech tak zostanie.
  • Jakie emocje powstawały w pani i jak był postrzegany świat przez dziecko, które bezpośrednio stykało się ze śmiercią innych? Nie mówię o bliskiej rodzinie, ale nawet obcych ludziach. Na pewno była pani świadkiem tego.

Na tym forcie to po prostu było straszne. To było coś takiego, że niby miałam te jedenaście czy dwanaście lat, ale moim zdaniem musiałam znacznie szybciej dojrzeć po prostu. Metrykalnie miałam dwanaście lat, ale tak naprawdę byłam bardziej dojrzała i człowiek się nauczył nie reagować żywiołowo na takie momenty, bo był bezradny właściwie. Co ja mogłam? Mogłam skoczyć na takiego i nie rozmawialibyśmy dzisiaj po prostu. Człowiek się nauczył od dziecka panować nad własnymi odruchami. Jak to nazwać inaczej? Czasami się nad tym zastanawiałam, bywało. Bardzo chciałam… Była atmosfera trochę tajemniczości przed Powstaniem. Kolegów prosiłam, wkręcałam się, chciałam gdzieś, coś, może jako sanitariuszka, może jako łącznik albo coś. Ale nie. Po prostu to byli starsi koledzy, ich zdaniem byłam za smarkata, krótko mówiąc, i już. Tak że sama w niczym nie uczestniczyłam.
Ale generalnie była atmosfera (ciężko jest po tylu latach do tego wrócić i jakoś ocenić), po pierwsze, nienawiści do Niemców i żeby gdzie można i jak można, im zaszkodzić po prostu. Z całą pewnością było w narodzie coś takiego na każdym kroku. Ale trzeba było z kolei uważać na to, że ktoś doniesie na przykład. Generalnie rzecz biorąc, była atmosfera nienaturalna, konspiracji jakiejś. Nawet jeśli człowiek sam aktywnie w czymś nie uczestniczył, to mimo wszystko była taka atmosfera. O wielu rzeczach się nie mówiło, nie mówiło się przy dzieciach.
W „nazarecie” już byłam, już byłam w pierwszej klasie gimnazjalnej. Dzieci normalnie chodziły do szkoły i się uczyły. Natomiast gimnazjum już było konspiracyjnie prowadzone, nieoficjalnie. Oficjalnie było pod przykrywką jakiejś szkoły zawodowej krawieckiej czy coś w tym guście. Wyglądało to w ten sposób, że siostry miały umówiony znak, że jeśli przypadkiem Niemcy się pojawili, to szła siostra z koszem i zbierała wszystkie książki, na przykład do polskiego, do historii. Głównie te, bo matematyka jeszcze mogła być, natomiast polski i historia – nie. Na wszelki wypadek szła i zbierała do kosza. Z dużym koszem we dwie właściwie szły, bo to kosz od bielizny. Zbierały wszystkie książki i już ich nie było, i my siedzimy, mamy maszynę do szycia czy coś, jakieś robótki. To jeśli się zdarzały naloty, a takie bywały. Kiedyś, pamiętam, dostałyśmy książki do historii, ale miałyśmy je zabrać do domu. W związku z powyższym trzeba było tą książkę przewieźć do domu. To było zimą, byłam w paletku i schowałam książkę za pazuchę. Jechałam tramwajem. Tramwaj wtedy jeździł, „szesnastka” chyba, do bernardynów, a może już i na Sadybę, tego tak dokładnie nie pamiętam. Pamiętam tylko, że na Czerniakowskiej, przed bernardynami, po jednej i drugiej stronie ulicy były pola uprawne. Tam dzisiaj wszystko jest zabudowane. Tramwaj jechał, Niemcy zatrzymali, była łapanka najnormalniej w świecie, a ja wiozłam tę książkę za pazuchą. Nazwać to można zimną krwią, bo gdyby to któryś z nich u mnie znalazł, to nieważne, ile miałam lat. A i szkoła ile by miała kłopotów! W związku z powyższym miałam zimną krew, spokojnie, nie denerwując się, nie dając po sobie niczego poznać oceniłam sytuację i jednemu z tych Niemców przeszłam pod łokciem. Może był to po prostu taki człowiek, który udał, że nie widzi, bo i tacy też bywali. Jakoś z tego tramwaju wyszłam, mimo że oni wygarniali i ładowali do bud. Jakoś wyszłam i po prostu poszłam. Nie uciekałam, tylko po prostu poszłam przed siebie. Tak na piechotę do domu dotarłam z tą książką. Chyba to jednak była zimna krew, bo jak to nazwać inaczej? Najspokojniej w świecie… Czyli tak naprawdę miałam zadatki na to, żeby być w konspiracji, tak bym to podsumowała. Już nie pamiętam, ale chyba później dyrektorce to opowiedziałam albo i nie. To nieważne. Ona już nie żyje. To nie ma znaczenia, to ma znaczenie dla mnie osobiście, bo sama siebie poznałam po prostu. Uważam, że człowiek całe życie się siebie uczy.

  • Powstanie to dużo nieprzyjemnych momentów, ale gdyby miała pani wybrać najlepszą rzecz, która panią spotkała, co by to było?

W tamtych czasach?

  • Tak. Może być Powstanie albo na cały okres wojny możemy rozszerzyć.

W Powstaniu mnie nic dobrego nie spotkało.

  • A podczas okupacji?

Podczas okupacji były różne bardzo fajne momenty. Na przykład z kolegą się pobiliśmy, to znaczy wyzwaliśmy się na pojedynek. Krótko mówiąc: na pięści. Dostało mi się zdrowo, ale pokonać się nie dałam. To jest jedna taka historyjka. Jak się kolega nazywał, jak to było (to było na Sadybie w każdym razie), tego tak dokładnie nie pamiętam, ale byłam dość nieustępliwa po prostu. Ale też mnie lubili, bo nie chodziłam i nie skarżyłam się na przykład: „Mamusiu, on mnie pobił!”. Niczego takiego. Stawałam do pojedynku w razie co. Pamiętam, że po tym wszystkim wróciłam, ale nie do domu. Najpierw się zorientowałam, jaka sytuacja w domu, zorientowałam się, że tata jest szalenie zdenerwowany i coś wykrzykuje, więc stwierdziłam, że nie mam się po co pokazywać, bo jestem z limem podbitym. Muszę wyczekać na taki moment, żeby się móc pokazać mamusi. To było jeszcze przed Powstaniem. Ale nie płakałam z tego powodu, tylko po prostu się zaszyłam w jakimś kącie i lizałam po prostu swoje rany. To taka przygoda.




Warszawa, 27 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Piekacz
Wanda Ostaszewska Stopień: cywil Dzielnica: Sadyba

Zobacz także

Nasz newsletter