Włodzimierz Maczunder „Chomik”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Włodzimierz Maczunder, rocznik 1927, urodzony w Warszawie, pseudonim powstańczy „Chomik”. Walczyłem na Powiślu w VIII Zgrupowaniu Armii Krajowej „Krybar”.

  • Kim byli pana rodzice?


Mój ojciec był handlowcem. Prowadził salon sprzedaży maszyn do liczenia i do pisania w Warszawie na ulicy Marszałkowskiej.

  • A mama?


Mama prowadziła dom i częściowo pomagała ojcu, bo miał sporo obowiązków.

  • Gdzie pan mieszkał z rodzicami przed wojną?


Lista długa. Urodziłem się na Brackiej, później mieszkałem na Żurawiej, następnie na Puławskiej, w domu Wedla. Stamtąd w czasie okupacji SS nas wyrzuciło i mieszkałem na Karowej, przy „ślimaku”, Karowa 4.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Nie. Jestem jedynakiem.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?


Najpierw chodziłem do szkoły Przyszłość, następnie do [Szkoły Handlowej] Zgromadzenia Kupców miasta stołecznego Warszawy, które w czasie okupacji już nie działało jako szkoła, tylko jako kursy handlowe Ewerta. Ponieważ pochodziłem z rodziny kupieckiej, więc siłą rzeczy prowadziłem wykształcenie w tym kierunku.

  • Gdzie pan był 1 września 1939 roku?


[…] 1 września zastał mnie w Świdrze, ponieważ byłem na rodzaju kolonii czy na takim obozie letnim dla chłopców, prowadzonym przez dyrektora Kielasza. Notabene muszę powiedzieć, że 1 września o godzinie 5 rano o mało nie byłem pozbawiony życia, dlatego że Niemcy, prowadząc nalot lotniczy na Warszawę, byli odpychani przez polskie samoloty myśliwskie i tenże bombowiec gubił bomby, żeby w razie wybuchu nie być poszkodowanym. Niewiele mu to pomogło, bo został zestrzelony nad Świdrem. Tak więc 1 września o godzinie, nie wiem, czwartej, piątej rano, zbudziła mnie bomba, która wybiła wszystkie szyby. Bomba spadła dwadzieścia metrów od naszego domu, na boisku do siatkówki. Tak że to też był bardzo niefortunny dla mnie początek wojny. Jako dziecko, bo przecież wtenczas miałem dwanaście lat, bardzo się przestraszyłem.

  • Jak zareagowali inni koledzy? Była panika czy nie?


Było wielkie zdezorientowanie. Może paniki nie było, tylko „Boże, co się dzieje!?”, „Co to jest? Co to jest?”.

  • A opiekunowie?


Opiekunowie przyszli i powiedzieli nam, co się stało. Zresztą później wybraliśmy się nad Świder i widzieliśmy ten strącony samolot, który spowodował to bombardowanie, i zwłoki opalonych pilotów niemieckich. To był początek 1939 roku, początek wojny dla mnie.

  • Czy to na panu zrobiło bardzo duże wrażenie, kiedy widział pan tych spalonych czy poparzonych lotników?


Przyznam się, że zrobiło wrażenie, ale lekkie. Człowiek jeszcze był młody i nie zdawał sobie w pełni sprawy z grozy wojny i z jej skutków.

  • Kiedy pan wrócił do domu?


Do domu wróciłem około 7 września.

  • Czyli do tego czasu byliście wszyscy…


W Świdrze, tak.

  • Jak pan pamięta te pierwsze chwile, kiedy pan wszedł do Warszawy?


Pamiętam, że był olbrzymi, jakby to powiedzieć, rozgardiasz może nie, ale jakiś taki wielki ruch, bo przecież jeździły różne wozy wojskowe, samochody. No ale jako młody szybko się udałem do domu i nie bardzo już uczestniczyłem w chodzeniu po mieście, tym bardziej że rodzice mi na to nie bardzo pozwalali.

  • Czy włączył się pan jako dziecko w pomoc walczącej Warszawie?


Nie, nie miałem takich możliwości.

  • Czy pana tata został zmobilizowany?


Nie, ojciec nie został zmobilizowany. Możliwe, że by go to dotknęło później, ale przecież walka nie trwała tak długo, w związku z tym był cały czas z nami, z rodziną.

  • Czyli rodzina nie uciekała z Warszawy w tym czasie?


Nie, nie uciekała.

  • Nastąpiła okupacja, Warszawa się poddała. Kiedy pan wrócił do szkoły?


No więc sądzę, że to było późną jesienią, ponieważ zdałem do liceum Przyszłość na Śniadeckich 17 i tam rozpoczęliśmy normalną naukę, pod normalnym szyldem. Ale jak pamiętam, nie trwało to bardzo długo, dlatego że później, chyba po dwóch latach, szkołę zamknięto. W związku z tym przeszedłem do Szkoły Zgromadzenia Kupców miasta stołecznego Warszawy, która uczyła chyba na ulicy Wilczej 34. Ona mnie prowadziła aż do Powstania Warszawskiego. Z tym że nie nazywała się już szkoła, tylko kryptonim dla tej nauki był „kursy handlowe LJ Ewerta”.

  • Jak wyglądała nauka w tej szkole?


Uważam, że wyglądała normalnie. To znaczy mieliśmy przedmioty typu obsługi handlowej, poza normalnymi. Uczyli nas zresztą profesorowie, z którymi później spotykałem się w Szkole Głównej Handlowej, do której po wojnie uczęszczałem.

  • Czy już wtedy zaczęła się konspiracja w szkole?


No nie bardzo było konspiracji. Muszę przyznać, że w późniejszych latach, czyli jak już troszkę podrosłem, czyli na dwa lata przed Powstaniem i rok przed Powstaniem, starałem się dostać do konspiracji, jednakże nikt się do tego nie przyznawał i nie bardzo wiedziałem, do kogo się zwrócić. Mimo wszystko spodziewałem się, że kilka osób do niej należy, i zagadywałem ich, czy byłaby dla mnie taka możliwość. Dostałem odpowiedź: „Słuchaj, jesteś za młody. To jest sprawa ludzi dorosłych. Ty jeszcze jesteś młody, ty się ucz, żeby z ciebie był pożytek w przyszłości”.

  • Czyli na razie droga do konspiracji…


Aż do samego Powstania droga dla mnie nie była otwarta.

  • Jak pan wspomina tę Warszawę do Powstania? Czy był pan świadkiem jakichś drastycznych scen?


Oczywiście Warszawa przeżywała bardzo ciężkie dni. Najgorsze były łapanki, gdzie ludzi wyciągano z tramwaju. Wobec tego poruszając się po mieście, zawsze miałem na uwadze, żeby nie siedzieć gdzieś w środku w tramwaju, tylko możliwie przy wyjściu, na stopniu, żeby wyskoczyć i żeby się mieć na baczności.

  • Czy to był pana instynkt, czy ktoś panu powiedział, jak należy się zachowywać w takich sytuacjach?


Chyba jedno i drugie. Dlatego że wszyscy o tym mówili i wszyscy wiedzieli, co nas czeka i czego się możemy po Niemcach spodziewać. Dlatego każdy w miarę swoich umiejętności i swojego temperamentu był przygotowany na jakieś różne niemiłe i nieprzyjemne niespodzianki.

  • Czy miał pan przyjaciół w szkole?


Miałem przyjaciół i są tacy, którymi się mogę z pełnym sercem pochwalić. Do nich należał Jan Krenz, ten słynny kompozytor, siedział obok mnie na drugiej ławce. Miałem przyjaciela Emila Mieszkowskiego, syna słynnych kapeluszników, z którym się bardzo przyjaźniłem. Niestety on nie wrócił ze Świdra na okres Powstania i nie mógł walczyć ze mną, bo byśmy prawdopodobnie razem byli. Był również znany grafik Tadeusz Babicz, który zmarł w Nowym Jorku. To byli moi koledzy. Ludzie byli bardzo mili, bardzo sympatyczni, koledzy moi. Stanowiliśmy bardzo zgraną klasę, można powiedzieć.

  • Czy mieliście dostęp do literatury i jak to się działo?


Dostęp do literatury był dlatego, że zalecano nam, jakie pozycje powinniśmy czytać w ramach naszej edukacji, i już na własną rękę się staraliśmy. Ale można było w bibliotekach dostać różne pozycje, które były nam potrzebne do nauki.

  • Czyli taką typowo podręcznikową wiedzę pan zdobywał. A literatura piękna?


No właśnie też czytałem, wypożyczając książki z biblioteki. Oczywiście [czytałem] „Trylogię”, bo przecież w tym czasie człowiek się tym zachwycał, „Krzyżacy”.

  • Te książki były dostępne?


Były dostępne w bibliotekach. Nie wiem, oni to może kryli przed Niemcami, ale dla nas jako młodych ludzi, którzy przyszli i chcieli je wypożyczyć, były osiągalne.

  • To była biblioteka szkolna czy miejska?


Miejska.

  • Na jakiej ulicy się mieściła?


Żebym ja pamiętał.

  • Co pan jeszcze pamięta z okupowanej Warszawy do Powstania? Jak wyglądało życie codzienne?


No życie codzienne, to było tak jak życie codzienne każdego człowieka, rano się wstawało, ojciec szedł do pracy… Z tym że już nie miał sprzedaży, tylko przekwalifikował się na rzemieślnika, na naprawę maszyn biurowych i do pisania, i do liczenia. Prowadził duży warsztat. No mama biedna starała się zyskać coś do jedzenia. Nigdzie nie wyjeżdżaliśmy. Czasem na lato do Świdra.

  • Czyli najbliższa okolica.


Najbliższa okolica. Gdzieś tam czasem się wynajęło jakiś pokoik na tydzień albo [jechało] na weekend kolejką wąskotorową, która jechała spod mostu Kierbedzia.

  • Czy pamięta pan jakieś miłe chwile, na przykład spędzone z kolegami?


Były chwile. Pamiętam, na święto ucznia, na wagary, pojechaliśmy tramwajem, bo jeszcze tramwaj do Wilanowa chodził. Chodziliśmy po parku, weszliśmy na lód, który się załamał. Mocno zmęczeni, zmoczeni wracaliśmy. Baliśmy się, żeby nas Niemcy nie nakryli, że jedziemy w większej grupie, bo było nas tam chyba z dwudziestu kilku, no ale jakoś się rozsiedliśmy w mniejsze grupy.

  • Gdzie pan był 1 sierpnia 1944 roku i jak pan się przygotował wcześniej do Powstania?


Ponieważ nie należałem do konspiracji, nie wiedziałem nic o Godzinie „W”.

  • Gdzie pana ta Godzina „W” zastała?


Godzina „W” zastała mnie w domu, bo to było już po obiedzie. Coś sobie dłubałem czy [oglądałem] w klaserach, bo zbierałem znaczki. No i wybuchło te Powstanie. Oczywiście nie było to dla mnie zaskoczeniem, ponieważ sytuacja w Warszawie była już tak nabrzmiała, że wiadomo było, że tam ta bańka musi kiedyś pęknąć.

  • Mówi pan mówi o tej nabrzmiałej sytuacji. Jakie obrazy pan pamięta?


Pamiętam, jak Alejami Jerozolimskimi, gdzieś mniej więcej na odcinku Nowego Światu, od mostu Poniatowskiego szły na zachód transporty niemieckie. Ale to były nie transporty zorganizowanego wojska, tylko furmanki konne, ciągnące jakieś bagaże, jakieś ładunki, obsługiwane notabene przez „kałmuków”, nie przez niemieckich żołnierzy. Później szły jakieś grupy niemieckich żołnierzy. Ludność stała i się przyglądała, naśmiewała. I tak było widać, że coś musi wypaść.

  • Kiedy nasilał się terror w Warszawie, czy był pan świadkiem rozstrzeliwań na ulicy?


Bezpośrednio nie. Ale, jak to się mówi, chodząc po Warszawie dzień po, widziałem już te miejsca, gdzie ludzie składali kwiaty. Sam też zapalałem znicz, żeby uczcić tych ludzi, którzy tak niespodziewanie zginęli z rąk niemieckich.

  • Wracamy teraz do Godziny „W”. Mieszkał pan w tym czasie na Karowej.


Na Karowej, tak.

  • I co, jaką pan podjął decyzję?


Podjąłem decyzję, że chcę jako ochotnik przystąpić do Armii Krajowej, do walki z Niemcami. Nie bardzo się dzieliłem tą informacją z moimi rodzicami, ponieważ wiem, że różnie to mogło być. Nie wiedziałem, jaki to przyniesie efekt. Dlatego też zaraz po przespanej nocy (Powstanie wybuchło o piątej [po południu], ja wstałem o szóstej [rano następnego dnia]) napisałem list do rodziców, informujący ich, że moim pragnieniem jest przyłączyć się do Powstania. Wziąłem malutki plecak, zapakowałem jedną zmianę bielizny (liczyłem, że to potrwa dosłownie kilka dni) i prysnąłem.

  • Gdzie się pan udał?


Ponieważ na górze byli Niemcy, bo tam był „ślimak” i góra to była część niemiecka, udałem się na Powiśle i szedłem w stronę Tamki. Tam zacząłem spotykać powstańców, spytałem się, gdzie jest dowództwo.

  • Skąd pan wiedział, że to są powstańcy?


Mieli opaski. „A po co ci ta wiadomość?” Ja mówię: „No chcę przystąpić jako ochotnik do Powstania”. – „Nie wiem. Idź dalej, tam się dowiesz”. Poszedłem dalej, znowuż się spytałem i wyjaśniłem, po co się pytam. Wobec tego zaprowadzili mnie do podchorążego, który był dowódcą, który wysłuchał, o co mnie chodzi, i skierował mnie na Tamkę 43, gdzie mieścił się sztab Powiśla. Dotarłem tam, przyjął mnie sierżant sztabowy „Orzeł”. Powiedziałem mu, że jestem młodym człowiekiem, urodzonym warszawiakiem, chcę się zemścić na Niemcach, chcę jak najszybciej przystąpić i walczyć z Niemcami. Powiedział: „Dobrze”. Na razie skierował mnie na ulicę góra Tamki i Konopczyńskiego, tam była budowana barykada. Mówi: „Tam na razie pomożesz budować barykadę”. Więc udałem się tam do tego miejsca. Cały dzień budowaliśmy. Ludność cywilna nas wspomagała i budowała z nami.

  • Z czego budowaliście tę barykadę?


Przede wszystkim z płyt chodnikowych. A później, jak już się te płyty zdjęło, to była ziemia, więc jeszcze się nasypywało na to ziemię. Chroniło nas czterech żołnierzy uzbrojonych w karabiny, bo Niemcy byli względnie niedaleko, więc gdyby nam coś groziło, to nas by bronili. Miejscowa ludność z najbliższych domów przyniosła nam coś do jedzenia, jakąś zupę. Tak przepracowałem cały dzień. Wróciłem z powrotem na Tamkę 46 do sztabu, tam wskazano mi [miejsce] w suterenie. Nie wiem, to był tak po prawej stronie w suterenie jakiś taki duży pokój, pomieszczenie, może kiedyś służyło na jakiś warsztat, na którym były sienniki. I tam przenocowałem. Na drugi dzień oficjalnie przyjęto mnie w szeregi Armii Krajowej. Dostałem opaskę, musiałem zgłosić, jaki przyjmuję pseudonim. A później, chyba dwa dni później, była uroczysta przysięga, którą ksiądz kapelan od nas przyjmował. Było bardzo uroczyście. Pamiętam, że śpiewała nam „Ave Maria” pani Barbara Kostrzewska, która była śpiewaczką operetki warszawskiej.

  • Ile osób z panem brało udział w tej uroczystości?


To była uroczystość tylko dla nas dwudziestu, ponieważ kapitan „Krybar”, dowódca Powiśla, postanowił utworzyć pluton ochrony sztabu. To był nie tylko pluton do walki, ale również miał różne zadania, których sztab sam nie mógł przeprowadzać i zlecał nam do wykonania. Naszym bezpośrednim dowódcą był starszy szeregowy […] „Robak”. Bardzo nam imponował, bo miał broń, broń osobistą jeszcze z czasów konspiracji. Podlegaliśmy pod sierżanta sztabowego „Orła”.

  • Jakie zadania wykonywaliście?


Podstawowe zadania były takie: Było nas dwudziestu. W czterech mieliśmy dyżury na schodach. Ponieważ sztab mieścił się w domu, w Tamce 46, na pierwszym piętrze, myśmy siedzieli od parteru do pierwszego piętra na schodach. Uzbrojenia własnego nie mieliśmy, mieliśmy natomiast dwa karabiny i cztery „sidolówki”. To były tak zwane granaty, produkowane przez powstańców. Nasze dyżury trwały po cztery, po sześć godzin, bardzo różnie. Tak żeśmy się zmieniali.

  • Czy ktoś wam pokazał, jak należy używać karabin?


Oczywiście. Przeszkalali nas na podwórku tego domu, jak się używa karabin, jak się używa „sidolówki”. Mało tego, pokazali nam „koktajle mołotowa” na czym one polegają. Tak że od tej strony byliśmy przeszkoleni.

  • A jak było z jedzeniem?

 

Jedzenie było gotowane przez panie, chyba z RGO (Rada Główna Opiekuńcza) [albo Pomoc Żołnierzowi]. One gdzieś tam na podwórku czy w jakimś domu na parterze szykowały obiady, przynosiły również do sztabu i myśmy przy okazji dostawali. Ale nasze zadania polegały nie tylko na siedzeniu na schodach i pilnowaniu. Na przykład chyba koło 9 sierpnia zostaliśmy zawiadomieni, że przydzielono nam zadanie przejmowania zrzutów. Powiedzieli nam, że meteorologia uzgodniła z aliantami poprzez radio, że ta noc będzie spokojna i słoneczna i zadecydowali, że będą zrzuty na Warszawę. W związku z tym trzeba było przygotować to lądowisko. Ono wypadło w ogrodach na Tamce. Tam było Zgromadzenie Sióstr [Miłosierdzia], to jest taki zaułek na Tamce, i tam poszliśmy w dziesięcioro z naszego plutonu, żeby przygotować to lądowisko. Narąbaliśmy trochę drzewa na ogniska, przygotowaliśmy latarki. Kilka młodych sióstr zakonnych przyłączyło się do nas, przyniosły nawet lampy karbidowe. No wiadomo, tam kiedyś był ładny park, siostry miały kwiaty, miały piękne klomby, ale już w czasie wojny uprawiały warzywa na swoje potrzeby i na potrzeby swoich podopiecznych. Notabene, zdaje się, że one czasem, bo to było bardzo blisko nas, dostarczały dla nas, dla sztabu i dla tego środowiska jedzenie. Więc przygotowaliśmy ten teren, na który ewentualnie mogliśmy przygotować zrzuty, no i czekamy. Gdzieś dopiero między jedenastą a dwunastą w nocy najpierw pojawił się ostry ostrzał artylerii przeciwlotniczej. Zrozumieliśmy, że już chyba ta akcja się niedługo zacznie, wobec tego zapaliliśmy szybko te ogniska, które były, zapaliliśmy nasze lampki, siostry zapaliły swoje lampki karbidowe. No i nadleciały samoloty, nastąpił zrzut. Część tego zrzutu niestety wiatr zniósł, ale cztery pojemniki do nas dotarły. Były one, tak jak tutaj zresztą są w Muzeum Powstania Warszawskiego, mniej więcej na wysokość około dwóch metrów. Przejęliśmy te pojemniki, odcięliśmy spadochrony. Spadochrony ofiarowaliśmy siostrom za pomoc i za jak gdyby rekompensatę, bo bardzo im tam żeśmy nadeptali. One sobie mogły z tego coś uszyć na własne potrzeby. No i w późną noc przytargaliśmy te zrzuty na podwórku do naszego dowództwa i poszliśmy wszyscy spać, bo byliśmy bardzo zmęczeni.

 

  • Czyli nie wiedzieliście, co jest w pojemnikach?


Na razie nie. Na drugi dzień rano dopiero i to wcześnie, bo każdy był ciekawy – na drugi dzień nastąpiło uroczyste otwarcie tych pojemników. Przyszedł kapitan „Krybar”, przyszedł sierżant sztabowy „Orzeł” no i my, którzy żeśmy w tym brali udział, jako też najbardziej zainteresowani. Po otwarciu okazało się, że tam się znajdują piaty. To były te wyrzutnie pocisków, które również były w tym pojemniku. Również były chyba dwa czy trzy steny i amunicja, zarówno do stenów, jak i do piatów. Wszystko to było owinięte w mundury alianckie, widocznie po to, żeby w czasie upadku zamortyzować, bo to metal z metalem, żeby nie było żadnych uszkodzeń. W kieszeniach tych mundurów były czekolada, jednorazowe opatrunki i papierosy Camel. Wtenczas pierwszy raz zapaliłem papierosa. No, był dużo smaczniejszy jak te, które czasem człowiek próbował podpalać. Ja w zasadzie do końca życia już nie paliłem papierosów, ale w tym czasie spróbowałem. No więc po otwarciu tych pojemników…

  • We wszystkich, przepraszam, była broń?


Tak, tak. Tylko broń i, tak jak mówię, opakowana. Znaczy w innych był karabin maszynowy i znowuż z taśmami, ale była broń. W tym, którym ja się zająłem, były piaty. Później przyszli dowódcy poszczególnych oddziałów VIII Zgrupowania z kilkoma żołnierzami i kapitan „Krybar” rozdzielił tę broń na poszczególne odcinki, które miały być lepiej zaopatrzone. Rzeczywiście to w dużej mierze wzmocniło nasze uzbrojenie. Jakkolwiek gdyby dotarły te wszystkie zrzuty, które tego dnia spadały na Warszawę, byłoby to dużo większym efektem. Tak że to był taka jedna funkcja, do której zostałem przydzielony poza normalną służbą. Drugim poleceniem, które otrzymałem… Ja nie wszystko pamiętam, ale pewne fragmenty się jakoś umocniły w głowie, że człowiek je wspomina.

  • Czyli to, co było najważniejsze?


Albo co zrobiło na mnie największe wrażenie. Drugim poleceniem było udać się… To było przed planowanym szturmem na Uniwersytet Warszawski. Dostałem polecenie udać się na ulicę Konopczyńskiego, gdzie w jednym z domów, najwyższym, na szczycie była taka wieżyczka, taka trochę jak kościelna, taka dla ozdoby, ale również widok był z niej bardzo dobry. Do mojego obowiązku należało tam się wdrapać i obserwować, bo był dobry widok na teren Uniwersytetu Warszawskiego, co tam się dzieje. Sporządzałem meldunki co godzina. Odbierał je taki młody harcerz, chyba trzynastoletni.

  • Czyli pan pisał notatki?


Notatki, tak. Ile się pojawiło żołnierzy, czy zajechało auto pancerne, czy jakieś inne, czy wozy, czy przewozili amunicję – no w ogóle to, co się na tym terenie działo. No i ten młody harcerz (chyba się „Kozak” nazywał, oczywiście przyniósł mi jedzenie w południe) systematycznie co dwie godziny, co półtorej godziny odbierał ode mnie i nosił do sztabu meldunki, które były analizowane. Musiałem bardzo uważać, zresztą zostałem o tym uprzedzony, żeby się zbytnio nie wychylać, żeby mnie jakiś snajper niemiecki nie dostrzegł. Wobec tego zrobiłem sobie taką jakąś budkę z papieru czy coś, która imitowała jakieś doniczki czy coś, i z tego dopiero obserwowałem. A ten młody człowiek, który przyszedł, ubłagał mnie, że też chciał raz zerknąć. No, raz mu pozwoliłem. I tak przez cały dzień tą funkcję tam wypełniałem. Następne wspomnienie, które bardzo przeżyłem, to było jak kapitan „Krybar” szedł na odprawę do majora „Roga” na uzgodnienie prawdopodobnie działań wojennych i trzeba było jemu towarzyszyć. Towarzyszenie nie polegało na tym, że ja szedłem razem z nim. Ja musiałem iść dwadzieścia kroków od niego. Dlaczego. Ano dlatego, że gdyby mu się coś stało, żeby sztab i żeby ludzie kierujący wiedzieli, że coś się dzieje z „Krybarem”. I takie polecenie wypełniłem. Szedłem z nim.

  • Szedł pan za nim.


Za nim dwadzieścia kroków tak mniej więcej. Byliśmy stale ze sobą w komunikacji wzrokowej. Przeszliśmy barykadę na Nowym Świecie tutaj od Świętokrzyskiej i poszliśmy na Mazowiecką. Na Mazowieckiej był ten sztab. Ja zostałem na dole oczywiście, „Krybar” poszedł na odprawę. Po dwóch godzinach wyszedł, był w dobrym humorze, miał jakieś mapy, jakieś dokumenty, i spokojnie mieliśmy tą samą drogą wrócić. Tymczasem okazało się, że żołnierze nas nie przepuszczają tą barykadą, ponieważ nastąpił silny obstrzał granatników od strony Uniwersytetu Warszawskiego i kościoła Świętego Krzyża. Skierowali nas na barykadę, żeby przejść przez Nowy Świat jak najdalej. To jest Warecka, Foksal. Poszliśmy tamtędy. Jak żeśmy w Foksal weszli, tutaj przy ulicy [Szczyglej], nadleciały sztukasy i trzeba było się schronić do schronu. […] No to kapitan „Krybar” już się zbliżył do mnie i mówi: „Chodź, schodzimy razem do schronu”, do piwnicy tego domu, który był najbliżej. To był dom narożny, jakiś chyba czteropiętrowy, tam żeśmy się schowali. Bomby zaczęły spadać i w pewnym momencie spadła taka silna bomba, że się przebiła do piwnicy i zawaliła piwnicę. Od nas to było może pięć, sześć metrów. Gdybyśmy tam stali, to byśmy prawdopodobnie z tego już nie wyszli. No, nastąpił wielki huk, pył, zgiełk, ludzie zaczęli krzyczeć, nie było czym oddychać – trwoga straszna. Za jakieś dwie minuty zaczęły wołać głosy: „Tędy uciekajmy, bo tu jest wyjście”. Na czym to polegało. Domy w Powstaniu miały poprzebijane piwnice między sobą, żeby w czasie nalotów, ostrzałów, nie chodzić ulicami, tylko z domu do domu przemykać piwnicami. Było [przejście do] piwnicy następnego domu, do którego bomba nie trafiła. Zapalili latarki, wyprowadzili nas na zewnątrz. No, nareszcie oddychaliśmy. Musieliśmy odpocząć jakiś czas, żeby jakoś odreagować. Jakoś Bóg nad nami czuwał i nieszczęście nas ominęło. „Krybar” powiedział do mnie: „No, chłopcze, widocznie jeszcze nie nasza godzina. Wracamy do sztabu”. I to też głęboko pamiętam, bo to było jedne z moich największych przeżyć w czasie Powstania. […] Następne bardzo charakterystyczne wspomnienie było, jak jedna z barykad na Drewnianej przy Browarnej poprosiła sztab o wzmocnienie, bo już są tak zmęczeni, że muszą mieć dwudziestoczterogodzinny odpoczynek. Nie było liniowych żołnierzy widocznie i połowa naszego plutonu, w sile dziesięciu, zostaliśmy skierowani na tę barykadę na Drewnianej. Przejęliśmy tę broń, którą odchodzący zluzowali. To był jeden karabin… Znaczy nie wszyscy odeszli. Ten, który był przy karabinie maszynowym, to pozostał, bo tego [karabinu] to byśmy nie bardzo mogli obsłużyć. Ale dostaliśmy karabiny, cztery łódki z nabojami, „sidolówki”, „koktajle mołotowa”. Z połową tych, którzy byli na barykadzie, wzmocniliśmy ją, bo jedna połowa poszła na dwudziestoczterogodzinny odpoczynek, bo już zasypiali i nie mieli siły. Co robiliśmy na tej barykadzie. Trzeba było przede wszystkim obserwować południowe stoki tej góry, na której jest Uniwersytet Warszawski, czy Niemcy nie nacierają, czy tam się nic nie dzieje. Obserwowaliśmy przez takie małe dziury w barykadzie. To nie były dziury, to były tak jakby małe okienka bez szyb, przez które się i strzelało, bo i na górze można było strzelać. I pilnowaliśmy tego. Była niewielka wymiana ognia na początku, później był spokój. Ale w nocy podjechał czołg i zaczął nas bardzo silnie ostrzeliwać. Również ostrzeliwały nas moździerze. Odpowiedzieliśmy ogniem, wywiązała się z daleka potyczka ogniowa. Ranili naszych dwóch, jednego mniej, drugiego bardziej, ale odstąpili. Dlaczego? Wydaję mnie się, że po prostu Niemcy co jakiś czas podjeżdżali czołgami na nasze barykady i sprawdzali, jaki jest nasz stan, czym odpowiadamy, czy jesteśmy gotowi, czy pilnujemy. Noc przeszła później względnie spokojnie. Spałem na takim wymontowanym z samochodu fotelu przy barykadzie. Zimno było, no ale… Tak że również miałem możliwość zobaczenia i walczenia na barykadzie. No jeszcze następnym takim zadaniem, które mieliśmy, to jest szturm na Uniwersytet Warszawski. To był chyba 23, 24 września.

  • Wrzesień?


Sorry. Sierpień. O czwartej rano zbudzono nas i poszliśmy zająć pozycję wyjściową. Z tym że nasz oddział, do którego myśmy byli skierowani, [był tam] jako niezbyt doświadczony, [nie tak] jak te oddziały, które na co dzień walczyły, bo myśmy jednak przy tym sztabie tak bardzo dużo tego ognia nie łykali. A nasz oddział, w połączeniu jeszcze z dodatkowymi powstańcami liniowymi, miał pozorować atak od ulicy Browarnej. Wobec tego o czwartej rano na pozycje wyjściowe. Było ciemno, szliśmy gęsiego. Do dziś pamiętam, że przechodziliśmy przez podziemia teatru (ten teatr, który tam jest, […] [Hybrydy]), przechodziliśmy przez miejsce dla orkiestry. Tak jakoś z piwnicy żeśmy wyszli, nawet jeszcze leżały jakieś porzucone większe instrumenty muzyczne. Przeszliśmy i doszliśmy do spalonego domu na Browarnej, gdzie zajęliśmy pozycje. No i o godzinie, chyba to musiała być piąta, zaczęliśmy akcję poprzez…

  • Piąta rano?


Tak, tak. Chyba piąta to była, tak. [O piątej] po prostu zastrzeliliśmy strażnika, który pilnował terenu Uniwersytetu Warszawskiego. Wtenczas wybiegli inni. No, również nawiązaliśmy z nimi ogień, żeby odciągnąć od głównej grupy, która szturmowała z Krakowskiego Przedmieścia. No i ten ogień żeśmy tak utrzymywali, niby podchodziliśmy, niby uciekaliśmy, tak żeby zająć jak największą liczbę tych żołnierzy niemieckich. W tym czasie nastąpił ten główny szturm, którym atakowaliśmy „Kubusiem” i „Jasiem”. „Jaś” to był ten samochód opancerzony „wikingów” [to znaczy dywizji SS „Wiking”], który został zdobyty. No i nasi tam szturmowali. Niestety ten szturm się nie bardzo udał, tak że później przyszła łączniczka i kazała nam już więcej się tym nie zajmować, dostaliśmy polecenie odwrotu. No, szturm się nie udał, ale na szczęście w tym czasie zdobyliśmy – nie my, tylko nasze zgrupowanie – tą komendę policji, która się znajdowała przy kościele Świętego Krzyża. No to też udział w tym szturmie pozostał silnie w mojej pamięci.

  • Czy w tym szturmie zginął ktoś z pana kolegów, z grupy, w której pan był?


Jakoś nie, nie wiem, Bóg nas oszczędził. Ten pluton to w zasadzie prawie do końca został w pełni zdatny do podjęcia jakichkolwiek zajęć. No co jeszcze. Do dowództwa, do kapitana „Krybara” przychodzili różni porucznicy, dowódcy pododdziałów, których poznaliśmy. Przychodził kapitan „Cubryna”, dowódca Elektrowni Warszawskiej, przychodził porucznik „Lewar”, porucznik aspirant, którego notabene najbardziej lubiliśmy, bo był jakiś taki najbardziej wesoły, towarzyski, zawsze miał do nas kilka ciepłych słów. Bardzo go lubiliśmy. Wielka uroczystość była, jak został zdobyty przez nasze zgrupowanie właśnie ten „Jaś”, który został tak później nazwany. To był opancerzony samochód grupy niemieckiej „Wiking”, który już z naszą obsadą podjechał na Tamkę 46. Dowództwo zeszło, żeby go oglądać. Ja też się do tego załapałem, też widziałem, jak się to odbywało. Takie to różne były historie.

  • Dobrze. Kiedy pan został zatrzymany przez Niemców? Jak to było?


No więc Powiśle padło pod koniec pierwszego tygodnia września. Już nie było jedzenia u nas, widać było, że się powoli wycofujemy. Ja byłem bardzo zgłodniały. „Krybar” powiedział: „Słuchajcie, już niestety Powiśle tracimy. Trzeba się przebić na Śródmieście”. No ale chciałem jeszcze zjeść coś i poszedłem do naszych znajomych na Smolną, [żeby zjeść], zanim [z oddziałem] przeskoczę [na Śródmieście]. No i tam u nich troszkę zjadłem jakiejś zupiny z kartoflami. Chciałem się przebić ze Smolnej na drugą stronę Nowego Światu, ale niestety, kto próbował, to był skoszony ogniem karabinów maszynowych z dzisiejszego Banku [Gospodarstwa] Krajowego, po drugiej stronie, od tej palmy. No i nagle już Niemcy. Więc zdjąłem opaskę i wszedłem w tłum cywilów – kobiety, dzieci, mężczyźni. Zaprowadzili mnie do muzeum. To było Muzeum Narodowe i Wojska Polskiego.

  • Proszę przypomnieć, ile pan miał lat w Powstaniu?


Siedemnaście.

  • Czy w czasie Powstania pan miał jakikolwiek kontakt z rodzicami, ewentualnie jakieś wiadomości od rodziców?


No właśnie 6 sierpnia odmeldowałem się, powiedziałem, że chcę iść do domu, zmienić bieliznę, no bo miałem w plecaczku niewiele. Poszedłem, ale niestety już ten dom był na ziemi niczyjej. Bo ten dom był bardzo wielki. On miał chyba, nie wiem, siedem czy osiem pięter, był wolnostojący, nie miał żadnych powiązań z innymi. I tak jak mi powiedzieli ci powstańcy, którzy byli na tym odcinku, bo ja byłem dosyć daleko, Niemcy chyba czwartego dnia Powstania wygarnęli wszystkich ludzi i wyprowadzili w górę. Dom był pusty, okna pootwierane, firanki się bujały. Mi się strasznie żal zrobiło, żal moich rodziców. Nie wiedziałem, co ich spotkało. Tak że nie miałem już kontaktu [z nimi] aż do końca wojny.

  • Wmieszał się pan w tłum.


Wmieszałem się w tłum, tak. Wmieszałem się w ludność cywilną. Zaprowadzili nas, tak jak powiedziałem, do dzisiejszego Muzeum Narodowego, ale tam nas długo nie trzymali. Utworzyli kolumny i przeprowadzili Wybrzeżem Kościuszkowskim. Jeszcze raz przechodziłem Karową koło mojego byłego domu, który jeszcze raz obejrzałem, jak okropnie wygląda. [Doszliśmy] na plac Piłsudskiego. Na placu Piłsudskiego był tłum, ja wiem, dwa, trzy tysiące ludzi, otoczony przez Niemców z karabinami maszynowymi. I proszę sobie wyobrazić, że tam spędziliśmy całą noc. Pierwszy raz w życiu spałem na stojący. Odbywało się to w ten sposób, że nikt się nie mógł położyć na trotuarze, bo było zimno, wobec tego wszyscy się bardzo ściśle ustawili tak, że nikt się nie mógł przewrócić, no i kto mógł, to spał, a kto nie mógł, no to tak stał. Przynajmniej było ciepło. Jak na chwilę przymknął oczy, nie mógł się przewrócić. To była okropna męka. No i dopiero następnego dnia zaprowadzili nas na kolej i wywieźli do Pruszkowa.

  • Jak pan pamięta Pruszków?


Pruszków pamiętam niezbyt dobrze, dlatego że w ogóle nie było możliwości ani się położyć, ani spać, bo to były warsztaty kolejowe. Były te kanały, z których z dołu reperowano podwozia kolejowe i tak dalej. No więc każdy gdzieś tam przycupnął i siedział. Jedzenie – była zupa taka brukwiowa. To też przywoziły panie z pomocą, chyba też RGO. Uciec nie bardzo można było. Nie wiedziałem, co będzie dalej.

  • Jak pan sobie zorganizował naczynie na zupę?


Coś dostałem, coś pożyczali jedni drugim. Kto nie miał, to pożyczał, dawał, później jadł w tej samej. Tam jeżeli chodzi o higienę, to absolutnie nie było żadnych luksusów. Były jakieś takie toalety dla tych robotników, one były w okropnym stanie, ale co było robić.

  • Jakie nastroje ludności cywilnej były w Pruszkowie?


No była rozpacz, że Powstanie gaśnie. Była rozpacz o rodziny, była rozpacz o to, co będzie dalej, była obawa, co z nami zrobią. Tam jak jakichś starszych ludzi widziałem, to jakoś tam wydostawali się, ale młodszych – absolutnie w żaden sposób nie można było wyjść, uciec. No i zorganizowali wielki transport samych mężczyzn do wagonu. Wywożą, mówią, że do pracy u chłopów. Załadowali te, ile tam było, dwanaście wagonów samych mężczyzn, nie dali nic jeść i wywieźli. Próbowałem uciec, ale niestety nie pozwolili mi na to ci, którzy tym wagonem jechali. Powiedzieli, że jest odliczone pięćdziesiąt osób i jak będzie brakować, to ich rozstrzelają. Mimo że próbowaliśmy jeszcze z drugim jakimś przypadkowym młodym człowiekiem uchylić te górne okienka i wyskoczyć, to nas ściągali z powrotem i nie dali. Warunki były okropne. Załatwić się można było przez taką dziurę w kącie wagonu. Wieźli nas na południe. Nagle poszła wieść, że wiozą nas do Oświęcimia. Rozpacz, strach, straszna niepewność. Ale po kilku godzinach ten pociąg stanął. Nie pozwolili nam wyjść. Staliśmy ze cztery godziny. Doczepili wagon i pojechaliśmy w drugą stronę. [Wcześniej] jechaliśmy na południe, a nagle zaczęliśmy jechać na północ. „No – mówię – coś się zmieniło”. Dowieźli nas do Starogardu Szczecińskiego. Tam kazali wszystkim wysiąść na łąkę. Łąka była obstawiona przez żołnierzy. Dali nam jakąś zupę brukwiową, trochę wody do picia. I pięć czy sześć godzin odpoczynku, no to położyliśmy się na trawie, oddychaliśmy. Następnie nadjechał nowy pociąg. Tak samo wagony towarowe, ale były kredą napisy, dokąd jaki wagon idzie. Ja tak zacząłem chodzić i patrzę. Tutaj był wagon Oder, czyli Odra. Nie, Frankfurt nad Odrą, co ja mówię. No, miasto, będzie bombardowane, to chyba tu nie wsiądę. Idę dalej. Peenemünde. Przypomniało mi się z jakiejś gazetki, którą ojciec czytał, i mówił w domu, że w Peenemünde była wyrzutnia rakiet. Mówię: „O rany, to też będzie niebezpieczny kierunek”. Był Essen. No to wiadomo, ciężki przemysł, też może być bombardowany i też może być niepewnie. Gdzie tu jechać. I w jednym był napis Pölitz. Nie wiedziałem, co to jest. No i jak wpadła komenda wsiadać, to ja do tego pociągu wsiadłem. Co się okazało. Police, czyli Pölitz, to była największa fabryka benzyny syntetycznej, jaką produkują Niemcy w czasie wojny. A ja o tym nie wiedziałem.
I zawieźli nas do obozu, który się nazywał Tobruk Lager. Na szczęście ten obóz nie był obozem koncentracyjnym, tylko obozem noclegowym dla pracowników kombinatu. No to już odetchnąłem, bo wiedziałem, że w miarę jestem bezpieczny. Znałem niemiecki. Dlaczego? Dlatego że mój ojciec prowadził przed wojną przedstawicielstwo niemieckich maszyn, Ideal, Erica i niemieckich maszyn do pisania. Wobec tego musiałem znać niemiecki, bo ojciec nie bardzo znał. Mówi: „Słuchaj, kiedyś ty to przejmiesz. Musisz się nauczyć tego języka”. Mieliśmy również lekcje niemieckiego w szkole, w tej handlówce. Tak że [ponieważ znałem] niemiecki, przydzielili mnie do kolejki wąskotorowej, którą obsługiwał Niemiec z organizacji. Sprawa polegała na tym, że budowane były umocnienia na Odrze przeciwko przewidywanym Rosjanom, którzy mogli nadejść. Woziliśmy ziemię, wykopy. Miałem za zadanie jeździć jako hamowniczy na tych lorach, przekładać zwrotnice i w powrotnej drodze również w parowozie przekładać zwrotnice. To była moja pierwsza praca. Później widocznie awansowałem, bo dali mnie jako pomocnika palacza na parowozie. Jemu się nie chciało szuflować, to szukał palacza, który będzie ten węgiel do pieca wsypywał. I tak jeździłem na tym parowozie. Niedziela była wolna i wybrałem się do miasta. Oczywiście miałem „P” tutaj naklejone. Na rynku była restauracja, hotel-restauracja, nazywała się Carmesin. Wszedłem i zobaczyłem, że obsługuje Polka. Wobec tego spytałem jej się, czy można coś zjeść, bo mieliśmy jedzenie, ale było nadzwyczaj okropne. Ona mówi: „Nie, nie masz marek. Piwa się możesz napić”, no i przyniosła mnie piwo. A później się pyta: „A co ty, taki młody, co ty robisz?”. Mówię: „Jeżdżę na tej budowie na parowozie”. – „Co ty powiesz. A umiesz w piecu palić?” Ja mówię: „No, palę w tym parowozie”. Ona mówi: „Poczekaj, poczekaj, bo tutaj właściciel tego hotelu potrzebuje palacza centralnego na zimę. Poczekaj chwilę”. Zawołała tego właściciela, tego szefa. On się nazywał Carmesin i stąd nazwa jego hotelu. Przyszedł. Ponieważ mówiłem po niemiecku, oczywiście nie superbiegle, ale mówiłem, spytał mnie, gdzie ja pracuję i co ja robię. I mówi: „Słuchaj, a nie chciałbyś u mnie palić w centralnym przez zimę?”. Ja mówię: „Bardzo chętnie”. – „No dobrze, dobrze. To ja ci to załatwię”. I poszedł. I rzeczywiście, trzy dni później, jadąc koło kierownictwa budowy, wywołują mnie po nazwisku i mówią tak: „Jutro nie przychodzisz do pracy, zgłaszał się do Arbeitsamtu, dostajesz nową pracę. Wyprowadzasz się z obozu. Musisz iść do odwszalni – niestety – i zgłosić się do Arbeitsamtu”. No i tak zrobiłem. Poszedłem i dostałem przydział do niego do pracy, do tego centralnego ogrzewania.
Praca już była łatwiejsza. Kuchnię w tym hotelu obsługiwały Polki i Czeszki, wobec tego o tego młodego chłopaka trochę zadbały, żeby go troszeczkę podkarmić, i już było całkiem dobrze. Ale znowuż następna sprawa, która uratowała mi życie: Fabryka syntetyczna benzyny była systematycznie bombardowana przez aliantów. Po bombardowaniu okres odbudowy trwał od trzech do czterech miesięcy. Po tym okresie nadlatywał wywiadowczy samolot aliancki, który filmował sytuację w tym kombinacie, i jak zobaczył tylko, że już są jakieś dymki, jakieś coś, no to wiadomo, że produkcja rusza, [więc] wiadomo było, że za kilka dni nadleci taki nalot, że znowuż tę fabrykę unieszkodliwi. I tak było z dwunastego na trzynasty stycznia, że nastąpił nalot. Jest ogłoszenie nalotu, trzeba się chować. To była noc. Ja miałem taki mały pokoik w podziemiach, dosłownie dziesięć na dziesięć, tam spałem. Ale usłyszałem ten alarm, wybiegłem i biegnę do schronu. Tenże hotel mieścił się na rynku. Rynek był dosyć duży, na środku były kwiaty, drzewa, ale tam wykopali również takie rowy przeciwlotnicze (Niemcy to nazywali Splittergraben, czyli przeciwko odłamkom) i na to nasadzili drzewa. Warstwa betonu, to nie były otwarte, tylko pół metra betonu i zejścia. Ja tam biegnę do tego schronu, a przy wejściu stoi Niemiec policjant z Schupo. Zobaczył, że miałem „P”: Pole? Raus! Von, von! Nur für Deutsche.. No i ja wyszedłem taki zdezelowany, co to teraz będzie. I na ulicy Dworcowej był drugi, to już był olbrzymi schron przeciwlotniczy, chyba miał dwa lub trzy piętra, cały z betonu, na którym namalowane były balkony, okna, drzwi, firanki, czyli imitował dom. No i pobiegłem tam i udało mi się tam wejść. Nalot to był jeden z najgorszych nalotów, jakie były. Zniszczył całkowicie Police, a zwłaszcza ten zakład przemysłowy. Po dwóch godzinach odwołanie. Ja wychodzę, wracam, a bomba trafiła w ten rów przeciwlotniczy, w ten prowizoryczny schron i te ciała Niemców na drzewach tak trochę wisiały. Ja mówię: „No znowuż Bóg miał mnie w swojej opiece”.
No a jak się to zakończyło? No zakończyło się w ten sposób, że Niemcy podeszli pod Odrę, nastąpił silny obstrzał artyleryjski, miasteczko trzeba było ewakuować.

  • Niemcy czy Rosjanie?


Co ja mówię – Rosjanie. (Już trochę zmęczony jestem). Rosjanie zaczęli ostrzał artyleryjski drugiej strony Odry, na którym to było, bo Police są po tamtej stronie, no i trzeba było się ewakuować. Wobec tego wszystkich cudzoziemców, którzy byli, Polaków, te Polki, Czeszki, które gotowały – kazano nam po prostu uciekać. Nam się nie bardzo chciało daleko iść, więc szliśmy od wioski do wioski i zgłaszaliśmy się do sołtysa, że jesteśmy ewakuowani, i prosiliśmy o nocleg w oborach czy w tych.

  • Ale szliście po stronie niemieckiej.


Cały czas po stronie niemieckiej. W końcu nie [chcieli] nas przyjmować, byli bardzo źli, to uciekliśmy do lasu. W tym lesie za kilka dni zjawili się Rosjanie. „No, jesteście wolni. Niemcy już nie są”. No i pojechałem rowerem, bo znalazłem w jakiejś oborze rower, pojechałem do Szczecina. Tam w końcu się zabrałem z pierwszym samochodem wojskowym, który jechał w stronę Polski. Wróciłem do domu.

  • Samochodem wojskowym, ale z kim, z Rosjanami?


Nie. Polskim. Bo w tym czasie, zdaje się, już było wiadomo z umowy, że Szczecin będzie należał do Polski, i tam powstawał garnizon, który dowoził żołnierzy, przewoził zaopatrzenie, znowuż wracał. No i ja z takim, co wracał do środkowej Polski, się zabrałem.

  • Jak przyszli Rosjanie w tym lesie, jak was traktowali? Nie było żadnych problemów? Mam na myśli głównie kobiety.


Tu nie. Jakkolwiek później już były. Jak byliśmy w Szczecinie, to zdarzały się wypadki, że tam gdzie zajmowaliśmy, Niemcy też uciekli, były wolne domy, więc się do tych domów wchodziło, żeby tam przenocować. Jeżeli były gdzieś same kobiety, a Rosjanie na nich naszli, to były takie przypadki, że były napastowane przez żołnierzy rosyjskich.

  • Kiedy wrócił pan do Warszawy? W styczniu?


Nie. Wróciłem do Warszawy 9 maja, na koniec wojny. Pociąg dowiózł nas tylko do Warszawy Zachodniej. Resztę szliśmy pieszo. I jak dziś pamiętam, godzina chyba była piąta, na placu, tutaj jak jest Towarowa, tam gdzie jest hotel Sobieski, w tym miejscu zaczęli żołnierze nagle strzelać w górę i wołać: „Koniec wojny, koniec wojny”. Poszedłem do domu, gdzie rodzice mieszkali, i znalazłem naklejkę, że rodzice przenieśli się do Bydgoszczy i mieszkają na Kozietulskiego 17. Wobec tego jeszcze jedna podróż pociągiem, oczywiście bez biletu, bo nie płaciło się w tym czasie za żadne bilety. Trafiłem do Bydgoszczy do rodziców.

  • Czy rodzice wrócili później do Warszawy?


Rodziców wywieźli na roboty do Niemiec. Ojciec sugerował wrzody żołądka, jedząc suszone śliwki. Z tym jego wzięli na rentgen i powiedzieli, że się nie nadaje do pracy. Byli w Częstochowie. Jak Rosjanie zajęli Częstochowę, przyjechali do Warszawy. Zobaczyli, że są tylko ruiny tego domu. A mieli rodzinę w Bydgoszczy, wobec tego napisali kartkę, gdzie się znajdują, i pojechali do Bydgoszczy. I ja trafiłem do Bydgoszczy. Tam zrobiłem maturę.

  • Czy rodzice w ogóle wrócili kiedykolwiek do Warszawy?


A oczywiście. Tak, rodzice wrócili. Ojciec prowadził znowuż warsztat naprawy maszyn.

  • W którym to było roku?


Na początku 1946 roku.

  • A pan maturę robił w Bydgoszczy.


W Bydgoszczy.

  • Pan zdawał w 1945 roku?


Tak. I tak było, że w trzy miesiące przerobiłem ostatnią klasę liceum. Ponieważ to było liceum handlowe w Bydgoszczy, a nasz poziom, [liceum], do którego ja chodziłem w Warszawie, był znacznie wyższy, to nawet uchodziłem tam za jednego z najlepszych uczniów, bo ten temat miałem bardzo dobrze opanowany. Mówili coś o ekonomii, a ja nawet znałem historię doktryn ekonomicznych, co ich bardzo zdziwiło. Uczyli stenografii, a ja już stenografowałem biegle, bo uczył nas profesor… ten, który napisał podręcznik. Więc ja stenografowałem biegle, a tutaj się dopiero uczyli. Matura była dla mnie tam względnie łatwa do zrobienia. No i później wróciłem do Warszawy. Zapisałem się do Szkoły Głównej Handlowej, która początkowo działała prywatnie, trzeba było czesne płacić.

  • Czy nie miał pan problemów, jeśli chodzi o rozpoczęcie studiów? Czy nie był pan wypytywany, czy był pan w Armii Krajowej?


Na szczęście SGH było bardzo liberalne, powiedziałbym, sprzyjało akowcom. Po drugie ja nie miałem wysokiej rangi i nie byłem w konspiracji, więc nie miałem obaw i na razie się nie przyznawałem.

  • Skończył pan studia bez problemu?


Bez problemu.

  • Czy chciałby pan w jakiś sposób podsumować swoje przeżycia? Jakie dzisiaj jest pańskie spojrzenie na Powstanie, na ten okres, w którym pan uczestniczył w Powstaniu?


No cóż. To jest okres, kiedy byłem młody, a młodość zawsze jest najpiękniejsza. Mimo tych licznych zagrożeń cieszę się, że z kilku opresji wyszedłem z życiem. Jeżeli chodzi o Powstanie, wydaję mnie się – mówimy teraz o sprawach politycznych – że ono musiało nastąpić. Nie było mowy. Nawet jeżeliby dowództwo nie ogłosiło, to nie jestem pewien, czy w końcu ludność nie rzuciłaby się na Niemców w sposób niezorganizowany i nie próbowała się w jakiś sposób odgrywać i zapewnić Warszawie bezpieczeństwo. Bardzo przeżywaliśmy później to, że nie dostaliśmy pomocy od strony Rosjan, bo to też mogłoby nas wzmocnić. Może nie byłoby tego załamania, może Niemcy by uciekli i nie byłoby niszczenia tych domów, budynków. Tak że jednoznacznej odpowiedzi chyba nikt nie jest w stanie dać. Ale z całą odpowiedzialnością uważam, że nawet gdyby nie było ogłoszone, coś musiałoby wybuchnąć.

Warszawa, 23 września 2022 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Włodzimierz Maczunder Pseudonim: „Chomik” Stopień: strzelec Formacja: Grupa „Krybar”, pluton ochrony sztabu Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter