Wanda Rodowicz
Nazywam się Wanda Rodowicz. Urodziłam się w 1938 roku, czyli rok przed wybuchem wojny. Mieszkam w tej chwili na Zabłocińskiej, ze swoim mężem Bogdanem Kozłowskim. Jestem plastykiem z wykształcenia.
- Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie przed wybuchem wojny.
O tamtym okresie już trudno mi powiedzieć cokolwiek, ponieważ nie pamiętam. Pamiętam jakieś obrazki, jak było słońce i się budzę, rodzice śpią jeszcze w łóżku. Pamiętam ten obraz, taką migawkę jakby.
Mieszkaliśmy na Fortecznej 4. Był [to] dom mojego dziadka Stanisława Rodowicza. Dziadek zginął w Katyniu 13 kwietnia 1940 roku.
- Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?
Mój ojciec był reżyserem i operatorem filmowym. Pracował w Filmie Polskim czy jakiejś instytucji filmowej. W każdym razie zajmował się zawodowo kręceniem filmów. Matka była urzędniczką w Filmie Polskim. Tam poznali się z ojcem. W momencie, kiedy mnie urodziła, nie pracowała. Była w domu.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Tak. Moja siostra Małgorzata urodziła się w 1941 roku, już podczas wojny. Druga siostra – [Joanna] po wyzwoleniu, w 1948 roku. Pamiętam swoją siostrę podczas wojny, jak raczkowała, siedziała na nocniku, jak przed nią uciekałam, jak już zaczęła chodzić. Ciągle mi się gdzieś pętała pod nogami, bardzo mi to przeszkadzało, pamiętam.
- Jakie były losy pani rodziny we wrześniu 1939 roku?
[…] [Mobilizacja w sierpniu 1939 roku zaskoczyła ojca przy realizacji filmu w Miechowie. Jako absolwent Szkoły Podchorążych Łączności w Zegrzu – w stopniu podporucznika rezerwy (od 1935 roku) – został przydzielony do Kompanii Łączności 29 Dywizji Piechoty w Dęblinie. Stąd wyruszył pod Wieluń. Tu przeżył smak klęski. Cofanie się przez Łódź, Skierniewice, Grodzisk, Brwinów, Puszczę Kampinoską do Nowego Dworu. Ostatnim etapem wojny przed kapitulacją była twierdza Modlin. Tu został mianowany zastępcą szefa łączności. Tu został ranny w nogę 14 września, a za swoją odwagę odznaczono go Krzyżem Walecznych! 26 września 1939 roku po raz pierwszy, 28 września 1939 roku po raz drugi. Trzeci raz otrzymuje to samo odznaczenie 11 listopada 1941 roku razem z awansem na kapitana. 18 listopada 1944 roku awans na majora PAL. 29 grudnia 1945 roku otrzymuje Srebrny Medal Zasłużony na Polu Chwały. Po kapitulacji, razem z bratem Władysławem wrócili do Warszawy
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Kiedy wrócił do domu po kampanii wrześniowej?
Z Modlina przez Działdowo, [gdzie był w trzytygodniowej niewoli], wrócił do domu. Dokładnie tego też nie powiem. […]
Tak. Myśmy mieszkali na Fortecznej 4. Ojciec oczywiście się ukrywał pod innym nazwiskiem i pod tym innym nazwiskiem pracował jako strażak. Pamiętam, że myśmy się bawiły z siostrą w ogrodzie, ale tam były również dzieci sąsiadów. Były kontakty bardzo bliskie z sąsiednimi dziećmi i z sąsiednimi nianiami. Nianie się dopytywały bardzo często, co tam się u nas dzieje. Oczywiście, to też z przekazów wiem, bo [tego] nie pamiętam, tylko matka mi przekazywała, że tłumaczyłam jakiejś niani, że ten strażak, co śpi z mamusią… Tak więc strażak spał z moją mamusią. Do strażaka nie wolno było nam mówić: tatusiu. To w ogóle było tabu i mówiło się do niego: Kiciu. To był Kicia. Broń Boże: tatuś, bo się ukrywał. Nie mógł być ojcem. Tak że nawet nie wiedziałam, że to jest mój ojciec. To był ukochany Kicia.
- Czy był związany z działalnością konspiracyjną w czasie wojny?
To była bardzo trudna i ciekawa historia. Mój ojciec miał szalone zdolności manualne, potrafił zrobić z drutu dosłownie wszystko. W naszym domu… To była willa troszeczkę wystająca, na Cytadelę wychodząca, bo cały ciąg domów był w rzędach, a na Fortecznej 4 i naprzeciwko były dwa domy – skrzydła zamykające ulicę. Oczywiście był tam chodnik, ale domy wystawały. Bardzo były trudne do konspiracji, bo były na samym widoku. Ojciec mój wymyślił, żeby zbudować radiostację. W ogóle zajmował się radiostacjami. Najpierw radiostacje były w bańkach po mleku, [kuchenkach]. Najpierw to jeździło, było gdzieś na Mokotowie w jednym, na Mokotowie w drugim miejscu. Wreszcie postanowił tę radiostację ustabilizować i wybudował pod fundamentami domu, to była dziura bardzo niewielka, zresztą do dzisiejszego dnia można ją oglądać. Moi stryjeczni bracia, którzy w tej willi mieszkają, odbudowali to. Wyciągnęli kilka ton szlamu i mułu i to jest do obejrzenia. Schodziło się po wąskiej drabinie i było to bardzo dobrze zakonspirowane. Nazywało się „Łódź Podwodna”. Dlaczego? Jak się schodziło do piwnicy, to pod ostatnim stopniem, który się troszkę [ruszał], jak się zdjęło ten drewniany stopień, to biegły tam rury, gdzie kapała woda kropelkami, była mała kałużka wody w betonie. Ta woda była jakby ochroną tego całego ustrojstwa, ale wystarczyło nacisnąć guziczek, przekręcić rurkę i wtedy odjeżdżała betonowa zasuwa grubości mniej więcej pół metra. Na rolkach to jeździło. Pokazywał się otwór, tam się schodziło po drabinie i tam było pomieszczenie dwa metry na dwa metry, coś takiego, gdzie była cała radiostacja. Przez komin były anteny wyprowadzone.
- W którym roku mogło to powstać?
W 1941 roku zaczęło działać.
- Czy tata miał współpracowników?
Oczywiście i to było dosyć dużo nazwisk. Budowa tego to jest bardzo duża i długa historia. Mam plan tej „Łodzi Podwodnej”. Były awaryjne wyjścia na ulicę. Pamiętam, jak kiedyś były naloty, myśmy zeszli i tam nocowaliśmy. Było dywanami wyłożone, normalna pościel. To było wąskie i długie, tak że nocowaliśmy w takich… Jakby [korytarzach], jedno łóżko tu, drugie łóżko [wyżej]. Nocowaliśmy w [jednej] części. [W drugiej] niespecjalnie można było się przespać. Ponieważ kanalizacja była wyżej, więc ojciec wygospodarował malusieńki kawałek [na poziomie piwnicy] i to zamurowane było, tak że nie było żadnego wejścia z domu. To było już na poziomie piwnicznym, tam były dwa łóżka i ubikacja.
- Ta działalność i radiostacja zostały opisane?
[…] [W listopadzie 1939 roku, przez Adama Struczkowskiego, ojciec nawiązał łączność z dawnymi przełożonymi podchorążówki. Powstała wtedy pierwsza skrytka z przenośną radiostacją nadawczą. W tym samym czasie, z pomocą Stanisława Paciorka – „Siwego”, zaczęto budować wędzarnie w piwnicy domu Fortecznej 4. Paciorek był przed wojną rzeźnikiem, więc znał się na wędzeniu. Ojciec ukrywał się, więc występował pod nazwiskiem „Stefan Roztok”. Razem z braćmi mojej mamy: Mieczysławem Nałęcz-Dobrowolskim (poetą i pisarzem) oraz Michałem Nałęcz-Dobrowolskim (architektem) zaczęli robić plany budowy stałej radiostacji pod fundamentami naszego domu. Praca przy objazdowych radiostacjach była cały czas. Doszedł radiotelegrafista Alfons Golański – „Alf”. W styczniu 1940 roku dołączają pracownicy: Władysław Mancewicz – „Maciek”, Jan Woyna, Zaremba – „Bogacki”, Walter – „Ryszard” lub „Doktór”, Golian, Tadeusz Stulgiński i Wicek Świerczyński. Kwiecień, maj i czerwiec, to okres kopania w podziemiach. Wybieranie ziemi, stemplowanie, podmurowywanie, a w nocy rozsypywanie ziemi po ogrodzie. Prace prowadzone były na trzy zmiany. W czerwcu 1940 roku pomieszczenie było gotowe i w październiku radiostacja ZWZ V Oddział Łączności została całkowicie oddana do użytku. Nawiązano łączność z Londynem! W tym czasie mama, Krystyna Rodowiczowa, zostaje razem z Julcią Paciorek zaprzysiężona, jako żołnierz Armii Krajowej. Miała zadanie pilnowanie samolotów i samochodów. Przy każdym zbliżeniu się do granicy wyznaczonej kołem, ponad punktem pracy radiostacji – dawała sygnał, żeby przerwano nadawanie. Po wyjściu samolotu z tego obszaru, dawała inny sygnał i radiotelegrafista wznawiał pracę. Zmienił się skład. Zamiast Tadeusza Stulgińskiego, przyszła jego żona Tamara Stulgińska, jako łączniczka. Ponieważ trzeba było wyżywić całą ekipę pracującą właściwie bez przerwy, jako gospodyni została przyjęta Halina Iwanicka. Od połowy grudnia organizowana jest radiostacja na ulicy Odolańskiej, w willi na pierwszym piętrze. Forteczna i Odolańska pracowały na zmianę w systemie dwudziestu czterech godzin. Na Odolańskiej ojciec miał warsztat zegarmistrzowski i oprócz radiostacji zorganizował skrytki dla Żydów, którym właścicielka wynajmowała mieszkania. Pracował tam redaktor i tłumacz, ps. Adam, który nie potrafił utrzymać tajemnicy konspiracji i trzeba było radiostację zlikwidować. Na Fortecznej, od końca grudnia 1943 roku i cały 1944 rok, pracowali w „Łodzi Podwodnej” Stanisław Rodowicz – „Stefan Rostok” – kierownik techniczny, Jerzy Merton – „Wiktor” – redaktor, Tadeusz Unkiewicz – „Henryk” – redaktor, „Maryn”, Tadeusz Stępiński – „Boryna” – redaktor i komendant komórki BIP AK, Jerzy Ustupski – „Krzyś” – III radiotelegrafista, „Emil” i Marceli Landsberg – „Roman Burzyński” – trzeci redaktor. Łączniczkami były: Zofia Siemaszko – „Hanka” i Julia Paciorek. Wszystkie dane zaczerpnęłam z książki mojej mamy – Krystyny Rodowiczowej – „Sztormy i burzany” – wydanej przez oficynę PAX w 2004 roku
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Ile czasu działała ta radiostacja?
Po upadku Powstania myśmy z matką, z gosposią Julią Paciorek i [Janką – żoną Jerzego Ustupskiego] – łączniczką, która tam została. Trzy kobiety (matka, Julcia, [Janka]) i ja z moją siostrą, we dwie jako dzieci przez Pruszków z Dworca Zachodniego wyjechałyśmy do Jędrzejowa, chyba w Jędrzejowie był obóz przejściowy. Z Jędrzejowa – do Krakowa. To było w październiku. Ojciec z doktorem Landsbergiem (to był doktor medycyny, przeuroczy człowiek, oczywiście Żyd) został po Powstaniu na dole, w tej [piwnicy]. Ale ponieważ niedobitki jakiegoś oddziału żoliborskiego trafiły na Forteczną, też zostali na dole. [Była] jakaś [kobieta], która dostała pozwolenie, oczywiście za duże pieniądze, na zwiezienie swoich rzeczy z Żoliborza. Matka jej przekazała, przy którym słupku… To było wszystko bardzo ładnie udźwiękowione, więc każdy słupek miał swój punkt, do którego można było się zwrócić i powiedzieć: „Halo, Stefan, tu Krystyna”. Wtedy mój ojciec wiedział, że to nie jest jakaś wpadka, tylko coś prawdziwego. Ta kobieta dostała taką właśnie wiadomość i wyciągnęła [wszystkich] Powstańców jako pomocników do ciągania swoich rzeczy. W każdym razie były perypetie, ale (też przez pieniądze) udało im się dojechać do Podkowy Leśnej. Z matki książki wiem [o tym]. Natomiast ojciec z Landsbergiem zostali. Matka potem dostała rozkaz, zresztą od jednego z tych panów, którzy wyszli z „Łodzi Podwodnej”. Dostała rozkaz, że musi ich wyciągnąć, bo im grozi ślepota, ponieważ tam siedzą jak krety. Nie wiadomo było, kiedy wojna się skończy, wobec tego matka nieprawdopodobną historię zrobiła, żeby ojca stamtąd [wyprowadzić] i przed Bożym Narodzeniem ojciec do nas dobił, do Krakowa.
- Sprzęt został zniszczony?
Nie. Żeby ojca wyciągnąć, matka dostała kontakt do folksdojcza, który miał przepustkę na wejście do Warszawy [z dwoma] pomocnikami. On po prostu ich wyprowadził. Ten folksdojcz został po wojnie aresztowany i broniąc się, że on jednak współpracował z Armią Krajową, zaprowadził i powiedział, że tutaj, w tym miejscu [była kryjówka AK]. Jak rosyjskie władze weszły, to rozwalili totalnie. Zabrali wszystko, łącznie ze ślepymi podłogami w domu. Kocioł był w domu przez dobrych kilka miesięcy. Nam dali znać, żebyśmy, broń Boże, nie wracali. Myśmy [dotarli do Łodzi i tam mieszkaliśmy. W Łodzi zaczęłam chodzić do szkoły].
Tak.
- Wracając do pracy radiostacji: jakiego typu informacje przekazywała radiostacja? Czy pani się orientuje, dla kogo one były?
Wszystko to opisuje [książka]. Wiem, że łączność między Żoliborzem a Mokotowem była przez Londyn, to wiem na pewno. Ale w jakiej formie, w jaki sposób to szło, nie mam pojęcia. Dla mnie technika to jest… W elektryczności, w kontakcie diabeł siedzi. W ogóle się na tym nie znam, nie interesuję, to dzieci się komputerem bawią. Patrzę na to jak na diabła w dalszym ciągu.
- Pani tata był związany z Armia Krajową?
Tak. Był majorem Armii Krajowej. [Od grudnia 1939 roku do lutego 1942 roku – ZWZ, od lutego 1042 roku – KOP PAL i równolegle od 1943 roku - BIP].
- Prowadził tę działalność w ramach działalności Armii Krajowej?
Tak. Matka była zaprzysiężona, była zaprzysiężonym żołnierzem, ponieważ cała ta „Łódź Podwodna” była w jej domu i ona jak kwoka z dziećmi siedziała na tym gnieździe. Jak przychodziła rewizja… Przecież namierzali iks razy tę radiostację. […] Na placu Słonecznym stała buda z anteną i samolot latał, żeby drugi [punkt] znaleźć. Jak dolatywał do tego momentu, to się przerywało nadawanie, to było zsynchronizowane. Raz ktoś nie przerwał, to rzeczywiście zrobili nagonkę, wszystkie domy przeczesali, wszystko, co tylko było można. Nic nie znaleziono. W domu siedziało gestapo, a oni nadawali. Stwierdzili, że nie może być w tym miejscu, więc odeszli. Takie różne były przygody. Przepięknie matka opisuje to w książce „Sztormy i burzany”.
- Rozumiem, że jednym ze współpracowników był doktor Landsberg?
[Marceli] Landsberg, tak. [Pseudonim Roman Burzyński. Myśmy go nazywali Panem Romanem].
- Cały czas współpracował i ukrywał się równocześnie u państwa?
Tak.
- Jakie były losy tego pana?
To jest w ogóle rodzina naznaczona naszą rodziną. Pan Roman wylądował w Łodzi po wojnie, tam leczył, był lekarzem. Matka twierdzi, że miał dar od Pana Boga, wiedział dokładnie, co biednemu człowiekowi jest. Był internistą. Jak pierwszy raz w 1949 roku ojca zaaresztowano, matka pojechała do Łodzi do pana Romana i poprosiła go o jakąś pomoc. On wyjął pieniądze i dał mamie. Moja matka odczuła to trochę jako policzek, myślała, że on się wstawi. Wiadomo było, że to nie pomoże, ale w każdym razie wierzyła, że on mógłby coś pomóc. Ojca wypuścili po pół roku, po straszliwych katuszach, to co tam przeżył – nie życzę wrogowi. Jak drugi raz ojca zaaresztowano, już wtedy na sześć lat i to z karą śmierci włącznie, matka nawet nie dała mu znać. Ale myśmy mieli wspólnych znajomych i jedna z pań z Zalesia (mieszkaliśmy wtedy w Zalesiu Dolnym) pojechała do Łodzi do niego, do gabinetu i powiedziała: „To pan nie wie? Rodowicz właśnie został aresztowany”. Pan Landsberg dostał zawału serca i umarł. Moja matka, jak ojciec dostał wyrok śmierci, skontaktowała się z córką pana Landsberga, [Elżbietą] Szaniawską. Prosiła ją: „Dzidka, pomóż koniecznie”. Dzidkę tak zastraszono, że nie poszła na sprawę, [bała się]. Upłynęło trochę czasu. Mój ojciec wyszedł po październiku, żył niedługo, bo w 1969 roku umarł. Dzidka była zawiadomiona o śmierci ojca, była na pogrzebie. Po pogrzebie troszkę podpitą odprowadziłam do domu i trzy dni później się okazało, że ona gaz odkręciła. Tak, że po śmierci mojego ojca był drugi pogrzeb – Dzidki. Tak że smutne losy i Landsberga, i jego córki. [Są splecione z moim ojcem].
- Czy w okresie okupacji pani rodzina była represjonowana przez Niemców bądź Rosjan?
Nie.
- Wspomniała pani o teściu?
O moim dziadku Stanisławie Rodowiczu. Nie pamiętam go. To był też bardzo ciekawy człowiek. Był inżynierem budowlanym, ale specjalizacją jego było centralne ogrzewanie, kanalizacja […]. Oprócz tego jego hobby to było bibliotekarstwo. Wprowadził w Polsce system dziesiętny do katalogowania w bibliotekach, to jest jego wielka zasługa dla bibliotek. Był reprezentantem związków bibliofilskich w Hadze [i Brukseli. Za zasługi wojenne w Pierwszej Wojnie Światowej i Wojnie bolszewickiej otrzymał] Krzyż Walecznych, Krzyż Oficerski Orderu Polonia Restituta, Francuska Legia Honorowa Piątej Klasy, Bułgarski Order Zasług Cywilnych, Jugosłowiański Order Świętego Sawy, pośmiertnie odznaczony Virtuti Militari. Co dodać, co ująć?
- Jakie były losy wojenne dziadka?
[…] Bierze udział w kampanii wrześniowej w dowództwie wojsk saperskich. [Wzięty do niewoli na granicy węgierskiej około 20 września 1939 roku]. Internowany przez armię radziecką przebywał w obozie w Kozielsku. Zginął w Katyniu, [nr eksh. AM 970]. Był podpułkownikiem, więc na pewno musiał zasłużyć, żeby taki tytuł dostać, takie nominacje. Dla mnie jest to wzór do życia, prawy [człowiek]. Brał udział w 1920 roku w wojnie. […]
- Czy jeszcze inne osoby z rodziny były związane z konspiracją?
Cała rodzina. Mój stryj [Władysław], brat mojego ojca, był więźniem w Majdanku, na Pawiaku, w końcu wylądował w Oświęcimiu. Nie umiem powiedzieć, co i jak, ale pomagał ojcu, był też w łączności, był dowódcą objazdowych nadawań. Do samochodu się wsiadało i z samochodu nadawali. To się nazywało: „objazdowe radiostacje”. Drugi brat Kazimierz w 1939 roku trafił do niewoli. Jego losy były bardzo dziwne i też bardzo dramatyczne. Po wyzwoleniu trafił do Francji i z Francji emigrował do Wenezueli. Tam też miał losy dramatyczne. [W Polsce] zostawił żonę [Krystynę z Frankanowskich] z synem, żona zginęła podczas wojny. Synem opiekowała się kuzynka żony. On nawet przysłał łączniczkę po tego małego Wojtusia (Wojtuś się urodził w 1939 roku), ale rodzina nie chciała go wydać. Powiedzieli, że na takie dalekie eskapady małego dzieciaka dziecku nie dadzą, bo to jakaś młoda dziewczyna przyjechała. Tak że stryj sam tam był, ożenił się po raz drugi [z Hanną Zawadzką]. Poznałam jego córkę Helenę, która była tu, poszukując swoich korzeni. [Stryj] nie żyje już też dawno. To jest najbliższa rodzina mojego ojca.
Dwaj bracia mojej matki, [Michał] architekt, drugi [Mieczysław] poeta, zginęli w obozach. Jeden pod Wrocławiem, drugi [w Natzweiler]. Mój dziadek Stanisław Rodowicz miał rodzeństwo. Kazimierz Rodowicz to jest ojciec „Anody” i Zygmunta, znaczy Janka i Zygmunta. Zygmunt zginął w 1939 roku przywalony gruzami. Był ranny i był w szpitalu, szpital zbombardowano. Jego matka, ciotka Zońka Rodowiczowa, po łańcuszku tylko kosteczki pozbierała do trumienki. Janek Rodowicz „Anoda” – wiadomo, jak zginął. Po wyzwoleniu, w 1949 roku go zakatowano [w więzieniu]. Stanisław Rodowicz, dziadek, miał jeszcze siostrę Zofię. Wyszła za mąż za Iwanickiego, też jej losy to jeden dramat. Jak wpisywałam jej los do drzewa genealogicznego, które mam w Internecie [www.interdrzewo.pl], to musiałam dwa razy przerywać, bo mnie aż coś chwytało [za gardło]. Bardzo bogaci ludzie. Jej mąż [Wacław] Iwanicki był dyrektorem cukrowni. Ponieważ Polski nie było w tym czasie, więc oni wyjeżdżali gdzieś za Tobolsk […]. Tam dorabiał się fortuny. Tak się złożyło, że w 1920 roku trzeba było uciekać z tego parszywego kraju. Ledwo, za przeproszeniem, tyłek wyniesiono. Zofia miała wtedy troje dzieci: Marysię, [Janinę i Zofię Wandę]. Marysia przeżyła. Dwie dziewczynki po obozie przejściowym, na dyfteryt czy na koklusz, obie umarły dzień po dniu. Z Marysią wrócili do Polski. Urodził się jeszcze Stasieczek. Stasieczek miał szesnaście lat, jak zginął pod PAST–ą trzeciego dnia Powstania. Marysia, poetka kończąca Wydział Chemii na Politechnice Warszawskiej, zginęła pod Augustowem w lasach jako partyzantka, broniąc przyczółka przy Suchej Rzeczce. Jeżdżę do niej co roku na grób, który tam jest, ponieważ nie ma już nikogo oprócz mnie i moich najbliższych, by ten kwiatek [położyć, znicz] zapalić. Stasieczek nie ma grobu, nie znaleziono jego zwłok. [Zofia Iwanicka przeżyła Ravensbrück i zmarła w domu weterana na Bielanach]. To jest nasza rodzina.
- Wracając do czasów Powstania: w jaki sposób pani się dowiedziała o radiostacji, którą prowadził pani ojciec?
Z przekazów już po wojnie. Budowano jeszcze jakiś schron, nie bardzo wiem, to teraz jest już na terenie innej działki. W każdym razie pamiętam, że rósł tam duży orzech i pod tym orzechem była bardzo duża jama [wykopana]. Pytałam się: „Co to jest ta jama?”. [Z książek mamy wiem, że musieli zakopać zrzut z samolotu i po to wykopano w ogrodzie duży dół, to było przed Powstaniem]. Bardzo byłam ciekawa i Kicia mi powiedział, że to będzie ubikacja, wobec czego myśmy z wszystkimi dziećmi siusiali do tego dołu. Jak dziś pamiętam, to była świetna zabawa. Dół był niezabezpieczony, był sam dół, ale to miała być ubikacja, więc się siusiało. Czy to miało jakieś powiązanie z radiostacją? Raczej nie sądzę. Może było do ukrycia czegoś robione. […]
Pamiętam wybuch Powstania, bo się mówiło. Rodzice mojej mamy byli z nami w tym czasie. Dziadek [Marceli Nałęcz-Dobrowolski] był malarzem, szalenie egzaltowany, był [też] doktorem filozofii. Moja mama mówiła, że chyba jeszcze nigdy nie stanął normalnie na ziemi, tylko zawsze było o tych kilka centymetrów wyżej. Gubił wszystko, co miał. Po prostu człowiek zupełnie nie z tej ziemi. Dziadek bardzo przeżywał wybuch Powstania. Był dla niego wielką [sprawą]. Pamiętam, jak w ogrodzeniu (na końcu ogrodu było ogrodzenie betonowe). [Jak wybuchło Powstanie zrobiono] dziurę i pamiętam, że były poprzecinane siatki. Partyzanci przechodzili przez tę dziurę, przez te siatki, ogrodami gdzieś się przemieszczali. Jak dziś pamiętam, że rwałam kwiaty w ogrodzie i im wręczałam po drodze. Nie wiem, po co im to było potrzebne, ale to był taki mój odruch. Pamiętam to, [choć miałam sześć lat].
- Jakie były warunki życia w tym czasie?
Nie mam takiego poczucia, że byłam głodna. Nie mam poczucia, że się nie miałam w co ubrać. […] Nie pamiętam tego. Chyba byłam otoczona dosyć dużą opieką i poczucie bezpieczeństwa było. Jakoś się do dzisiejszego dnia nie boję. Jak słyszę dźwięk syreny, to mnie chwyta, bo tę syrenę pamiętam jako zagrożenie. Te syreny były regularnie, nie mówię już o katiuszach czy o dźwiękach, które czasami mi się śnią. Ogólnie poczucie bezpieczeństwa rodzice mi zapewnili, na pewno. Bawiłam się w ogrodzie. Nie bawiłam się w wojnę, o nie! Nawet po wojnie się nie bawiłam w strzelanie czy w coś takiego. Pamiętam wyjście po Powstaniu.
Dokładnie moja matka opisuje, że 6 października nas wypędzili. Matce nie dali nawet butów założyć, tak że w kapciach wyszła, potem boso musiała iść.
- Pani z mamą wyszła, a ojciec został ukryty?
Tak, z matką i z łączniczką. Byłam jakby córką tej łączniczki. Jak żeśmy dochodzili do Pruszkowa, to była selekcja. Oddzielano samotnych, młodych, starych, dzieci, chorych i matki z dziećmi. Moja siostra, która miała wtedy trzy lata, czepiła się mojej mamy, w ogóle się nie odczepiła od niej. Cały czas ją trzymała. A ja byłam podobna do mojej mamy, ale mniejsza z tym. W każdym razie byłam przynależna do [Janki], tej łączniczki, trzymałam ją za rękę. Julia [Paciorek], ta gosposia, której mąż zresztą też był w konspiracji, miała walizeczki i Julcię mi odłączyli, a to była moja ukochana Julcia. Pamiętam swój straszliwy wrzask.
- Jak nazywała się ta pani?
Julia Paciorek. Wzięto ją na roboty do Niemiec. Po wojnie matka się z nią skontaktowała, opowiadała o tych robotach. Nie miała tam bardzo źle, bo do jakichś dobrych ludzi trafiła. Wszystko jedno, jak ją oddzielili, to ja strasznie zaczęłam płakać. Pamiętam, że jakiś oficer w dużych oficerkach wyglansowanych, z bufkami spodni, dał mi jabłko. Żal mu się zrobiło. Ja tym jabłkiem w błoto pieprznęłam, tak nienawidziłam tego Niemca. Taką scenę pamiętam. Julcię mi zabrali.
- Gdzie działał mąż pani Julii?
Ojciec mój go [wciągnął do konspiracji]. […] On chyba jest zapisany w Muzeum Powstania: Stanisław Paciorek. [Został złapany w grudniu 1942 roku nad Wisłą, na Żoliborzu, gdzie był po godzinie policyjnej. Na początku wojny „Siwy” – Stanisław Paciorek, został odznaczony Krzyżem Walecznych za zasługi dla radiostacji. 29 stycznia 1943 roku razem z siedemdziesięcioma osobami został rozstrzelany na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej
– tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].
- Jakie były dalsze losy państwa?
Trafiliśmy [w Krakowie] do Rogera Vereya, to jest były mistrz olimpijski w kajakarstwie. On był kuzynem [Janki], z którą jechaliśmy. Jechaliśmy pociągiem bez dachu, a deszcz lał okropny. Około pięciu dni tak nas przewożono.
W październiku. Matka miała walizeczkę, w której były suchary i kostki cukru. Tymi sucharami i kostkami cukru nas przez pięć dni karmiła, sama nic nie jedząc. Pięć dni była bez niczego. Matka weszła [do wagonu jako] jedna z pierwszych, więc od razu pod ścianę i miałyśmy się o co oprzeć, żeby siedzieć w ogóle. Ale ludzie tam byli tak stłoczeni, jak śledzie w beczce, naprawdę, pamiętam to. Po prostu jeden przy drugim. Pięć dni nie otwierano wagonu, żeby się ktoś wysikał. Był słoik, do tego słoika się siusiało i się potem wylewało za wagon, jak trzeba było coś więcej, to gazeta była. Przez pięć dni podobno się tylko raz załatwiłam. Tak się krępowałam i wstydziłam, że matka musiała mnie zbić, żebym zrobiła siusiu. [Miałam] sześć lat, ale to było dla mnie tak straszne przeżycie! Bydlęcy wagon, rzeczywiście. Jedną rzecz pamiętam. Myśmy stawali gdzieś na stacjach. Pięć dni jechało się do Jędrzejowa. Od Dworca Zachodniego do Jędrzejowa nie jest tak daleko. Pięć dni jechać, to trzeba dosyć długo stać w międzyczasie. Pamiętam, że na jakimś postoju ludzie z zewnątrz wrzucali jedzenie. Tego smaku do końca życia nie zapomnę: kawałeczek razowego chleba ze słoniną, biała słonina na wierzchu. To było coś nieprawdopodobnego. To pamiętam. W końcu z Jędrzejowa pojechaliśmy do Krakowa. Dostaliśmy tam jakieś przepustki i do Rogeraa Vereya. Roszek Verey to był wielki facet, olbrzym. Wszyscy byliśmy przemoczeni. Krysia miała w ogóle czterdzieści stopni gorączki, zapalenie oskrzeli czy czegoś, w każdym razie ciężko chora. Wszystkich do wanny, przebrał, ubrał i pamiętam, że dostaliśmy jego piżamy, tak że w jednej nogawce ja, w drugiej nogawce była siostra. To śmieszne było. Potem stamtąd przez Kraków, przez Mogiłę.
W Mogile nas zastało wyzwolenie. Tam mój ojciec już rezydował. Pamiętam, dostaliśmy jakąś izbę w chałupie, ciemne drewno, starutka taka chałupka była. Jak mój tata przyszedł (to było przed samym Bożym Narodzeniem), po pierwsze, kazał nam robić wycinanki z białego papieru i powyklejaliśmy [ściany]. Te ciemne dechy były powyklejane wycinankami. Jakieś zabawki na choinkę też się z papieru powyklejało. Choinkę tata przyczepił do sufitu, żeby była piękna. Właśnie tam było wyzwolenie. Było tak, że najpierw jedna armia, potem druga armia, potem znowu jedna armia, potem znowu druga. Cofali się, wchodzili, wychodzili, wchodzili. Moja siostra w międzyczasie dostała zapalenia płuc, przelewała się przez ręce. Jak już rosyjski front wszedł, to matka do jakiejś sanitariuszki podeszła i mówi, że ma takie chore dziecko. Ona jej dała jedną pastyleczkę i kazała podzielić na trzy czy cztery części (aspirynę zwykłą) i dawać dziecku trzy razy dziennie po kawałeczku aspiryny. Nic innego nie było. Na szczęście przeżyła to i siostra jest w dobrym zdrowiu.
Najpierw był w 1949 roku [aresztowany]. Cały czas zajmował się filmem. Jego specjalizacją były krótkie metraże, reklamówki, [dokumenty].
- Wróciliście państwo do Warszawy?
Nie, najpierw do Łodzi. W Warszawie już nie było co szukać, bo kocioł był. Potem stryj tam wszedł, właśnie ten z Oświęcimia. Ożenił się i tam sześcioro jego dzieci mieszkało na Fortecznej. Potem spłacili ojca i do dzisiejszego dnia Forteczna działa, rodzinne gniazdo, ale już nie nasze. Ojciec wynajął mieszkanie w Zalesiu Dolnym, blisko Warszawy. Byłam już wtedy w trzeciej klasie. To był 1947 rok. Do śmierci ojca Zalesie było [naszym domem]. Też trzeba powiedzieć, że ludzie, którzy wynajęli nam dom (to była rodzina Danielewiczów i Rowińskich), nie wzięli od nas grosza za czynsz w tym czasie, kiedy ojciec siedział w więzieniu, więc też była to wielka rzecz dla mojej matki. Ojciec najpierw był zaaresztowany, w ogóle słuch o nim zaginął. To znaczy przyjechali, zrobili straszliwą rewizję, to trzy dni chyba trwało.
W 1949 roku. W lutym go chyba wzięli i po pół roku wypuścili. Przez te pół roku siedział naprzeciwko akademii medycznej na Chałubińskiego, w UB. Siedział tam w piwnicach i go katowali w ten sposób, że słyszał, jak przez korytarz koło niego przechodzili wszyscy najbliżsi, cała rodzina zacząwszy od matki, dziadka mojego, czyli teścia, my jako dziewczynki, stryj, czyli jego brat, stryjenka, która była w którymś miesiącu ciąży z kolejnym dzieckiem. Wszystkich ich mordowano. Mordowano w bardzo specyficzne sposoby. Każdy inaczej. Mój dziadek, który żydokomuny nienawidził, był odpowiednio tam traktowany. W każdym razie wszystkich wytłuczono i wybito. Strażnicy chodzili: „Biedny ten Rodowicz, przyznałby się, cholera, do tego wszystkiego. Całą rodzinę mu wytłukli”. Więc ojciec dostał jakiegoś szału, szoku, latał po celi i krzyczał: „Stalin, Lenin, Lenin, Stalin!”. Nie bardzo wiedział, do czego ma się przyznać, więc go wypuścili. Po prostu otworzyli drzwi, a ponieważ robili to kilka razy, potem go z powrotem zatrzymywali, więc myślał, że to znowu jakaś scenka rodzajowa. Jak wyszedł i okazało się, że może iść, to poszedł na piechotę do Zalesia pozbierać pamiątki. Trafił gdzieś na godzinę drugą, trzecią w nocy. A mój dziadek całymi nocami siedział i pisał. Ossolineum po jego śmierci przyjechało i zabrali ciężarówkę jego dokumentów, jego rękopisów. Dokładnie ciężarówkę. W każdym razie zobaczył światło w domu, nawet firanki te same. Mówi: „Boże, co za ludzie? Wiedzą, że wszyscy poginęli i nawet firanek nie zmienili”. Podszedł, patrzy, że dziadek siedzi. [Ojciec usiadł] na tarasie i płakał. Babcia wyleciała, dziadek wyleciał, jakoś go ogarnęli. Potem pół roku z wrzodami, awitaminozę miał, [i] do końca życia nie jadł kaszy, bo tylko na jakiejś kaszy był. W każdym razie kilka miesięcy była sielanka, po czym go capnęli po raz drugi. Wtedy już się zaczął proces oficjalny. Mam wszystkie dokumenty, akty oskarżenia ze stekiem bzdur. W każdym razie wyrok był: kara śmierci i odebranie praw do końca życia.
W 1951 roku. Aresztowali go w styczniu 1951 roku, a wypuścili po październiku 1956 roku, po apelacjach, 3 grudnia wyszedł, czyli dokładnie sześć lat siedział. Bez miesiąca sześć lat. Jak drugi raz go aresztowano, to matka, już jako stara weteranka, żeby go znaleźć, wysyłała… Z książki telefonicznej czy gdzieś dostała adresy wszystkich więzień i do każdego więzienia posyłała pięć złotych. Z jednego więzienia nie wróciło, tak że wiedziała już, gdzie jest. Był chyba w Lesznie. Też przeszedł wiele, bo tam wrobili jego jako kapusia, miał od więźniów potworne przejścia. Po prostu też się pastwiono, ale inaczej. To już nie było takie perfidne i parszywe. A wtedy jak pierwszy raz zaaresztowali ojca, to siedzieli trzy dni z rewizją i nagrywali nasze głosy wszystkie. Robili potem sobie montaż, przedstawienie. Tak musiało być nie tylko u nas, bo jeszcze była matka „Anody” (myśmy ją nazywali ciotką), ciotka Zońka Rodowiczowa, ciocia Zosia Iwanicka, ta biedna, którą w Ravensbrück Niemiec kopnął w oko i była bez oka. Ojciec wyszedł w grudniu, a ja chyba w styczniu miałam studniówkę. Byłam w liceum plastycznym. Tak że w zasadzie całe moje dzieciństwo nie miałam ojca. Najpierw nie wiedziałam, że to jest mój ojciec, potem pół roku, potem sześć lat. To się tak wydaje, ale takich przeżyć bez ojca… Byłam najstarsza, jeszcze były dwie siostry młodsze.
Zaczęłam chodzić do liceum plastycznego w Warszawie. Matka nie chciała, żebym jeździła z Zalesia do Warszawy, więc najpierw mieszkałam u ciotki Zońki Rodowiczowej, to było w rok po śmierci jej męża Kazimierza Rodowicza, trzy lata po śmierci „Anody”. Mieszkałam tam ponad dwa lata, po czym matka ciotki Zońki Rodowiczowej, babunia (moja prababcia właściwie), pani [Zofia] Bortnowska, bardzo się źle czuła, a ja byłam bardzo żywa i po prostu wprowadzałam tam za dużo niepokoju, chaosu. Dosyć, że matka przeniosła mnie do sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu. Też muszę powiedzieć, że siostry nie wzięły jednej złotówki, a był to bardzo drogi internat. Nie chodziłam tam do szkoły, ale było bardzo drogie. Nie wzięły od mojej matki ani grosza, byłam tam za darmo. Tak że to też jest dosyć charakterystyczne. Nam ludzie bardzo pomagali. Było tak, że na Boże Narodzenie na przykład odsłoniliśmy firanki w Wigilię, a na tarasie stały paczki z prezentami, słoniny, przetwory, ciasto. To miłosierdzie ludzkie, z którego korzystaliśmy, było naprawdę wzruszające. Chciałabym, żeby o tym ludzie też wiedzieli, [że sąsiedzi z Zalesia Dolnego pomagali nam przeżyć]. […]
Warszawa, 21 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska