Wanda Pomykalska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Pomykalska z domu Szmulik.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?

Bardzo spokojne i bardzo troskliwe, jeśli chodzi o moich rodziców, którzy nas bardzo dobrze nauczyli. A było nas i jest dotychczas (wszyscy są żyjący, ja jestem najstarsza) pięcioro. Wszyscy mają wyższe stopnie naukowe.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Moi rodzice pracowali u dziadków, którzy mieli młyn. Oprócz tego były konie, były jakieś dodatkowe krowy, było pole, no i co więcej... jakiś taki drób. Nie pamiętam, bo to było do mojego siódmego roku życia.

  • A gdzie pani wtedy mieszkała?

Urodziłam się i mieszkałam w Lipniakach, powiat Radzyń Podlaski.

  • Kiedy pani rodzina przeniosła się do Warszawy?

W okresie tuż przed wojną, ponieważ wszystko zaczęło być już bardzo trudne dla zorganizowania tego wszystkiego, co tam mieli, to przenieśli się do Warszawy, gdzie była również nasza rodzina. I było to w roku, ale niestety po Powstaniu już.

  • Znaczy po Powstaniu pani rodzina przeniosła się do Warszawy?

Tak, tak, przeniosła się do Warszawy. A ja byłam w Warszawie już dawno, to znaczy byłam od czterdziestego pierwszego roku, 1941.

  • Wrócimy jeszcze na chwilę do tego okresu przedwojennego. Jak wspomina pani swoją przedwojenną szkołę?

Wspaniale. Moja szkoła to była szkoła życia, którą do końca życia będę cytować jako wzór tego, czego teraz nigdy na pewno już nie nauczą się nasze dzieci. A była to szkoła imienia Marii Rodziewiczówny. To była nasza opiekunka i autorka wielu bardzo piękch prac książkowych i innych. Organizacja tego życia była wspaniała. Była jakaś taka pełna troski o to, żeby te dzieci wszystkie, które tam były, mogły tego wszystkiego się nauczyć i niejako wzorować się na tym. W szkole było bardzo ostro przestrzegane ubieranie się, czesanie. Były w klasach niższych fartuchy z tarczami niebieskimi, w klasach wyższych u każdego na marynarce albo na palcie, na płaszczu musiała być tarcza, musiało być nakrycie głowy. Każda klasa miała swojego wychowawcę i wychowawca rzeczywiście znał rodziny każdego dziecka i bardzo od nas dużo wymagał. Nie było mowy o tym, żeby mogli spotkać nas na ulicy, poza szkołą, w jakimś dowolnym ubraniu.

  • Jak układały się relacje pomiędzy uczniami pod względem narodowościowym?

A bardzo dobrze się układało, bo mieliśmy kolegów, którzy siedzieli obok mnie na przykład, taka Dora, tylko zapomniałam, jak [się nazywała]. Była Żydówką, ale bardzo ją lubiłam. Była jeszcze córka takiego dentysty, która również z nami bardzo często… no, nawet uczyłyśmy się razem. I było dość dużo innych narodowości, których ja nie bardzo pamiętałam, ale było kilkoro dzieci w każdej klasie. I ja w tamtej szkole przeżyłam cztery klasy. To się nazywało zrobienie małej matury po ukończeniu czterech klas gimnazjum. Był to rok trzydziesty dziewiąty.

  • Jak pani wspomina rozpoczęcie wojny?

No tragicznie, bo właściwie wszyscy, którzy byli naszymi krewnymi czy sąsiadami, przyjechali tam, gdzie myśmy mieli niby większą swobodę, ale w każdym razie ja to przeżyłam bardzo, bardzo, bo urwało mi się życie, ale zdawałam sobie z tego sprawę, że nie mogę się uczyć. Były rzeczywiście po tym takie okresy, kiedy zorganizowano nauczanie tajne, i wśród nich [nauczycieli] byli rodzice naszych przyjaciół albo ktoś inny. Było w takiej grupie przez jeden rok... zaraz, raz, dwa... dwóch profesorów, z których jeden lubił matematykę i chemię, a nauczycielka i jej pomocnica, jedna uczyła nas języka rosyjskiego, bo to się zaczęło od Rosjan, a druga francuskiego.

  • A jak to życie zwyczajne zmieniło się po utracie niepodległości?

To znaczy, chce pani wiedzieć, w jakim roku było?

  • Nie. Jak pani życie się zmieniło, kiedy już nie było wolnej Polski?

Aha, jak się układało. To właśnie zaczęłam… Ponieważ był ogromny niepokój, dlatego że Niemcy... W tym momencie właściwie była część rosyjska, która się przesunęła, a wtedy dowództwo tego wzięli Niemcy. Był to rok czterdziesty pierwszy, kiedy w Polsce w całym kraju była epidemia tyfusu plamistego. I wtedy też były chęci, żeby młodzież mogła być złapana i wywieziona. Dlatego mój wuj, to jest brat mojej mamy, który był lotnikiem, a miał przyjaciół lekarzy, powiedział, że: „Weźcie ją lepiej do tej pracy, którą rozpoczynacie”. A było hasło, to [znaczy] Niemcy jeździli i głośno ogłaszali, że: „Jeżeli nie zgłosicie się do pracy w opanowaniu tego tyfusu plamistego, to pojedziecie do Niemiec”. No to moi rodzice się nie zgodzili, ale po dłuższych rozważaniach, wtedy kiedy Niemcy przyrzekli, że nas wszystkich zaszczepią, żebyśmy nie chorowali… A wśród nas była grupa, która była poprzednio na tym pierwszym roku matury... pierwszej klasy maturalnej. Tamta była matura mała, a to była matura duża. No i co? I wtedy rzeczywiście ja się zgodziłem. Zresztą wcale nie rozpaczałam z tego powodu, bo miałam jakiś przykład takich poświęceń ludzi w naszej rodzinie albo tego, co prezentowali nasi nauczyciele, między innymi ta Rodziewiczówna, która poświęciła swoje życie po to, żeby rzeczywiście walczyć z tym, co ją spotkało w jej naprawdę trudnym życiu. Dlatego jakoś tak wzorowałam się na tym i pomyślałem sobie, że jak umrę, no to umrę, to co się stanie. Tak mówiłam mojemu ojcu, który się denerwował okropnie, że tak nie można mówić o życiu, bo życie jest za drogie, żeby się nim tak posługiwać. No ale przez sześć miesięcy pracowałam z dwiema koleżankami, które były w tym samym okresie i na tym samym poziomie, jeżeli chodzi o uczenie się. No i był lekarz, który też dopiero skończył studia tuż przed wojną i był zaskoczony, że jemu kazali to zrobić, to znaczy zorganizować szpital polowy. I w jakimś takim terminie, nie pamiętam, ale to były dni, kiedy on musiał opróżnić jakąś tam szkołę i zdobyć ileś łóżek. Było w końcu czterdzieści tam ileś łóżek, już nie pamiętam dokładnie. I nas trzy koleżanki takie, które pracowały, i starsze panie, które również pracowały jako pielęgniarki, i jedna, która była bardziej przystosowana do pokazania, co nas czeka, jak wygląda ta choroba, co mamy robić w czasie tej naszej pracy. Lekarz, który się tym zajmował, to pochodził z Poznańskiego i też bardzo dużo czasu poświęcił na to, żeby nam podać ważne sprawy, które powinniśmy zastosować w czasie krążenia, chodzenia, dzień i noc koło tych ciężko chorych. Epidemia skończyła się, chwała Bogu, korzystnie, bo po sześciu miesiącach. Ale myśmy nie zostali zaszczepieni, tylko takich starszych panów, kolegów naszych ze starszych klas, było ich trzech, to oni nie chorowali, ale my, w sumie razem pięć kobiet, chorowałyśmy bardzo. Te panie, które były starsze, bardzo trudno to przeszły. A ja przeszłam właściwie z gorączką trzy dni i byłam prawie zdrowa. Wiadomo, że taki tyfus przenosi się drogą przez ukłucie wszy. Tych wszy było... Nie wiem, nie umiem powiedzieć, jak dużo. Na wszystkich tych ludziach, których musieliśmy ubierać, zbieraliśmy dosłownie żniwo wszy. No ale zmarło ludzi nie tak dużo jak tam w innych miejscowościach tylko dlatego, że ten młody lekarz bardzo tego przestrzegał i bardzo nam pomagał.

  • Jak ten młody lekarz się nazywał?

Lorenc, Zygmunt Lorenc. I miał swoje siostrzenice. Jedna z nich później się też do nas przyłączyła, bo jej też nie pozwalali, ale one też chciały pracować. Jeszcze jedna młodsza chciała, ale tej już nie pozwolili.

  • A w tym okresie pani już była słuchaczką tego studium pielęgniarskiego?

Tego nie. Dopiero po skończeniu byłam słuchaczką.

  • Aha. I co się działo dalej?

No praca w tej szkole była również taką wojskową pracą. Założyła ją taka pani (w tej chwili nazwisko mi uciekło, ale przypomnę sobie), pani profesor, która skończyła szkołę pielęgniarską w Londynie i przyjechała do Polski z myślą, żeby zmienić sposób pracy takich szkół. I to dlatego ta szkoła nazywała się właśnie studium pielęgniarskie. Nam trochę to przeszkadzało, bo była jeszcze druga szkoła na Koszykowej. To była szkoła taka, tam gdzie teraz jest szpital i przychodnia, róg Koszykowej. CePeLek to się nazywa. To była druga szkoła, która miała już swoją, że tak powiem, historię. Natomiast my byliśmy taką szkołą, do której się przyjmowało uczennice, co miesiąc jedna, nie co miesiąc, tylko co pół roku. Po skończeniu poprzedniej grupy odchodziły, a zostawały przyjmowane następne. Ale te następne to jest grupa dwanaście albo czternaście osób. To były małe takie grupy, które co pół roku, że tak powiem, kończyły szkołę i wychodziły do pracy normalnej. Naturalnie większość z nich zostawała w samym szpitalu, bo na dole, tam na dole, jak jest Smolna, schodziło się w dół, to była szkoła bardzo dobrze zorganizowana. Były klasy kolejne po dwanaście, czternaście osób. Musiałyśmy się uczyć bardzo dokładnie, bo było nas tak mało, że zawsze musiałyśmy coś powiedzieć w czasie czy to przekazywania wiedzy z rozmaitych kierunków, tego kierunku medycznego...
A co poza tym? W tej szkole też był taki rygor, powiedziałabym, wojskowy, to znaczy musiałyśmy być niemalowane na twarzach, nietrefowane włosy, zawiązane albo w krótki warkocz, albo związane tak, żeby nic nie było widać. Pończochy musiały być czarne, buty też czarne i eleganckie, mundur jeden, drugi, trzeci, w zależności od tego, co robiło się w tym momencie. Po jakiejś teorii szło się częściowo na jakiś czas na część wykładów, a część godzin spędzałyśmy w szpitalu w kolejnych rodzajach specjalności. Była tam interna, była ginekologia i położnictwo, była chirurgia bardzo ładnie ustawiona, był bardzo dobry rentgen i całe urządzenie. I pełno na dole, tam jak się jeździ pociągiem, to widać ten dół... Teraz zielono coś, nawet nie wiem, co tam teraz się dzieje, ale tam było pełno kwiatów, gdzie tylko można było te kwiaty posadzić. Te kwiaty nam później w czasie działania bardzo pomogły. No to tyle, jeśli chodzi o nauczanie.

  • A czy pamięta pani koleżanki, z którymi pani uczestniczyła w tym kursie?

Ja byłam jedną z młodszych, bo były takie panie, które były już nawet matkami, ale chciały mieć ten zawód, bo albo za mało było funduszy, żeby wykarmić rodzinę, albo po prostu same chciały zostać pielęgniarkami. Ten zespół był tak zgrany jak rodzina, ale musiałyśmy pilnować wszystkiego, co należy. Po dwie osoby były w każdym pokoju, a te, które chciały czy musiały zostać w domu, to musiały się starać o to, żeby wtedy kiedy są dyżury nocne czy jakieś dodatkowe zajęcia, które musiały wiązać z godzinami popołudniowymi, nocnymi, [więc] również często do nas przychodziły, żeby na jeden, dwa dni... A ja powiedziałam, że chcę skończyć i być cały czas tej szkole.

  • Czy pani tam też miała swoje miejsce do spania?

Tak, wszystko. Każda miała własną szafę, każda miała własne łóżeczko, taki stolik. Bardzo to było dobrze zorganizowane. A ta pani, [która] nazywała się Żmudzka, ta nasza dyrektorka, nie tylko nas wychowywała, ale również miała wpływ [na] swoje już dojrzałe pracownice, które już pracowały w szpitalach na własną rękę, na to, jak się powinno pracować, co się powinno robić. Ogromnie dużo mówiła właśnie na temat, jak pielęgniarka ma się zachowywać, co ma dać z siebie. Wręcz powiedziała nam, że musimy być bardziej przygotowane do życia niż ksiądz biskup. Wszystko powinniśmy zrobić ze spokojem, ze zrozumieniem. Ja nie mogę powiedzieć, jak bardzo dobrze to było zorganizowane.

  • A czy spotkała się pani z życiem konspiracyjnym w czasie okupacji?

Tak, Ale ponieważ ja nie miałam osiemnastu lat, to mnie do tego nie dopuszczano. Jakkolwiek miałam taką przyjaciółkę, która była starsza ode mnie o pięć lat, w tym samym pokoju byłyśmy, i ona była już zapisana. I mnie powiedziała: „Ty skończysz za rok, to ja ciebie zapiszę”. Ale ja się nie mogłem zapisać, bo był taki rygor, że Żmudzka, ta szefowa, dyrektor, musiała wiedzieć, co ja robię, jak ja robię, gdzie moja mama, gdzie mój tata i tak dalej.
  • A czy w czasie okupacji była pani świadkiem bądź ofiarą represji ze strony Niemców?

Ponieważ byłyśmy uczennicami w tym okresie, to miałyśmy legitymacje po niemiecku, Pflegerinnen taka i taka. Ale w czasach, kiedy na przykład znalazłam się w tramwaju i była [komenda] alles raus, no to alles raus... bo mnie przyszedł taki właśnie... To było na moście Poniatowskiego, tutaj gdzie teraz zjeżdża się, na dole, tam przy Wiśle. To oni wszystkich spędzili z iluś tam samochodów i każdy miał, że tak powiem, takie stadko ludzi, których właśnie chcieli rozstrzelać. I do mnie podchodzi taki Niemiec w stroju własnym i mówi: Das ist Jude. A ja nic nie mówiąc, zaczęłam się głośno śmiać. A on się rozzłościł. Ja się trochę przeraziłam. Ale mówi, jak to się mówi po niemiecku, [krzykliwie, łamaną polszczyzną]: „Ojcze nasz!?”. I ja też nie wiem, co mam mówić, jakkolwiek w duchu wiem, o co mu chodzi. I pytam się: „Mam się modlić?”. „Modlić, modlić się”. On pewnie oczekiwał, że ja się będę mylić przy tym. Ładnie się pomodliłam, tak jak w kościele. I mówi tak: „Ty nie jesteś Jude”. I to był taki [epizod] ze strony niemieckiej w tamtym okresie.
Poza tym kiedyś mnie obrobili, to znaczy ukradli mi torbę z moim Pflegerinnen, legitymację, i musiałam dosyć długo pokazywać jakieś kartki. I kiedyś przeczytał te kartki, że nie mam dokumentu. Ja mówię: „Ale ja tu mieszkam”, bo to niedaleko było, no i właściwie uznał i nie miałam przykrości z tego powodu.

  • A czy miała pani kontakty z Żydami w czasie pobytu w Warszawie?

Chciałam powiedzieć, że osobiście nie miałam, bo już było getto, bo to był rok właśnie czterdziesty pierwszy. Natomiast to przeżyłam bardzo kiepsko, bardzo źle, ale to była taka chyba szkoła życia, bo na rozmaite nasze dyżury jeździłyśmy na przykład z tej Smolnej na Działdowską (wie pani, to jest koło Wolskiej, tam gdzie jest szpital) i tam się jechało tramwajem przez Leszno. I kiedyś zobaczyłam... Jadąc przez to Leszno, to było wejście do getta, a Niemcy powiesili na balkonie na sznurku i oni tam wisieli parę dni. To ja tam codziennie… Nie chciałam jeździć i płakałam okropnie, że tak się może dziać. Bardzo byłam z tymi ludźmi takimi, którzy co zrobili złego? Ale sama nigdy tam nie chodziłam, bo nam nie wolno było chodzić. Nasza [...] przewodnicząca szkoły wręcz codziennie przypominała nam, jak żeśmy się modliły, bo tam była w tej szkole bardzo piękna kaplica i tam rano przychodziła. Nie żądała od nas, żebyśmy wszystkie się tam zgłaszały, bo jedna się spóźniła, jedna to, ale bardzo często prosiła nas, żebyśmy nie wychodziły, bo nam grozi równie dobrze jakieś nieszczęście, tak jak tych biednych Żydów...

  • Czy miała pani świadomość nadchodzącego Powstania?

Tak. Ale to się stało w takim momencie, że brat mojej mamy, który był lotnikiem, od czasu do czasu dawał nam znać po cichu, bo był zaangażowany, wiedział, co się ma robić, co się ma dziać. I ponieważ jedzenie tam [w szkole] było okropne, a rodzice nie mogli zawsze dojechać tutaj, żeby cokolwiek [mi przekazać], aczkolwiek zawsze coś tam dostawałam... Ale jak pamiętam ten chleb, taki twardy, że nie można go było ukroić, albo jakaś zupa, która nie wiem, czym pachniała, to wujo, ten brat mojej mamy, mówi: „Ciotka ci zrobi, upiecze chleb, żebyś stale miała dobry chleb”. I jak się właśnie miała rozpocząć akcja cała, akcja, jak to się nazywa, godzina „W”, to wujo sam upiekł ten chleb, bo wiedział o tym, i mówi: „Ja ci nie zdążę przywieźć, bo ja już muszę wychodzić, a ty tu przyjdź”. To było pierwszego dokładnie. „Przyjdź...”, bo telefonów takich jak teraz mamy, nie mamy, tylko była wiadomość: „Masz przyjść, zabrać chleb”. Ja się oczywiście domyśliłam, że on wychodzi, ja muszę jechać po ten chleb. Ja [tylko] sama tego chleba nie jadłam, tylko dawałam tym wszystkim, którzy mogli jeść ten chleb. No i właśnie zdenerwowałam się, jak zobaczyłam, że nie mogę jechać, bo to było na Kopińskiej, a ja byłam na Smolnej. Ja jechałam gdzieś od godziny trzeciej, bo wtedy zameldowałam, że jadę po chleb, do tej naszej pani dyrektorki, a zanim tam dojechałam, to była piąta i już było słychać działa na ulicy, tam gdzie teraz jest [hotel] „Sobieski”, na Ochocie. Ale ja jeszcze gdzieś tam weszłam, żeby do tej Kopińskiej dolecieć, i jeszcze w tą akcję główną się nie dostałam. Natomiast dozorczyni, która… Kiedyś byli dozorcy, którzy ze swoimi współlokatorami żyli też jak rodzina… Przywitała mnie: „Tutaj się pani położy, tutaj się pani prześpi. Dzisiaj pani nie pójdzie, słyszy pani, jest godzina piąta i cały czas warczy...”. Od Kopińskiej to jest tak, do ulicy... No jak się nazywa ta ulica, ta, która jest przedłużeniem Alei Jerozolimskich wzdłuż, no wszystko jedno, nieważne. No w każdym razie, w tym miejscu gdzieś na placu Narbutta [właściwie Narutowicza] to wszystko się odbywało, gdzie pierwszej tej nocy gwałcili kobiety, cały czas było słychać krzyk, ale mnie nie puścili, żebym ja wyszła. I moja droga, musiałam przyrzec tej pani, że ja wrócę dzisiaj, i rozpacz moja była straszna, że ja po raz pierwszy nie posłucham jej, bo ona mnie zatrzymuje, i tłumaczyła mi, że tu chodzi o życie, moje nie jej.
Musi pani wiedzieć, że ja uciekłam prawie z tym chlebem i szłam na piechotkę. To było jeszcze ciemno, około piątej [po południu]. I od tej Kopińskiej lazłam przez Aleje, później doszłam do kościoła [Świętej] Barbary i stamtąd widziałam, ile ludzi z okien poszczególnych ulic zabijano z takich ręcznych rewolwerów albo nawet z… A trzeba było uciekać, bo rzeczywiście oni dosłownie celowali na tych, którzy między innymi chcieli się ukryć jak najprędzej. Ale byłam szczęśliwa jak doszłam do banku. Wie pani, jakiego banku? Na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich. Bo po drugiej stronie był gmach, gdzie było pełno Niemców. I z tej strony, i z tej strony były bez przerwy strzały. A jeszcze muszę dodać, że w międzyczasie to mi się zrobiło niedobrze, bo takiego młodego człowieka przynieśli do jakiegoś takiego [punktu] na ulicy, ale do tej części, gdzie ludzie się zbierali i płakali, i ten młody człowiek leżał na posadzce i całe jelita były na wierzchu. I ja nie wiedziałam, co ja mam robić, bo przecież nie miałam nic przy sobie, żeby cokolwiek zakryć tym. Tylko krzyczałam: „Może macie czysty materiał Nakryjcie go albo zdobądźcie cokolwiek!”. I tam zasłabłam, bo nic nie jadłam, tylko patrzyłam na to wszystko. Przeżyłam to okropnie! Niczego więcej tak nie pamiętam, jak tego zdarzenia. A jak przyszłam do szkoły, to oni byli tak szczęśliwi, że się poszły modlić wszystkie.

  • A jak pani się udało przejść od banku do...

Czekałam, jak już było troszkę ciemniej. Bo można było zobaczyć, czy schowali się, nie schowali się… Naprzeciwko stał jeszcze gmach, dość duży, ale się jakoś [udało]. Rzeczywiście biegiem, z jakąś jeszcze młodą osobą drugą, żeśmy razem to przebiegły. I na Nowy Świat, po tamtej stronie, i tam już była Smolna i tam były krzaki takie, że można było się chować.

  • To jeszcze było 1 sierpnia czy już drugiego z rana?

Nie, to jeszcze był 1 sierpnia.

  • Aha, wieczorem.

Tak. A wieczorem drugiego przyszedł właśnie ten „Hände hoch”, z tymi epoletami porucznika czy może kogoś wyższego i rozmawiał po niemiecku z naszą panią dyrektor i powiedział, że on melduje jej, że jutro tutaj będzie spalona ta szkoła, ale… Po raz pierwszy ją widziałam płaczącą, to on klepał ją po ramieniu, a myśmy, te, które były, pracowały w tym dniu, widziały to wszystko. „Co ja mam zrobić? Ja mam tutaj dzieci”. – „Dzieci my nie będziemy ruszać – powiedzieli – tylko zabrać swoje rzeczy i jutro rano o szóstej to będzie spalone”. A nie wiem, czy pani wie, gdzie to jest. Jak się wychodzi, jak wyjeżdża pociąg, jest takie miejsce na Smolnej. To obok tego, rzeczywiście prawie przy szynach, był postawiony ten budynek, gdzie myśmy mieli szkołę i te urządzenia wszystkie do spania, jedzenia i uczenia się, i kuchnia i rozmaity sprzęt – wszystko to zostało spalone. Właśnie po południu tego dnia żeśmy musiały zabrać wszystko, żeby już wyjść w nocy, żeby tam nas nie było. To był następny ciężki, bardzo ciężki dzień.

  • I gdzie panie poszły?

Poszłyśmy tam, gdzie oni na szczęście nie palili, bo to nie było tak bardzo po drodze, żeby bać się tego, że może tutaj będzie jakieś zaskoczenie, że będą sobie strzelać czy będą coś innego złego robić. Żeby niby nas zabezpieczyć od tego. Ale to był taki budynek, do którego byli wszyscy bardzo przywiązani i bardzo, bardzo, bardzo rozpaczali. Rano tenże sam, który podpalał czy to robił, zabrał nas, byliśmy wtedy w innym budynku. To była chyba ginekologia, gdzie te, które się zgadzały, bo nie wszystkie mogły, a mnie było wszystko jedno... Ja nie wiem, dlaczego ja tak reagowałam. Uważam, że nie umiałam w ogóle jeszcze rozsądnie jakoś ustawić swojego życia. Uważałam, że jest mi wszystko jedno. „Ja jestem pielęgniarka – ciągle mówiłam – jestem pielęgniarka od wszystkiego”.
No i rzeczywiście zrobiłyśmy przysięgę, modliłyśmy się razem z tymi, tymi. I oni nas tak zostawili na tej pracy. I następnego ranka, to znaczy tego drugiego w nocy, już nam chłopcy zrobili taką dziurę od muru i przeszliśmy na ulicę Tamka. Tam jest taka duża, wysoka była ta dzieląca [bariera] między Tamką, ogrodem Tamki a ogrodem szpitala, ale tamtędy siostry się zgodziły, że przyjdziemy. A było nas wtedy poza tą przełożoną... i dwie starsze pielęgniarki, instruktorki... I ta Żmudzka też miała wielki plecak na swoich plecach. Przeszliśmy tam, koło sióstr właśnie było miejsce, kiedy mogliśmy się zatrzymać. To było pierwsze miejsce, kiedy mogliśmy cokolwiek robić przy chorych. Ale to wszystko było bardzo takie prymitywne i nie mogę powiedzieć, jak to wszystko dokładnie wyglądało, bo za dużo było tej pracy i tych jakichś przekonań, że my musimy zwyciężyć. Bo była taka w nas nadzieja, że poradzimy sobie, będziemy żyć, będziemy pracować i żeby było wszystko dobrze. Ale [to była] część, którą z sobą zabrałyśmy od sióstr, a tych pielęgniarek, które nie były ze mną w samym szpitalu, tylko z miejsca powiedziały: „Ja nie będę, ja pójdę tutaj”... Obok tych sióstr był taki budynek, ja nie wiem tylko, do jakiej instytucji to należało. W każdym razie one zeszły ze swoimi tobołeczkami do tej piwnicy, tam jakoś sobie zagospodarowały, a myśmy były w tej części bardzo niewielkiej, bo to był początek tej całej akcji. Ale po tygodniu okazało się, że Niemcy wybadali, gdzie my przyjmujemy tych chorych. Musieliśmy się przenieść do części Kopernika, ulicy Kopernika. Ten dom był zupełnie pusty. Stamtąd ktoś się wyprowadził i myśmy na pierwszym piętrze i parterze mieli następny szpital.

  • A jak duże były te szpitale? Ile osób tam leczyło się?

Więc na początku nas było pewnie tam z piętnaście osób. To było tydzień czasu. Jedliśmy zielone pomidory, bo tam nie było przecież co jeść, tak że byle co jedliśmy. Nawet nie wiem dokładnie, jak to było. W każdym razie w tej pierwszej części to byliśmy najwyżej dziesięć dni i [potem] z naszymi chorymi byliśmy przekwaterowani do tego budynku, który był większy. I ten budynek za parę dni został ponownie [wykryty jako szpital]. To było pewnie ze dwa tygodnie, jak byliśmy z tym następnym budynku na Kopernika. Znowu wybadali, gdzie my jesteśmy, i z góry spalili to. Jak zaczęli palić, to myśmy znowu uciekli. Gdzie? Na ulicę Pierackiego [3/5], to jest teraz Foksal. I taki dom, który do tej pory jest budowany i rozbudowywany, to był zajęty już do końca naszej pracy właśnie jako szpital, który przyjmował właściwie z całej Warszawy. A budynek był w ogóle... [trudno], żeby można było powiedzieć, że zaplanowany. [Raczej] nieplanowany, bo wszystkie okna były powybijane. Po takich kilku dużych salach, gdzie się mieściło pewnie z dwadzieścia osób (ale ile tego było na tym piętrze, to nie bardzo pamiętam), to była tylko szeroka klatka schodowa (oczywiście windy nie było), ale drugiej klatki, drugich schodów nie było. A w sumie razem, jak przeżyłam te sześćdziesiąt trzy dni, to było tam zapełnione bez tych szyb, bez niczego dodatkowego (bo były najczęściej takie materace, bo nie było tyle łóżek, to chłopcy przynosili to wszystko), że rzeczywiście ja myślałam sobie: „Jak oni zaczną tutaj coś robić, to jak to zrobić z tymi chorymi? Jest tak ciasno, jak to przejść?”. A tutaj ja miałam taką salę, tak sobie wybrałam zresztą.... A nasza pani dyrektor to jeszcze żyła i w jakimś momencie, kiedy ja byłam tam już zakotwiczona, bo na tym pierwszym piętrze kazali mi pracować... To było damsko-męskie. Bardzo dużo młodych ludzi, przewaga młodych ludzi. Właściwie część, połowa to po paru dniach to wszystko umierało, bo nie było właściwie czym leczyć, jak trzeba. To, co mogli zrobić chirurdzy, to robili. To byli lekarze z naszego szpitala, z których ja wiem, że był jeden ginekolog. Był [również] taki profesor, którego nazwisko mi w tej chwili uciekło, ale który po wojnie jeszcze pracował na Oczki, który mówił dobrze po niemiecku i został ze wszystkimi innymi, bo był potrzebny. A pozostali to byli młodzi, bardzo tacy [świeżo] upieczeni studenci, którzy albo kończyli tą medycynę, albo już skończyli, [to znaczy] spośród tych, którzy przyszli najpierw z bronią. A tutaj nie było komu pracować. Ja nigdy narkozy nie dawałam, ale w pewnym momencie jak nie było kogo, to mówi: „To ty idź, będziesz wiedziała, co trzeba zakraplać. O, tak będziesz sobie lała”. A ja pytam się: „To może na krople trzeba”. – „To sobie policz do dwudziestu, to ci powiem, co dalej”. To były straszne rzeczy, to śmieszne, ale rzeczywiście to jest samo życie, które uczyło nas na każdym kroku.

  • A co należało do pani obowiązków?

Właśnie, jeszcze powiem, że do moich obowiązków należało wszystko. To znaczy nie tak, jak teraz się robi, no bo mój obowiązek. Najpierw było piętnaście osób, później było dwadzieścia osób, później w tej sali, gdzie mogło być dziesięć, to było trzydzieści osób, którzy byli operowani poprzedniej nocy czy dnia i do mnie przychodzili, bo było najbliżej. Nie za nisko, bo nisko to już było obłożone, a moje drugie piętro to jeszcze jak mówiłam: „Jak ja będę tych chorych znosić…”. Bo ciągle miałam to w oczach, że będą nas bombardować, bo było tam bombardowanie, była tak zwana krowa, która… Konsekwentnie codziennie rano o godzinie szóstej leciał taki samolot, warczał na tym i nie wiadomo, czy obok, czy u nas będzie [celował]. To się dowiadywaliśmy od chłopców, bo nie wiem, skąd oni wiedzieli, że u nas będzie dzisiaj bój.
Ale zanim jeszcze był ten bój, to chciałam powiedzieć, że w pewnym momencie spotkałam się z panią Żmudzką. I ona mówi tak: „Kiedy ty się myłaś?”. A na tyłach tego budynku był basen i tam ta woda była, powiedzmy, jako taka. Czasami to prosiłam: „Przynieście mi wody, bo ja chociaż twarz muszę umyć”. A ta się pyta, kiedy ja się myłam. Ja mówię: „Pani profesor, bez mydła, bez ręcznika...”, bo ręcznik się prawie spalił, bo mówię już o części [Powstania], kiedy to się wszystko prawie miało ku końcowi. No to ona mi dała jakąś szmatkę. Miałam szmatkę w kieszeni i tym się wycieram.
Ale chcę powiedzieć jeszcze... Bo przedtem to ona właśnie bardzo się troszczyła o te, które zostały i które pracowały. A wśród tych pracujących takich, które... Miałyśmy przy sali operacyjnej taki jeden kąt, gdzie leżałyśmy, spałyśmy parę godzin. Bo jak było trzeba, to każda z nas [szła pomagać], a było nas tam chyba cztery albo pięć, już nie pamiętam. Żadnej z tych dziewcząt nie ma, które byłyśmy zaprzyjaźnione w takiej sytuacji. I w jakimś takim momencie kiedy jeszcze te kukuruźniki nie za bardzo kręciły nad tym naszym szpitalem, to pani Żmudzka przyszła i mówi tak: „Dlaczego oni ci pchają tyle tych [rannych], przecież tutaj nie możesz…”. Ja rzeczywiście nie mogłam, bo nie miałam w ogóle jak chodzić, to skakałam tak po tym, ale mogłam skakać, bo zawsze byłam chuda.
Dostawałam jedzenie jeszcze z naszej kuchni. Coś tam chłopcy przynosili i coś tam do tej kuchni dostarczali i jakoś to się rozdzielało. A ja to prosiłam ich: „Słuchajcie, ja to mam tutaj samych tych, co mają nogi w gipsie dwie, ręce, nogi w gipsie, połamane nogi, nieprzytomni ludzie”. To wszystko było takie, że każdego musiałam starać się nakarmić, a nie zawsze mi starczało. I Żmudzka jak przyszła, to mówi: „Chodź tutaj do mnie, ja ci powiem. Bo ja idę – tam gdzieś – z moimi...”, tam gdzieś coś robić. Tylko nie pamiętam, gdzie to było...
  • Mówiła pani o tym, że pani Żmudzka wychodziła.

Tak. I ona mnie wzięła z tej sali wyprowadziła i mówi tak: „Wiesz co, ja znam twojego wuja, znam twoją mamę, ja ci chcę powiedzieć, że ty się wyprowadź z tej sali, bo tutaj będziesz miała kłopoty. A ja teraz tutaj nie będę, bo muszę tam z kimś pójść gdzieś coś zrobić”. Ale po trzech dniach dowiedziałam się, że ją zabili i tą grupę, która gdzieś tam działała. To była ostatnia rozmowa z panią Żmudzką, która naprawdę bardzo, bardzo... Tak mi leży na sercu, jak zawsze o niej mówię, bo ona była osobą, która tyle nas nauczyła. Żadna uczelnia później nie miała tyle chęci do tego, żeby nauczyć się żyć, nauczyć się bywać, nauczyć się rozmaitych innych rzeczy. No i teraz zostałam właściwie już bez niej. Bardzo się tak popłakałam z tego powodu. I nawet te moje koleżanki... Poszłam, żebyśmy się razem pomodliły. Razem te cztery takie były. Jedna była Zośka, jedna Bronka, i jeszcze ktoś jeszcze. Aha, i ta, która nawet razem ze mną chodziła, pracowała tutaj na Litewskiej, skończyła medycynę. Tylko ona była tak potężna, że się źle ruszała. Mówię: „Daj mi spokój, ja ciebie nie chcę oglądać”. Bo nawet do nich na to jedzenie nie poszła. „Bo ja nie miałam czasu”.
No i teraz chcę powiedzieć, co doszłam do momentu, kiedy pokazuję, jak wygląda ten cały nasz szpital. I to, że się zbliżamy do tego. Ale zrobię taką małą dygresję, co ja robiłam. [Chciałabym] przedstawić taki obrazek, jak to wyglądało. Taki pacjent i ten, który jest obok pacjenta. Ale przedtem jeszcze chciałam powiedzieć, że bardzo często było tak, że trzeba było pracować i w dzień, i w nocy. Albo te, które razem [ze mną] pracowały, to po prostu jedna z nas miała czerwonkę, druga miała coś innego, ciężkiego. Ja się też tej czerwonki nabawiłam, bo zielone pomidory jadłam i tylko był to jedyny [posiłek]. I kiedyś powiedziałam chłopcom, którzy codziennie przynosili jakieś [rzeczy], najczęściej czekoladę, to ja dawałam, tam rozdzielałam tą czekoladę. Ale jednego dnia, kiedy byłam po, jak oni to nazywali, po tej kropelce (to jest narkoza, podawana przez takie ściereczki czy tam [coś takiego], już nie pamiętam, co tam było), nie było nikogo na sali przyjęć. W nocy tam trzeba było specjalnie nad tym czuwać, ponieważ większość ludzi już nie wytrzymywała, bo to był koniec (ja mówię o tej części ostatniej). Nie wytrzymywała i po prostu przychodzili trochę podpici. Przypadło mi właśnie zostać, bo nikogo nie było z pielęgniarek, bo mnie woła ten stróż i wie o tym, że ja jestem tam jeszcze przy tej narkozie. Ale się już wszystko kończyło. Coś tam składałam czy coś i on krzyczy: „Pani, niech pani idzie, bo tu jakiś krzyczy strasznie i jest jego matka, która krzyczy, że ona umiera, szybko otwierać”. No to idziemy razem. Jeszcze kogoś tam wzięliśmy do pomocy, weszli również nasi chłopcy, którzy nam tam też pomagali. Jeden z nich tylko krzyczał: „Uwaga, on ma pełno granatów i jest nieprzytomny!”. A tam wkracza jego matka i łapie mnie tak za ramiona i tak mnie trzęsie mocno i mówi do mnie: „To jest mój syn. On jest pijany, ale ja jestem też pijana. Mój mąż wczoraj tam umierał, może już umarł, bo gdzieś tam leży. Mój syn drugi jest też ciężko postrzelony. Ja ciebie proszę, jeżeli ty wyjdziesz z tego pokoju zdrowa czy cała, to będę szczęśliwa. A jak nie, jak on zginie, ten mój synek drugi i ostatni, to ciebie nieszczęście w życiu spotka”. Ja się tak przeraziłam tym przekleństwem. Rzeczywiście zaczęłam od tego, że te granaty wyciągałam z kieszeni. On okropnie krzyczał. Jak go już rozebrałam, to okazuje się, że on ma wyrwane część pleców i taki kręgosłup [widoczny] jak, powiedzmy sobie, dobre czyszczenie tego... wielkości mojej pięści, tak, o. Więc nic dziwnego, że ten chłopina ledwie żył. Ale tak się przejęłam tym przekleństwem, że wśród tych ciężko chorych szczególnie nim się opiekowałam, bo on mówi, on ma dwadzieścia jeden lat, on powinien żyć. [Matka mówiła]: „Ja tu przyjdę zobaczyć, co ty zrobisz”. Ona też była pijana. No ale... On się nazywał Stasio. Nazwisko pamiętałam długo, a zapomniałam teraz, w tym momencie. W każdym razie tego Stasia pilnowałam bardzo. Lekarzy pilnowałam, żeby od czasu do czasu pomogli mi przy tych opatrunkach albo żeby mi pomogli jakąś [radę] podsunąć, co ja mam tutaj za opatrunek robić, czym zalać, czym polać, lek doustny i tak dalej. Pierwsze dni to były bardzo ciężkie. Karmiłam go, bo on był jeszcze ciągle uśpiony. Zresztą dostawał dużo leków usypiających, uspakajających, żeby rzeczywiście mógł to znosić. No tak to trwało ileś, około tygodnia. I on leżał na takim niskim materacu. A nie mogłam go przenieść, żeby mu zrobić lepsze warunki, bo powinno się leżeć mimo wszystko wyżej. No i ktoś tam niestety umarł, to ja go przeniosłam. Prosiłam chłopców: „Przynieście mi jakąś dobrą czekoladę albo coś takiego”. To on już zaczął mówić, zaczął rozmawiać ze mną. Zapytał się: „Gdzie mama?”. A mama ani razu się nie pokazała, widocznie gdzieś tam zginęła wśród tego tłumu w poszukiwaniu swojego drugiego syna i męża. W każdym razie nie widziałam [jej] do końca, bo w sumie razem około jednego miesiąca, cały sierpień, [wrzesień]. Prawie cały [wrzesień] przy tym wszystkim chodziłam, żeby rzeczywiście on nie umarł, tak się bardzo przejęłam. Przejmowałam się wszystkim, ale jak ona takie przekleństwo i taki nakaz mi dała, to ja właściwie starałam się zrobić wszystko, co jest możliwe. No ale w pewnym momencie powiedziałam sobie, że ja nie wytrzymam, tu taki jest zapach i fetor z tej rany, żeby zrobić coś innego, jeśli chodzi o zmianę tego opatrunku. Taki był profesor, nie profesor, taki był doktor, bardzo przystojny zresztą, Witali się nazywał. Złapałam go i mówię: „Pewnie pan się nie zgodzi, ale ja pana bardzo proszę, żeby pan mi pomógł założyć tutaj opatrunek”. – „Opatrunek możesz [sama] założyć”. „Ale ja – mówię – owszem, zakładałam, ale tam jest taki zapach, że ja się wręcz boję i proszę, żeby pan mi odkrył. Może tam coś trzeba zrobić”. Dobrze, ubłagałam go. „O tej godzinie przynieś to, to, to. Dobrze”. Przepraszam, że teraz będę mówić obrzydliwe rzeczy, ale przejęłam się tym bardzo. Ale on otwiera i mówi: „Zabierz to, zabierz to. O, zobacz, już rana się goi. Zobacz, ile robaków”. Ja myślałam, że ja zemdleję. Rzeczywiście, robaki takie białe naokoło i rana jest czerwoniutka. Mięśnie się jak gdyby [rozwijały]. Ten mówi: „Widzisz, wyleczyliśmy. Trzeba było tak długo trzymać, bo robaki to jest w tej chwili nasza obrona, bo nic poza robakami nie mamy na takie rany”. To zapamiętam do końca życia, że takie leczenie domowe może być rzeczywiście fantastycznym [sposobem], jedyną metodą, że się coś zrobiło. Od tego momentu się uspokoiłam, bo on będzie żył już teraz. Jak już usiadł teraz, rzeczywiście siedział i sam jadł, zaczął wstawać, nawet siusiu sam robił, ale trzymał się czegoś. No w każdym razie byłam bardzo szczęśliwa i tak myślałam, żeby ta matka przyszła, może by go wzięła. A on się tak przywiązał do mnie, że on w ogóle od nikogo nic nie [chciał], tylko: „Jak przyjdzie siostra Wanda, to ona tu zrobi”. – „Nie trzymaj się mnie”. On mówi: „Ja ich nie lubię, bo oni coś…”. Ja mówię: „Ale to są twoi koledzy przecież”. – „A ja nie wiem, co to za cukierki. Może to jest trucizna dla mnie. Nie będę ich [jadł]”. No, jednym słowem, jak mnie nawet nie było, bo coś innego tam robiłam, to on czekał na mnie.
No i czekałam na ten właśnie okres i bałam się, bo oni nas zawiadamiali, wszyscy Powstańcy, młodzi ludzie, mówili, co rano... I jeszcze bardzo nam pomógł ksiądz. Księża się tam bardzo często zmieniali. I księża, którzy przychodzili, jak nam ktoś umarł, to wychodzili z nami, pieśni jakieś śpiewaliśmy. I [był] taki młody ksiądz, który rzeczywiście nauczył nas tych śpiewów rozmaitych, a później oni się musieli również wymienić jakoś, był ktoś inny. Ale ci księża przychodzili rzeczywiście i tym śpiewem, i tą rozmową, i że wszystkich nas to czeka, ale może ktoś nas ożywi albo coś. No i takie.
A teraz – gdzie się to wszystko chowało, [to znaczy ciała]. Koło tego basenu był taki ogród pełen jakiegoś zielska. Tam się zrobiło [cmentarz], tam się chowało wszystkich. Kto mógł, to w pudełkach czy czymś jakimś, a później, po tych działaniach to cała rodzina tam się zbierała i to wszystko zabierała.

  • A jak często ci księża przychodzili?

Prawie codziennie, prawie codziennie przychodzili i właśnie te modlitwy, te rozmowy indywidualne, te śpiewy. Ten młody zwłaszcza był rozśpiewany, powiedział: „My wszyscy będziemy żyć, bo zobaczcie, jak oni ładnie śpiewają”.
Ale większość [była] takich, co to się jeszcze ciągle nie ruszało, bo przecież oni muszą mieć te nogi, ręce w gipsach przynajmniej tydzień, nie tydzień, [raczej] cztery tygodnie, a to wszystko jest w ciągu tygodnia, to nawet z tego łóżka nie można ich było popodnosić. Brak dobrego chodzenia koło tego i mycia. Przecież tak to się nie myło, trochę twarz się umywało, z wody tej, bo nawet dobrej wody dużo nie było do podziału, a jeśli była to po prostu do tego, żeby była herbata z kuchni. No a w momencie kiedy właśnie zaczynało się, przybliżała się ta „krowa” coraz bardziej, a my byliśmy coraz bardziej wypełnieni i już były [zajęte] wszystkie kąty, korytarze, wszystkie te części. Był taki hol bardzo duży, to [kładziono] na tym holu.
Pamiętam, że przyszli przez, jak to się nazywa, te kanały takie, nie wiem, ze Starego Miasta. Tam tymi kanałami łazili i przychodzili tak brudni, że nie można było w żaden sposób tego umyć, bo to trzeba było dobrego mydła albo jakiejś oliwy, żeby chociaż tak zmyć. Więc zamiast umyć, to oni byli brudni. Ale ci, którzy wyszli, to jeszcze sobie dawali rady, bo mogli chodzić i mogli pójść i ewentualnie przejść gdzieś, gdzie będzie nie tak ciasno.
Pamiętam, że przyszedł taki ojciec z córką, która straciła wzrok. Nie wiem, w jakich okolicznościach, jak to się stało, w każdym razie ona nie widziała. Nie wiem, czy to była tylko taka jakaś czasowa trudność. Gdzieś tam się zabrali.
A, jeszcze chcę powiedzieć, że obok naszego szpitala, tego polowego była taka duża, dużych gmach, [Instytut] Oftalmiczny się nazywał, ale w pewnym momencie zaczęło się bombardowanie na naszej stronie, to się wszystko waliło i paliło. No ale teraz, po tych zmaganiach, w ostatnich dniach naszego pobytu tam, jak przyszli nasi chłopcy i mówili: „Słuchajcie, trzeba wszystkich chorych powynosić tak, żeby wszyscy sobie na głowy nie powłazili”. Ten mój pacjent Stasio, to ja mówiłam: „Wiesz co, ty przesuń się, żebyś mógł ze schodów jakoś [zejść]”. Na pośladkach jakoś tak się zsuwał od piętra do piętra. „Gdyby się okazało, że coś jest nie tego...”, bo ja jestem sama jedna, a tu trzydziestu chory, to co... No i oczywiście jak się zaczęła ta, to była godzina... Aha, a jeszcze chcę powiedzieć o tym, że było gdzieś ponad dwunastu takich chorych, co to byli poparzeni, [między innymi] na plecach. Te pożary działały piorunująco. Nie wiem, co to był za rodzaj ognia, który dosłownie palił tak, jakby było to, ja wiem, tłuszczem. Było ich dwunastu i oni mogli cokolwiek zrobić, ale tylko rękami tak trzymając, żeby tam coś nie tego. Jak usłyszeli jakikolwiek grzmot czy gdzieś z daleka słyszalne naboje, to oni z trzeciego piętra, wiadomo, lecieli i [nie] wiadomo było, czy to już się coś zaczyna, czy tylko [trzeba] czekać, bo oni uciekają. Poparzeńcy uciekali szybko, żeby być na dole, i za każdym razem tak było. I w tym momencie, kiedy zaczęła się ta prawdziwa wojna u nas, to był taki huk, że ja nie umiem tego wytłumaczyć, ale jeden huk i nagle w tych drzwiach, które nie były na zewnątrz, tylko sąsiadowały tam, gdzie były jakieś kosze, jakieś coś... Tam nie można było nikogo postawić, bo tam było jakieś nie wiadomo co, a myśmy nie zdążyli tego wyrzucić, tych koszy. Paliły się kosze dodatkowo, a to było coś takiego, że to była taka kula czerwona, która się wtłoczyła w ten nasz pokój. Ja jestem na środku, patrzę, kogo ja mam wziąć. Okazuje się, że wszyscy krzyczą: „Siostro Wando, weź mnie!”. – „A jak ja cię wezmę, jak ja cię nie mogę podnieść?” Ale mnóstwo było w tym momencie młodych Powstańców, naszych chłopaków, którzy zabierali właśnie tych, których mogli wziąć na plecy. A ja sobie przypomniałam jeszcze, że w nocy dawałam narkozę takiemu człowiekowi, który jeszcze się nie rozbudził i leżał tak daleko, że ja nie mogłam tam do niego dojść. I zaczęłam krzyczeć: „Pomóżcie mi, bo on ma i ręce, i nogi w gipsie. Ja jego nie przeniosę, on jest jeszcze niedobudzony. Ja nie chcę, żeby on umarł!”. Więc nie wiedziałam, co się z tym moim Stasiem dzieje, bo głównie się zajmowałam tym [nieprzytomnym]. Wzięłam go na plecy, ale byłam taka chuda i drobna, że nie mogłam sobie dać rady. Krzyczałam: „Piotrek, weź ode mnie, bo ja się też tu powalę”. Wziął tego [rannego] i spuścili go. Ale ja musiałem się cofnąć, bo krzyczeli za mną, i to też jest taki krzyk, który ciągle słyszę: „Siostro, proszę cię, proszę pana Boga, wróć się, pomóż mi! Palę się, palę się!”. Wróciłam do takiej jednej, która jakoś jedną nogą się pod... Paliły się plecy, a mnie spalił się czepek. Ale tylko czepek się spalił, [bo] jakoś zaczęłam klepać tak. I z tą... Dochodzę już do tego zejścia (to była jedna część i druga, wiadomo, prawda) i dochodzę do tej części, że już mi niedużo zostało tych schodów, a na dole jest krzyk, jakiś taki gwałt, jak nie wiem co! Wszyscy lekarze... Tam nikt nie idzie z tymi chorymi, bo się wszyscy boją oczywiście, a ja się ledwie wlokę, bo mam na sobie, już nie wiem, którego z rzędu [rannego], bo ten, co się trzyma, to jakoś się zsuwa, a temu drugiemu to ja rękę podałam czy coś takiego. I pewnym momencie słyszę taki krzyk: „Panie doktorze, panie doktorze, tam siostra Wanda się spaliła. Siostra Wanda się spaliła!” A on do niej spokojnie: „Zamknij pysk, zobacz, ona tam idzie”. To było takie przeżycie radosne, śmieszne, ale tak to wyglądało.
I teraz gromada ludzi. Ci, którzy nie mogli zejść, bo byli też w jakiś sposób nie bardzo zdolni do chodzenia, dostali mnóstwo materacy i pościeli, żeby skakali, bo ciągle ta klatka była tak zapchana, że nie można było zejść. Skakali. Jedni się palili, jedni się spalili i zmarli, a jedni, ci, co wyskakiwali... Skakało ich tam, nie dokładnie pamiętam już ile, bo będę kłamać, ale ponad dziesięciu upadło i zmarło zaraz po tym wszystkim. A tu się wszystko paliło, piszczało i tak dalej, do godziny późnej, do rana. A ja chodziłam koło tych... Tego Staszka gdzieś tam umieściłam, ale chodziłam i poiłam tego, który był jeszcze w gipsie, ręce i nogi. I wszystko byłoby dobrze, żeby nie to, że w jakimś momencie musiałam innych popoić, wracam do tego i patrzę, że on nie oddycha. I w tym momencie... A jeszcze nie powiedziałam o tym, że to był człowiek, który był obwieszony złotem. To był jakiś obywatel ambasady francuskiej, mówił po francusku, zaczął mówić po francusku, jak się trochę wybudził. Ale miał na sobie tutaj bransoletę, tu szeroką bransoletę, tu zegarek, tutaj, na nogach – cały majątek, jaki miał, zabrał ze sobą. Ja przychodzę właśnie po pół godzinie, może po godzinie, żeby zobaczyć, jak on się ma, patrzę, że on w ogóle żadnego złota nie ma. Tak wygląda ratowanie ludzi, którzy umierają, a którym nikt nie potrafi, nikt nie umie, nikt nie chcę im pomóc. Przeżyłam to piekło w sposób straszny, na tyle zły, że w momencie kiedy już skończyła się ta straszna... Nie wiem, czy mogę mówić dalej...
  • Chciałaby pani chwilę przerwy?

Bo jeszcze [z] takich dużych przeżyć powinnam powiedzieć inne rzeczy, może osobiste, ale takie, które dotyczą wszystkich tych, którzy byli tam ciężko chorzy. Aha, następna rzecz, która się dzieje, to jest 3 września i wkracza od strony Marszałkowskiej taka gromada facetów ubranych w takie czarne [mundury] i oni mówią po rusku, ale trochę po niemiecku.

  • Jeszcze tylko na chwilkę chciałam cię zatrzymać odnośnie tego bombardowania. Jak pani się wydaje, że ile osób się nie udało...

W sumie razem żeśmy liczyli, ale ja się nigdy nie doliczyłam, bo nie wiem dokładnie, ile czego było. Nie miałam czasu, żeby tam chodzić i sprawdzać, ale z tego co było, to było ponad dwieście, a połowa tego zginęło w czasie pożaru.

  • Pani opowiadała, jak ludzie skakali...

No więc właśnie mówię, tych, co skakali, co obliczył pan doktór Kozłowski... Ale on też nie wyliczył, bo to się wszystko paliło, to ja nie wiem...

  • Z którego piętra ludzie skakali?

Z trzeciego piętra, z drugiego i trzeciego piętra. I ci, którzy skakali z tego, a była bardzo duża warstwa tego, ale widocznie byli tak już zmęczeni tym wszystkim, że to jest dodatkowy układ, układ nerwowy, który nie wytrzymał tego wszystkiego. A kto koło nich tam mógł chodzić, ktokolwiek... Bo to wszystko było w wielkim płomieniu i co jakiś czas niby gasło to wszystko, bo gdzieś, nie wiem skąd, oni już wodę brali, w każdym razie ten basen opróżnili do kamienia, to co było. A w ogóle tej wody nie było za dużo.
[...] Chciałam powiedzieć jeszcze, że teraz [to znaczy 3 września] weszli „ukraińcy”, którzy byli w wojsku niemieckim. Jeden z nich wchodząc, coś tam krzyczał i strzelał w górę, że tak się cieszy, tutaj zdobyli, prawda, bo to było już po ugodach, to było trzeciego dnia września. Strzelił sobie do góry i jednej naszej koleżance strzelił... Myślałam, że ją [zabił], bo ją przewróciło, ale ona jakoś tak się podniosła, widocznie się go przeraziła czy co. I nic się nikomu nie stało, ale ja się spytałam tego „ukraińca”: „Po co wy strzelacie? Wiadomo, że jest w tej chwili koniec naszej wojny, to po co wy strzelacie?”. A on mówi po niemiecku, że: Alles Banditen i on będzie też strzelał. On tutaj taką maszynę otwiera, tu będzie strzelał, wszyscy ci, co nie chodzą, będą wystrzeleni, bo to są bandyty. Poszłam do tego profesora, który mówił po niemiecku, gdzieś go odszukałam, bo to był już ranek i mówię, że on się tu szykuje do tego. Więc on do niego przyszedł i mówi po niemiecku do niego: „Panie, my jesteśmy już po wojnie, wie pan. To teraz musi pan nam pomóc, niech pan nas nie straszy”. To ten wziął, jak go rąbnął, to pan profesor (on był wtedy jeszcze doktor) Kozłowski przewrócił się. Ale poszedł szybko do szefa i ten w ciągu paru minut musiał wszystko szybko sprzątać i tak po niemiecku do niego, że ten uciekał. Pewnie musieli zrobić z nim jakiś porządek.
A my w tym bałaganie... Zrobił się dzień. Co tu robić, co tu robić? Przecież nie wiadomo, co dać do jedzenia, nic nie ma, wszystko się spaliło. Coś tam z tych kuchni wydobywali. Ale gdzieś koło południa nagle wchodzą jacyś inni, również w mundurach niemieckich, ale okazuje się, że oni mówią trochę po niemiecku, trochę po angielsku. I powiadają: „Nie bójcie się. My przyszliśmy tutaj, żeby wam pomóc. Już nie ma wojny, ale przywieźliśmy dla was trzy butelki wina. A ty się umyj. Ja ci dam ręcznik i mydło i tej też dam ręcznik i mydło”. Były do jedzenia jakieś produkty, które były kaszą i jakimś czymś. Wzięli, rozpalili ogień, w ciągu godziny czy dwóch zrobili mnóstwo zupy, bardzo dobrej, i myśmy nakarmiły tych, co jeszcze wyżyli.
A na wieczór już mieliśmy meldunek pana doktora, że przez noc musimy te sto pięćdziesiąt ludzi znieść. Kto to będzie nosił? Przyszło część tych chłopaków, ale w końcu kogoś się nazbierało, bo teraz trzeba było zejść na dół, tam gdzie był nasz dawny szpital. Tam były takie schodki, że się szło. Ja większość tych chorych razem z tymi chłopakami znosiłam. Jeden z nich mi mówi tak: „Słuchaj, oni te baby wszystkie pochowali gdzieś w pokoju – to była ginekologia i tam gdzie mówiłam, że został ten budynek jakoś uratowany – i oni szykują wszystkich do wywiezienia do Niemiec. A ty jak chcesz wyżyć, to ty przenieś, tylko pomóż nam do tego miejsca, a tam dalej nie chodź, bo musimy te sto pięćdziesiąt chorych tam znieść”. Rzeczywiście jak była jeszcze noc, ale już prawie [świt], to przyszedł jeden z naszych oficerów i powiedział: „Musisz się schować. Ja cię zostawię tutaj, w tych kwiatkach”. Były takie wybujałe, bo była bardzo piękna jesień i tam było mnóstwo kwitnących kwiatów. A ja byłam mała i myślę sobie: „To dobrze, to ja w tych kwiatach tutaj sobie...”. „Ale co wy macie zamiar zrobić?” – „My cię tam nie sprowadzimy, bo tam cię...” Już nie miałam nikogo z tych moich koleżanek, nie wiem, pogubiły się. A ja w tych kwiatach... Jedna później przyszła, ale inna, nie z tej grupy, którą miałam w czasie, kiedy podawałam narkozę. Przespałam ileś godzin, prawie do wieczora, ale myślałam, że prawie nie żyję. Myślałam, co to będzie. A wtedy tenże oficer Polak przyniósł jakiś chleb, marmoladę i wodę. Ja to z przyjemnością wypiłam i byłam taka szczęśliwa. I pytam się: „Co wy zamierzacie zrobić?”. – „Przecież zobacz, wszyscy bez przerwy jadą, kolejne ekipy, przewozimy wszystkich na Wolę”. – „No dobrze, a tutaj przecież jest całe wielkie pole zajęte noszami i innymi urządzeniami”. – „Wszystkich tam ich powieziemy”. – „To jak długo będziecie jeździć?” – „No, chociaż do wieczora. Ale nie bój się. Wiesz co, jak będzie ostatni taki – jak to się nazywa, to się nazywa specjalnie ten samochód, ale też zapomniałam – jak ten samochód ruszy, to ja ciebie wrzucę tak na tył, bo oni pilnują, kto tu jedzie”.

  • Ale to już był...

Koniec.

  • I Niemcy zarządzili ewakuację, tak?

Tak, tak. Ale jeszcze powiem jedną rzecz właśnie. Ciągle była ewakuacja i mnóstwo ludzi szło obładowanych takimi pięknymi ubraniami, takimi futrami, takimi rozmaitymi rzeczami. Zanim tam zeszłam, jeszcze przed tymi Węgrami, to właśnie siedziałam i też sobie popłakiwałam, bo co tu dalej robić. Właściwie człowiek jest taki bezradny i nie bardzo wie, kto tu będzie rządził. Tego pobili po twarzy, co prawda wywalczył co innego, ale nie wiadomo, co nam grozi. Są ci chorzy, którymi się musimy zajmować... A tego Staśka to wyrzuciłam bardzo wcześnie, żeby go znieśli, żeby nie siedział tutaj z tą raną, która się ledwie zaczęła goić. I jeszcze kilka osób wybłagałam, żeby oni ich wcześniej znieśli. Ale dlaczego chciałam dodatkowo powiedzieć... coś takiego powiedzieć ważnego, coś ważnego, co było związane z tym, i zapomniałam.

  • Mówiła pani o tym, jak ludzie wyjeżdżali i wiele rzeczy mieli ze sobą.

Aha. No i ja siedzę, bo miałam opalony ten czepek, zostawiłam go, i zatrzymuje się koło mnie jakiś pan, tak ładnie ubrany, rozmaite rzeczy ma w ręku... A ja nie miałam [nic] poza jakimś fartuchem, czymś zdobytym po drodze, jakiś szal czy coś, bo nic takiego ciepłego na sobie nie miałam, ale korki takie miałam.

  • Znaczy buty?

Buty, własne, takie co najlepsze. Buty zabrałam z szafy, gdzie się wszystko popaliło, no i... [...] Aha, mówiłam, że ten pan niesie tyle tego. Mówi tak: „Siostro, jest pani zimno?”. Ja mówię: „Co pani się pyta, czy jest mi zimno. Jest mi bardzo zimno, bo to widzi pan, jest wczesny ranek, a ja tylko taka...”. – „To niech pani sobie weźmie, wybierze coś z tego, co ja tu mam”. – „Panie, gdzie ja to będę nosić, przecież to jest marynarka”. Zdjął sześć marynarek czy ile tam było i mówi: „Ale ja tu mam marynarkę mojego syna”. I tą marynarkę mi zostawił. I ta marynarka to była też wspaniała rzecz, bo doczekała czasów, kiedy ja już mogłam się ubrać normalnie, ale zostawiam sobie tą marynarkę jako pamiątkę niezwykłą, że ktoś taki się znalazł, kto nawet znalazł, szukał marynarkę mniejszą, żeby była dobra dla mnie.

  • A proszę powiedzieć, bo chciałam się upewnić, czy żołnierze, którzy przyszli w niemieckich mundurach, to byli Węgrzy?

Węgrzy byli, Węgrzy, ale zostali wcieleni do [niemieckiego wojska], ale mieli stosunek do tych wszystkich [osób ze szpitala] jak najbardziej korzystny, jak najbardziej miły. No mówię, wina przyniósł, mydło przyniósł, ręcznik przyniósł. Jakaś kasza, jakieś mięso się gotowało w kotle, oni mogli zjeść przyzwoitą zupę, do wieczora się to wszystko jadło. Jednym słowem to była rzeczywiście jakaś taka radość. A mnie właśnie ostatniego dnia, to był trzeci dzień już po tym przenoszeniu, wrzucili mnie do tego, a ja tam ciągle w tych kwiatach siedziałam i dostawałam trochę wody i trochę te... Wrzucili mnie... Jak to się nazywa? To się nazywa specjalnie, taki autobusik, który właśnie... Wrzucili mnie tak właśnie, że nikt się nie spostrzegł nawet, że ja tam [jestem], i powoli pojechaliśmy. Ale jeszcze powiem o jednej takiej ważnej rzeczy. Może już nie powiem, bo to za dużo...

  • Proszę powiedzieć.

Jechaliśmy na Wolę, jechaliśmy do szpitala Świętego Stanisława. Był utkany [to znaczy zapchany] ten szpital okropnie. To był kiedyś zakaźny szpital, to wszystko było normalne. No i ja się też tam dostałam. Siostra szarytka w takim [czepcu], wie pani, takie kapotki na głowach... Ja zostałam wyrzucona, oni odwieźli tych poszczególnych chorych na sale, a siostra mówi: „Moje dziecko, aleś ty brudna. Ja ci tu postawię wodę w łazience, wleję wodę i umyję ci chociaż twarz”. Pozwoliła mi umyć twarz, a później ona przyszła i mówi: „Zobacz, jaka jesteś ładna – mówi – ale może byś zjadła, ja mam świeżą kapustę”. Ja mówię: „Co siostra mówi, kapustę? Z przyjemnością. Siostro, ja nie widziałam kapusty w ogóle od Nowego Roku”. Zrobiła mi talerz kapusty, siadłam nad tym talerzem, zjadłam ten talerz, nie poszłam do... bo zrobiła mi łóżko tam. Ale ledwie przysnęłam, ona puka i mówi: „Siostro, ale u takiej i takiej siostry, niech ona tu przyjdzie i powie pani coś”. Przychodzi ta siostra, która gdzieś na jakiejś sali była, i mówi tak: „Czy pani ma na imię Wanda?”. Ja mówię: „Tak, mam Wanda”. – „Bo proszę pani, trzecią noc jest taki chłopak, który krzyczy bez przerwy: »Siostra Wanda, ona się spaliła, siostra Wanda, ona się spaliła!« – i on już zgłupiał. Jak pani jest Wanda, to pewnie pani się nim opiekowała”. – „Jak on ma na imię?” – „Stanisław”. – „No to chodź, pani”. Obydwie poleciały razem ze mną. Ja patrzę, że to Stasiek. A on stoi, stoi i mówi tak: „Siostro, ale ja już jestem zdrowy. Ja już mogę nawet iść razem ze wszystkimi zdrowym”. Ja mówię: „Trzeba robić to, co tutaj tobie nakazują”. Był tak szczęśliwy, a ja byłam taka szczęśliwa, bo zajrzałam, ta rana była pokryta taką cieniutką warstwą skóry i to już go bardzo nie bolało.
A on później dzwonił. Jak ja już się znalazłam w Polsce, to dzwonił, a ja już byłam na uniwersytecie wtedy, to ludzie ciągle szukali tych, z którymi się znaleźli w czasie okupacji. A moja koleżanka, z którą mieszkałam w tych... jak to się nazywa... studenckich takich, w krakowskim... Ponieważ ja się dostałam na medycynę, to musiałam tę medycynę dobrze wyrobić, żeby można było cokolwiek robić. Prawie mnie nigdy nie było w domu, bo się uczyłam, wszystkich tych przedmiotów musiałam się nauczyć jako jedna z wielu, która się dostała. Anatomii to się uczyłam gdzie indziej, na innym, na innych w ogóle rodzajach, tam gdzie uczyli tej [anatomii], ale... Aha, medycyna sportowa to miała też właśnie wykłady z fizyki, chemii, ale trzeba było jeszcze koniecznie być na pływalni, koniecznie coś jeszcze innego, no...

  • A wracając jeszcze na chwilę do okresu Powstania. Wspomniała pani o Powstańcach, chłopcach, którzy przychodzili. Jak częste to były kontakty?

Codziennie.

  • To byli tylko ranni czy też zdrowi?

Nie, ci, którzy walczyli. Bardzo często przynosili na plecach takich rannych. Codziennie, codziennie byli inni. Jakieś listy również były, dochodziły.

  • Korzystała pani z poczty powstańczej?

Ja sama nie miałam czasu, a do mnie nikt nie pisał.

  • A czy widziała pani, co się dzieje w innych rejonach miasta?

Nic nie wiedziałam, ale wiedziałam tylko, że właśnie Niemcy powinni, nie, Rosjanie powinni nam pomóc, ale nam nie pomogli i teraz właśnie niestety mamy takich przyjaciół, co nam nie pomagają.

  • Czy wiedziała pani już w czasie Powstania, że Rosjanie są po drugiej stronie Wisły?

Przecież przez Wisłę między innymi mój profesor, z którym pracowałam tam ileś lat, tutaj jest na tej fotografii, to on przepłynął kiedyś, mówiąc, co się dzieje po tamtej stronie. Jak był właśnie młodym chłopakiem, strzelali do niego i do jego przyjaciela również, ale go nie postrzelili, bo do wody się obydwaj schowali. Jakoś udało im się przepłynąć, to wtedy nam powiedzieli, jak to było, kiedy było i tak dalej, bo z Pragi tutaj, na Powiśle, się dostali.

  • Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?

[...] Wiem, że takie gazetki były, ale ja ciągle miałam pilną pracę. Nie zdążyłam przeczytać tego, nie miałam takiego czasu, że ja idę się coś napić. Wszystko [trzeba] było zrobić tak „nam”, „nam”, bo już trzeba się napić, bo już „proszę”, już wołają i tak dalej.

  • Czy było dostępne radio powstańcze?

Tak, powstańcze radio było. Mali chłopcy nosili [informacje] i czasami rzeczywiście oni byli tymi, którzy nas informowali, że tu i tu jest to i to.

  • I pamięta pani momenty, kiedy się słuchało tego radia, jak ludzie na to reagowali?

To było w drodze. Ja nie miałam czasu usiąść i posłuchać tego, bo ja ciągle byłam zajęta. Nie wiem, czy pani to może zrozumieć – wiem, że tu tyle ludzi czeka, nie mogę tutaj słuchać radia. Słuchałam: „A co wy jeszcze mi powiecie?”. „A to i to. A tam to się znalazło to i to. Już zwyciężymy, zwyciężymy!” – takie maluchy. To było coś miłego.
A teraz co chciałam powiedzieć jeszcze, że dalszy ciąg, to wszystko skończyło się na Pruszkowie, tak jak wszyscy. Ja znalazłam tam Bronię, tą, z którą razem pracowałam przez pewien czas właśnie w tym ostatnim naszym szpitalu. Nawet żeśmy chciały się wydostać stąd... Bo też nas chcieli... bo myśmy byli prawie jedną z ostatnich ekip, która kończyła już. A ja nie mogłam położyć się, bo słoma była tak jak mąka, a pchły były takie, że rzeczywiście tak zgarniałam te pchły, bo nie mogłam usiąść. Co usiadłam na jakimś, nie pamiętam, patyku czy na jakiejś skrzynce czy coś, to momentalnie... Na następny ranek przychodzili chłopcy i pytali: „Co tu zrobić, bo będziemy tutaj jeszcze musieli ustawić, kto jak jedzie”. Mnie zrobili jakąś chorą, zawinęli mi gębę, że niby jestem taka chora, a jak ja byłam brudna, to mogłabym powiedzieć, że jestem chora. No i byłam wystawiona do jazdy do Niemiec wśród ludzi, którzy się już dobrze czuli, bo pogoiły im się to ciężkie rany i wobec tego należało oczekiwać, że będą pomagali w Niemczech pracować. I ja wśród nich też jechałam.

Jechałam... Aha, a oni chcieli koniecznie, chcieli nawet w tym pociągu, bo to były nie pociągi takie nie dla ludzi, tylko dla koni czy dla zwierząt. Chodzili i sprawdzali: „Słuchaj, ja cię jeszcze ubiorę, żebyś była... Może cię jakoś wysadzimy, jak się gdzieś zatrzymamy, żeby was nie zabrali do tych Niemiec”. Bronia i ja. Ale myśmy jechali, jechali. To był cały dzień, zrobiła się noc, padał deszcz. Rzeczywiście wyrzucili nas gdzie indziej niż tych wszystkich i kazali nam: „Idźcie tam”. To był jeden z tych pracowników, nie pracowników, tylko jeden z naszych Powstańców, którzy chcieli w jakiś sposób ratować tego, kogo można. W Breklau [Breslau? – red.] się zatrzymał i wyglądało na to, że jesteśmy wydzieleni. Nie tylko my, ale część ludzi, która jeszcze się na tych nogach trzymała. W pewnym momencie ja powiedziałam: „Wiesz co, Broniu, właściwie mi jest wszystko jedno. Już jestem tak zmęczona, że mogę... Właściwie już zrobiłam, co widocznie musiałam zrobić, już dalej nie mogę”. I tak sobie rozmawiamy i nadchodzi znowu jakiś taki policeman, ale ubrany w mundur niemiecki. Sprawdza tak, chodzi wolno. Przeszedł raz, a później posłyszał, że my obie płaczemy. Poszedł w jedną stronę, później w drugą stronę, a później jak podchodził, to ja mówię: „A teraz bądź cicho, bo on chodzi i pewnie chce nam tutaj krzywdę zrobić, pewnie gdzieś zabrać znowu”. A on mówi: „A czego wy płaczecie?” – po polsku! A ja mówię: „A pan by nie płakał?”. – „Może wam coś pomogę, bo ja jestem studentem, ale lekarzem już prawie. Mam szansę dzisiaj wieczorem wieźć coś do Krakowa i mógłbym to zrobić, tylko to trzeba zrobić...” On mówi dwa słowa, idzie dalej, niby wraca i kończy zdanie. I wreszcie kończy tak: „Ja przyniosę taką pałatkę, to najpierw jedna, a później druga weźmie tą pałatkę i pójdzie za mną. Ale nie idźcie za sobą, tylko jedna przede mną, jedna za mną”. No i tak nas zaprowadził do jakiegoś pociągu. I teraz myślałam sobie, co on też z nami zrobi. Wszystko pozamykane, ale coś tam wiózł, coś tam w jakimś miejscu, gdzie widocznie on sam przebywał tej nocy. On przyszedł, otworzył drzwi, powiedział jeszcze, że ten pociąg się zatrzyma dopiero w Krakowie, ale on się zatrzyma, jak to on powiedział, nie na samej stacji, tylko przed stacją. „Wtedy kiedy ja wyjdę, tylko przejdę się, a wy otworzycie sobie drzwi, tak się otwierają, to wy możecie wyjść i stąd pójdziecie. Jedna oddzielnie, druga oddzielnie”. Myśmy tak zrobiły.
To był wczesny ranek taki, padało czy nie padało, no jakoś tak było, a trzeba było w tym RGO się zameldować przede wszystkim. Myśmy chwilę czekały, oddzielnie prawie szłyśmy, i w tym RGO to o którejś godzinie żeśmy tam doczłapały się, pojedynczo. Pierwsza rzecz, którą... Powiedziałam tej pani, jak się nazywam, [pytała, czy] mam jakiś dowód, więc miałam dowód, nie spalił się i nie zmarnował. Ona mówi: „A właściwie to pani pracowała już czy nie? W jakim kierunku się pani kształciła?”. To ja mówiłam, że ja jestem pielęgniarką, tam jest napisane, [ale] ona nie bardzo umiała po niemiecku czytać. „Ale ja panią proszę, żeby pani mnie nie kwalifikowała do szpitala. Ja mogę robić... Ja mogę pieczątki przystawiać na poczcie, będę zamiatać albo będę coś myła, ale proszę, żeby się mnie nie kazali pracować z chorymi. Bo pracowałam przez trzy miesiące i już nie mam siły patrzeć na cierpienia tych ludzi”. Ona mówi: „Proszę pani, ale ja tego zrobić nie mogę, bo pani ma legitymację. Niech pani powie, że pani nic nie umie, no to... Chcę pani tak pracować? Ja panią do wydziału zdrowia [skieruję]”. Bronia przyszła za mną i poszłyśmy do takiej przełożonej. I ja tak samo, taką samą modlitwę wystrugałam tej pani, że: „Wszystko będę robić, ale niech mi pani pozwoli, że ja nie będę się opiekować chorymi, bo po prostu nie mam już siły i nie mam energii, żeby w jakiś sposób tym ludziom dopomóc, bo sama bez przerwy płaczę. Ona mówi: „Nie ma takiej możliwości. My mamy tu mnóstwo ludzi, którzy nie mają opieki. A w tej chwili dopiero warszawianie się zjeżdżają i będzie dużo więcej potrzebujących pomocy, to ja nie mam komu...”. – „No dobrze, ale może jeszcze pani coś innego znajdzie, żeby to nie był taki wielki tłum ludzi tak chorych”. Ona była na tyle mądra i dobra, że zadzwoniła do takiej siostry, która prowadziła szpital, [właściwie] nie szpital, tylko pensjonat, szpital prywatny profesora Glaca, który był doskonałym chirurgiem w Krakowie, i tam nas skierowała.
Ja ze strachem szłam, bo myślę sobie: „Co ci krakowiacy...”. Bo to wszystko było eleganckie w tym Krakowie, tam oni nie mieli żadnej wojny, to wszystko było nierozwalone, wszystko było czyste, tak że myślę sobie: „Jak zobaczą takie pielęgniarki, to przecież będą gwizdać na nas”. No ale starałyśmy się umyć. Przecież nie miałyśmy pieniędzy ani nic. Ja co prawda miałam jakieś dolary zaszufladowane w takim sweterku, takim krótkim, jako jedyna rzecz, i zegarek złoty, mojej mamy zresztą, obok tego. To jest jedyna rzecz, za którą mogę, mogę się [wymienić]... Ale nie zdążyłam się jeszcze rozejrzeć. No i przychodzimy do takiej siostry, która przyjęła nas... Moim zdaniem to wszystko był jakiś taki zbieg okoliczności, że nikt nam nigdy nie zrobił przykrości. Zawsze znaleźli się ludzie, którzy nam pomagali. To było coś niezwykłego. Ona jak nas zobaczyła... To była siostra, która straciła swojego męża w czasie już okupacji i była przyłożoną tej leczniczy, powiedziała: „Dobrze, tylko umyjcie sobie ręce i twarz, a jutro resztę powiem. A na razie to do naszego tego lekarza, który jest takim ogólnie decydującym o tym, co przyjąć, kiedy przyjąć i za co”. Zawsze mnie wypchają, bo ja jestem ta młodsza jak gdyby, to wypchają. Asystent taki, który pyta mnie: „A pani do nas przyszła?” – i takie oczy robi. Ja mówię: „Tak, przyszłam”. – „A pani jest z Warszawy?”. Ja mówię: „Tak, z Warszawy, ale jadę z Warszawy...”. Już nie pamiętam, ile to było dni. „A pani chce u nas pracować?” – „No, chciałabym”. On rozejrzał się w tych... „Pani jest pielęgniarką. Wie pani, my mamy tutaj takich pensjonariuszy, którzy bardzo są wymagający. Bardzo dużo wymagają i muszą mieć opiekunów dobrze ubranych, dobrze się czujących, a pani pewnie jest chora”. Ja nic nie powiedziałam, bo mi zało słów, i wyszłam. Tylko głośno zapłakałam na zewnątrz. Pomyślałam sobie: „Żebyś zobaczył, bracie, cośmy przeżyły, to byś się może inaczej ustosunkował do tego. Bo my chcemy pracować i chcemy pomagać, ale takiego przyjęcia, żeby nas dodatkowo pognębić...”. Powiedziałam to siostrze w ten sposób, że nie, już pójdę, może gdzieś w kuchni będę pracować albo coś. „Ja cię nie puszczę” – powiedziała ta siostra. Mnie wzięła za taką swoją córeczkę. Weszła Bronia i ona do tej Broni mówi tak: „Bronia, ty walcz. Ona nic nie powiedziała, ty walcz”. A ja mówię: „Bo ja już nie mam siły”. Bronia kiedyś miała mniej siły, mówi: „A dobrze, ja powiem. Ja tu chcę pracować, proszę mnie przyjąć, ja się umyję”. Ona weszła razem z tą pielęgniarką przełożoną. Przełożona wystawiła mowę, co ona myśli na ten temat, że takim ludziom, którzy już się tak napracowali, trzeba dać odpocząć. „Przyrzekam panu, że jutro one będą w białych fartuchach, uczesane i umyte, bo nie miały się gdzie myć, bo nie miały...” Wytłumaczyła mu krótko. To on się drapał, drapał w głowę: „Profesor będzie na mnie krzyczał”. – „Nie będzie krzyczał, jak zobaczy w takich fartuchach, nie pozna ich”. Faktycznie ona nas wzięła do jakiegoś pokoju wolnego, myśmy się myły przez ileś godzin. Następnego ranka przyszła i dała nam dziesięć złotych, żebyśmy się uczesały, i dwa fartuchy, jeden do tego, drugi do tamtego, i takie kapelutki. No i mówi tak: „A teraz się zamelduj u tego...”. Jak on się nazywał, całe życie pamiętałam i zapomniałam. On mówi: „A wy skąd?”. – „Wczoraj byłyśmy u pana – ja mówię – umyłam się i uczesałam się. Czy teraz uważa pan, że pan nas może przyjąć?” – „A, teraz to nie te same dziewczyny”. Pracowało nam się dobrze i w ciągu tygodnia zjadłam ileś bułek.

  • I w tym pensjonacie pani pracowała do końca wojny?

Oj, to jest długa historia, która już nie dotyczy Powstania, ale dotyczy mojego męża, którego poznałam tu, w Warszawie kiedyś, jak przyszedł tam, gdzie miałam dyżur, bo on operował razem z profesorem Zaorskim, był jego asystentem. W niektóre dni, kiedy Zaorski nie miał miejsca, gdzie robić te zabiegi, to przyjeżdżał tutaj, do naszego szpitala Czerwonego Krzyża. No i tam przyszedł właśnie... Mogę mówić jeszcze o tym?

  • Tak, bardzo proszę.

Bo to już nie wiąże się z Powstaniem, tylko z tym, co było po Powstaniu. I on – to są jeszcze czasy niemieckie, ja byłam jeszcze słuchaczką – przyszedł, nic nie powiedział, tylko taka łysa głowa (o, ten tutaj, jeden z tych tutaj, ale inaczej wygląda tu), i mówi tak: „Siostra tutaj pracuje?”. Więc ja mu wszystko wytłumaczyłam. A on: „Proszę się nie denerwować, ja pani chcę pomóc. Ta pani to jest moja ciocia, ale ciocia taka – powiedział – która jest nie rodzona ciocia. Tylko ponieważ się opiekuję nią, to proszę, żeby pani dopilnowała, żeby jutro rano było tam łóżko posłane, pościel zmieniona, koszulka, woda ciepła w termosie”, tutaj tego. Pyta się, czy jutro rano mam dyżur. Ja mówię: „Nie mam dyżuru, jutro mam po południu dyżur”. To on poleciał do tej mojej Żmudzkiej i mówi, że ona tutaj będzie pielęgnować. „To dobrze, niech przyjdzie”. No i zadowolony z tego, co tam było zrobione, mówi tak: „Siostro, proszę jeszcze, [niech] noszowy przyniesie wózek, bo ona musi windą byle jaką przewieźć się na pierwsze piętro”. Szukam tego, szukam rzeczywiście taki starszy pan, oblatałam pół szpitala i nie mogę znaleźć. Mówię do tego Leśkiewicza (nie wiedziałam, że on się nazywa Leśkiewicz, tylko do pana doktora), mówię: „Panie doktorze, widziałam go przed chwilą, widziałam z wózkiem, a teraz go nie mogę znaleźć”. – „To nie będziemy szukać”. Wziął tą babcię, prosił, żeby mu zawinąć tak, o, i po schodach, ciach, ciach, poleciał. I tak poznałam... Widziałam go jeden jedyny raz w życiu i trzeba trafu, że przychodzę do tej lecznicy i leży, Leśkiewicz się nazywa, ale ja o tym jeszcze nic nie wiedziałam, że to jest Leśkiewicz, tylko rozpoznawałam go po głosie, po zachowaniu. Na trzeci dzień mojej opieki i pielęgnacji obok w pokoju czy dwa pokoje dalej, jest krzyk straszny w nocy, po dwunastej. Ale krzyk taki, że rzeczywiście zakończył się tym, że jak gdyby się szkło tłukło. Więc ja wyszłam na korytarz, bo to jest noc, gdzieś tam koło godziny pierwszej czy drugiej, i patrzę, że w tym pokoju, gdzie leży ten lekarz. Oglądam i patrzę, że on siedzi, a szkło, butelka, butelka z jakąś wodą potrzaskana i szyba zabita. A obok siedzi w takim fotelu wygodnym pielęgniarka, więc obudziłam ją i mówię: „Siostro, siostro”. Ona mówi: „Oj, przepraszam. Która to godzina? Wie pani, ja dzisiaj przyjechałam z Warszawy. Tak się cieszę, że tu jestem”. Ale mówię: „Widzi pani, ten [chory] krzyczał ileś minut i w końcu zdenerwował się i rozwalił to wszystko”. – „A czego pan doktor chce?” A on mówi: „Proszę mi... Ale siostra niech śpi. Proszę, siostro, dać mi tamtą, drugą butelkę wody”. Resztę to już nie wiem, co robili. Rano już była awantura straszna. Tą biedną kobietę chcieli wyrzucić, a mnie, ponieważ ja za dwa dni miałam wyjść, to oddziałowa mówi: „Słuchaj, tutaj jest taki facet, który leży już ileś dni, ale on każdą po kolei wyrzuca. Bo co? Bo ta z nim dyskutuje, bo uważa, że pielęgniarka jest mądrzejsza niż lekarz. On sobie zaleca to i to. Ona nawet jajka na miękko nie umie ugotować”. No to on powiedział: „Nikogo nie wezmę, jak nie...”. Taki był Leśkiewicz. I to mi mówią i mówią do mnie: „Wiesz co, ty idź, się prześpij i przyjdź na noc, bo ta odeszła, bo ją skrzyczał, ta odeszła, bo się nie umyła, ta odeszła, bo jajka nie umiała, ta odeszła, bo Zdrowaś Maryja nie umiała”. Ja rzeczywiście, strasząc się... Ale jeszcze go nie rozpoznałam, tylko myślę sobie, [że] kiedyś muszę zobaczyć, jeszcze dopóki ktoś jest, jak on się nazywa. Bo zapamiętałam, że on się nazywa Leśkiewicz, bo tam w końcu zobaczyłem, jak on się nazywa. No i rzeczywiście... Myślałam sobie, że odmówię, bo też byłam już mocno zmęczona, jakkolwiek odczyszczona trochę, jakoś, bo była już kolejna noc z rzędu moja praca jako pielęgniarki. Ale wszyscy byli zadowoleni, w związku z tym chcieli, żebym ja i tutaj poszła. No i w końcu myślę: „Dobrze, niech będzie”. Pytają mnie, ta, która miała ostatnio, Zośka taka się nazywała, krakowianka, mówi: „A ty masz zegarek?”. Ja mówię: „Nie”. – „No to jak nie masz zegarka, to sobie kup i teraz będziesz mogła ugotować jajko”. Na to stoi ta siostra Maria, mówi: „Moje dziecko, nie martw się. Wrzucisz jajko do zimnej wody, do tego kubeczka i będziesz mówiła »Zdrowaś Mario« trzy razy i będzie jajko na miękko”.

  • I się udało?

I to się udało. I weszłam do tego pokoju razem z siostrą, przywitałam się i mówię, że jest taka okazja, że mogę pracować z panem. Ale nic nie mówię, nic mu nie mówiłam. Dwa tygodnie nic mu nie mówiłam, bo nie chciałam absolutnie, żeby się dodatkowo w jakiś sposób angażować, że go widziałam zdrowego, a on tutaj ma czarne stopy i trzeba operować. No ale musiałem się zająć znowu budowaniem psychiki tego człowieka, bo on opowiadał mi o jakichś wspaniałych doznaniach życiowych, że najpierw był marynarzem, skończył rok marynarki, po czym wrócił na medycynę, po czym skończył medycynę i skończył tą marynarkę. Pływał na „Darze Pomorza” dookoła świata już jako lekarz. O, takie rozmaite rzeczy, które były zresztą prawdą. No i on sobie nie wyobrażał, że on może żyć, nie mając nóg, tylko sobie postanowił, że on chce umrzeć. No a pan profesor Glacel wziął mnie na rozmowę: „On się tak zżył z panią – bo to już było ileś tam – właściwie liczę tylko, że pani go przekona, żeby on żył”. Ja mówię: „Ja nie mam argumentów. Ja jestem taka biedna, że nawet nie mogę pokazać kogoś, komu jest tak dobrze w tej chwili”. No ale wzięłam to jakoś tak pod rozwagę i pomyślałam sobie: „W końcu jestem pielęgniarką. Będę znowu musiała płakać nad tym, że człowiek umiera, no to trudno, jeszcze jeden więcej. Widocznie tak trzeba, bo co ja mam zrobić”. No i rzeczywiście zaczęłam takie rozmowy z nim, że: „Wie pan, panie doktorze, że jest pan tak bardzo mądrym lekarzem...”. On znał trzy języki obce, bo właśnie na „Darze Pomorza” to trzeba znać języki. Francuskiego nauczył się od dziecka, bo tak było kiedyś, każdy dom zaczynał od francuskiego. Niemieckiego się nauczył, dlatego że w czasie I wojny czy do wojny rodzice jego byli przeniesieni z Warszawy gdzieś pod Kraków, gdzie mówił po niemiecku. A przez cały rok to dziecko chodziło do szkoły czy do przedszkola. I wobec tego mógł sobie dawać doskonale radę i wszystko starać się wytłumaczyć, i mało tego, przekonać, że to nie ma sensu, żeby tacy ludzie jak on, który może zrobić wszystko... Gdybym jeszcze miała czas, pokazała, jaki on był mocny, silny, jak ludzi przewracał. Był takim instruktorem dla studentów, biednych studentów, ale rozmaitego pochodzenia. Jeździł z nimi, uczył, jak się pływa, nad morzem. Był na południu Polski, gdzie byli Ukraińcy i biedni Polacy, którzy nie potrafili mówić po polsku, ani nie widzieli nigdy lekarza, więc zbierał taką grupę starszych lekarzy jako lekarz i razem z nimi jeździł po to, żeby część rzeczy, które dostał czy zakupił, móc rozdać tym ludziom, w ten sposób pomagać i pokazywać, jak się powinno... Tak on opowiadał o tym wszystkim.

  • I udało się pani wtedy go przekonać, żeby żył, tak?

I wtedy właśnie powiedziałam tylko tyle: „Wie pan co, jak człowiek ma taką przeszłość i takie doświadczenie, mało tego, sam pan uważa, że trzeba każdego ratować, to dlaczego pan nie zdobędzie trochę siły, bo to jest... A pan nie będzie mógł niestety robić nic innego, tylko będzie pan dobrym lekarzem, bo pan jest dobrym lekarzem”. On mówi do mnie: „A skąd siostra wie, że ja jestem dobrym lekarzem?”. Bo ja [powiedziałam]: „Tak mi się wydaje z tego krótkiego pobytu tutaj”. To był niecały tydzień czy tam ileś. No jeszcze to trwało jakiś czas. Aha, ja jeszcze powiedziałam, że on jakieś takie... Nie powtórzę tego dobrze, [ale powiedziałam], że szanuje się lekarza nie takiego, co siedzi na krześle czy na taborecie bez nóg, i żeby mógł pomagać, bo będzie w ten sposób nieszanowany. Co on tu umie, bo on jest taki pokrojony. A on mówi: „Siostra myśli, że ja mogę być lekarzem?”. Ja mówię: „Jestem pewna, że może pan”. On po jakimś czasie rzeczywiście zaczął mięknąć i któregoś dnia przyszedł ten profesor, mówi: „Panie profesorze, rozmyśliłem się, ale ponieważ ta noga już bardzo mi dokucza...”. A to była cała stopa czarna już. Trzeba było szybko [amputować], żeby nie poszło dalej. No i amputowali mu tą jedną nogę, a później trzeba było robić drugą.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze, takie, którym bym się cieszyła? Stasiem, że mi nie umarł, że widziałam, jak robaki leczą rany.

  • A najgorsze i najtrudniejsze?

Najtrudniejsze – pożar, że człowiek nic nie może zrobić. Bezsilny. A, i takie, które poniża, to jest ten lekarz, który tak potraktował [jak] śmieć, bo [ktoś] nie jest bogaty, bo nie ma pieniędzy i jest brudny, nie biorąc pod uwagę tego, co przeżywa ten inny, ta druga strona.

  • Czy przeżycia z Powstania wpłynęły później na pani postawę jako lekarza?

Mi się wydaje, że ja w ogóle mam usposobienie osoby łagodnej i niewymagającej dużo. Tylko zawsze uważam, że jak mogę, to muszę.

  • Jaka jest po latach pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?

O, bardzo często musiałam się bronić przed tym, żeby odpowiednio uzasadnić, że to miało sens. Mało tego, to wszystko byli ludzie, z którymi pracowałam jako lekarz. „A po coś ty się w to mieszała?” Ja mówię: „Ale ja nie miałam legitymacji czerwonej, to ja się nie będę mieszać nigdy. Ja robię to, co mnie nakazuje moja własna wola”. Uważam, że bardzo dobrze, że to zrobiliśmy, bo od tego Polska zaczynała żyć.


Warszawa, 14 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Wanda Pomykalska Stopień: strzelec, pielęgniarka Formacja: Obwód I Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter