Włodzimierz Wiśniewski „Szczerba”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się 11 sierpnia 1927 roku w Łomży. Mój ojciec – legionista, peowiak – przeszedł później na zawodowstwo i został się w wojsku w 33. pułku piechoty w Łomży. Posiadam jeszcze rodzeństwo: brata Tadeusza i siostrę Halinę (Halina jest ode mnie starsza). W 1935 roku ojciec ze względu na zły stan zdrowia został przeniesiony, a właściwie przeszedł na emeryturę wojskową i wyprowadziliśmy się z Łomży do Lipna, skąd pochodziła moja rodzina, to znaczy matka i ojciec pochodzili z Lipna. Tam ojciec odziedziczył po swoim ojcu małe gospodarstwo z domem i zamieszkaliśmy w Lipnie. Ojciec prowadził jeszcze szkolenia wojskowe w gimnazjum, w liceum oraz był bardzo zaangażowany w sporcie, tak że prowadził różne igrzyska sportowe, był sędzią sportowym. Do 1939 roku do wybuchu wojny cały czas mieszkaliśmy w Lipnie. Kiedy wybuchła wojna w 1939 roku, ojciec został zmobilizowany od razu i przeszedł cały szlak wojenny: walczył pod Bzurą koło Łowicza oraz później pod Kockiem w armii Kleeberga. Tam dostał się do niewoli i po krótkim czasie uciekł z niewoli, i szedł cały czas przez kilka dni i nocy. Dotarł do rodziny do Lipna do nas, gdzie mieszkaliśmy w tym czasie. Tam już na ojca czekało gestapo, bo wiedzieli, że ojciec był wojskowym, szkolił strzelców, był peowiakiem, był w legionach, tak że gestapo tak się interesowało moim ojcem, że ciągle przychodzili, ojciec się cały czas ukrywał i ciągle były u nas rewizje w domu. Poza tym ojciec zaczął organizować ruch oporu. To w tym czasie nazywało się Polska Organizacja Zbrojna. Prowadził też potajemne szkolenia w lasach, tak że ukrywał się i po prostu był działaczem ruchu oporu w tej organizacji. Był jeszcze komendantem, początkowo na powiat lipnowski i rypiński, na dwa powiaty.
W 1941 roku zostaliśmy wysiedleni, wyrzuceni z naszego gospodarstwa – z domu. Przyjechali koloniści niemieccy z Besarabii i dostaliśmy schronienie w domu parafialnym w Suminie koło Kikoła (to też jest powiat lipnowski). Tam w dalszym ciągu ojciec prowadził działalność jeszcze konspiracyjną, były różne szkolenia. Przy okazji też zawsze stawałem na czujce i obserwowałem, kto wchodzi do nas, kto wychodzi od nas. Ojca w dalszym ciągu tam śledzono i szukało go gestapo. W 1942 roku ojciec został aresztowany przez gestapo. Został przewieziony do Grudziądza na przesłuchanie. Po kilku dniach ojca znowu samochodem mieli przewozić do Lipna, żeby tam dokładnie rozpracować cały ruch oporu, który działa na terenie Lipna. Ojciec w tym czasie uciekł z samochodu i znowu zaczęła się ucieczka, to znaczy gestapo, rewizje u nas. W końcu postanowiliśmy uciec do Generalnej Guberni, do Warszawy. Ponieważ w urzędach, już w urzędzie miejskim czy gminnym w Lipnie pracowali nasi ludzie, którzy już byli w ruchu oporu, postanowili dać nam fałszywe dokumenty na inne nazwisko. Wtedy zmieniliśmy personalia. Ojciec zaczął nazywać się Jan Malinowski, matka Maria Malinowska, brat Tadeusz Malinowski (imię pozostało to samo), natomiast siostra w tym czasie wyszła za mąż i mieszkała w Lipnie. Mnie natomiast nadano imię Władysław, urodzony też 11 sierpnia 1928 roku (zrobiono mnie młodszym) i urodzony w Kozienicach, tak że mieliśmy już inne dane personalne. Ucieczka nasza polegała na tym, że uciekliśmy z Lipna pociągiem do Nasielska, bo tam w tym czasie kursował pociąg Toruń–Nasielsk. Jakoś udało nam się dotrzeć do Nasielska. Wozem konnym przewieziono nas do Pomiechówka i przeprawiliśmy się przez rzekę Bugonarew do Nowego Dworu. Stamtąd autobusem przejechaliśmy do Warszawy i zatrzymaliśmy się u rodziny na Burakowskiej. Po kilku dniach dostaliśmy schronienie w majątku koło Łaz. Nazywał się Kossot-Leszczynka. To był majątek, gdzie był znajomy mojego ojca. Nazywał się Różycki. Jego kuzyn był w Lipnie hrabią, dziedzicem jakiegoś majątku. Tak że przezimowaliśmy jeszcze z 1941 roku na 1942 rok w tym majątku. Później, właśnie dzięki organizacji ruchu oporu, w którym ojciec jeszcze działał w tym czasie na terenie Warszawy, to ojciec z matką dostał schronienie w schronisku dla starców, dla wysiedlonych uchodźców na ulicy Londyńskiej, na Saskiej Kępie.
Mnie natomiast ulokowano w bursie RGO – Rada Główna Opiekuńcza – na Senatorskiej 28. Cały czas przebywałem już w tej bursie. Okazało się, że tam była młodzież, przeważnie chłopcy, którzy byli albo wysiedleni z zabranych terenów niemieckich, to znaczy z Wielkopolski lub Pomorza albo z Kresów Wschodnich, którzy uciekli przed Ukraińcami. Okazało się, że tam był bardzo rozwinięty ruch oporu, wszyscy byli w „Szarych Szeregach”. Mnie oczywiście też bardzo [chętnie] przyjęto do tego. Przysięgę składałem od razu do „Szarych Szeregów”, a wychowawcy byli przeważnie podchorążymi i oni nas już uczyli, szkolili. Młodzież była bardzo patriotyczna. Przeważnie była to młodzież inteligencka z [rodzin] wojskowych albo innych urzędników. Zrobili mnie drużynowym. Śledziłem przeważnie agentów niemieckich. Na Elektoralnej w Warszawie było niemieckie kasyno gry. Moim zadaniem było śledzenie. Pokazywano mi tych, którzy tam przychodzą. Śledziłem codziennie wieczorem agentów, którzy tam wchodzą i wychodzą. Dzięki mnie, gdzie właśnie wskazywałem tych agentów, jednego agenta polskiego, który współpracował z Niemcami, rozstrzelali przy kaplicy Świętego Antoniego na rogu Senatorskiej i placu Bankowego. To była jedna moja dziedzina, którą się zajmowałem. Poza tym razem z kolegami rozrzucałem ulotki konspiracyjne. Między innymi był raz taki wypadek, że jechałem tramwajem Filtrową do placu Narutowicza, rzucaliśmy z kolegą ulotki. W tym czasie nadjechała buda z żandarmerią niemiecką i zobaczyła to. Właśnie dzięki motorniczemu, który przyspieszył do placu Narutowicza, zdążyliśmy uciec. Później była łapanka. Oczywiście były robione rewizje, ale udało nam się uciec. To był taki mały fragment mojej działalności.
Poza tym jeszcze byłem drużynowym. Zrywaliśmy różne zarządzenia niemieckie, które były rozlepiane w Warszawie, oraz dano mi specjalny stempel, którym stemplowałem afisze z rozstrzelanymi zakładnikami. Napis [na stemplu] brzmiał: „Przez cierpienia i walki do wielkiej niepodległej Polski”. Myśmy chodzili właśnie trójkami, tak że byliśmy obstawieni, a ja stemplowałem afisze. Poza tym braliśmy udział, jako chłopcy w bursie, w różnych uroczystościach charytatywnych, różne koncerty były w tym czasie urządzane w Warszawie, po prostu pomagaliśmy, roznosiliśmy zaproszenia. Młodzież faktycznie była bardzo patriotyczna. W bursie szkolono nas od razu taktycznie, natomiast szkolenie praktyczne mieliśmy w terenie [miejscowości] Głosków, Złotokłos. W lasach kabackich przechodziliśmy szkolenia, uczyliśmy się tam terenoznawstwa. Oprócz tego jeszcze pomagaliśmy ludziom starszym. W 1943 roku na terenie Warszawy w ogóle były trzy bursy RGO dla wysiedlonych chłopców. Na Senatorskiej była bursa numer 1. To byli chłopcy, którzy mieli czternaście, piętnaście, szesnaście lat. Druga bursa mieściła się na ulicy Siennej 87. To była bursa dla chłopców w wieku szesnaście, siedemnaście lat, a jeszcze jedna bursa była na Leszno 81, gdzie byli starsi chłopcy. W okresie wakacji jedna bursa była zamykana, właśnie nasza, gdzie byłem, na Senatorskiej, i chłopców, którzy nie mieli gdzie spędzać wakacji, przenieśli na ulicę Sienną 87. Okazało się, że w tej bursie był tak samo zorganizowany ruch oporu, z tym że to przeważnie było HN – Harcerstwo Narodowe, które podlegało pod Narodowe Siły Zbrojne – ale to nie przeszkadzało, tak samo żeśmy wszyscy stanowili młodzież w ruchu oporu.
Kiedy 1 sierpnia naznaczono nam zrobić egzamin do szkoły podoficerskiej, w tym czasie o godzinie dwunastej-pierwszej zdawałem egzamin do szkoły podoficerskiej, który polegał na tym, że miałem zasłonięte oczy, trzeba było rozebrać pistolet na drobne części oraz złożyć go z powrotem (to był egzamin), nadeszła wiadomość, meldunek, że akcja „W” rozpoczyna się o siedemnastej. Okazało się, że na terenie bursy był punkt zborny, gdzie mieli spotkać się Powstańcy, którzy mieli brać udział w Powstaniu w kompanii „Corda” Batalionu „Chrobry I”. Wszystkich nas połączyli do Batalionu „Chrobry”.
Działałem tam jako prężny chłopiec, byłem w drużynie butelkarzy. Działaliśmy w ten sposób, że dochodziliśmy do okien na pierwszym, drugim piętrze róg Żelaznej i Siennej, donosili nam butelki z płynem zapalającym, a myśmy rzucali na pojazdy, czołgi, które jeździły przeważnie Żelazną w kierunku Alei Jerozolimskich. Były nawet takie sytuacje, że kilka czołgów wróciło się po naszych rzutach z butelkami. Była to faktycznie brawurowa akcja, dlatego że wtedy, kiedy widzieli z czołgu, że my rzucamy, stawali i strzelali do nas do okien, ale jakoś udawało się. Widzieliśmy to i w tym czasie uciekaliśmy od okien. Poza tym, jak już byłem w bursie, braliśmy [udział] w kilku akcjach w terenie, [na przykład] w akcji Poczta Główna Towarowa. Poza tym odpieraliśmy ataki od „ukraińców”, którzy nacierali na ulicę Sienną z placu Kazimierza Wielkiego. [Brałem udział] jeszcze w kilku akcjach. W tej chwili zapomniałem w jakich. Kiedy był zajęty komisariat policji granatowej na Ciepłej, od dowódcy kompanii porucznika „Cordy” (on się nazywał Burnos Kazimierz) dostaliśmy rozkaz iść do komisariatu i przynieść stamtąd mundury policyjne. Z kilkoma kolegami żeśmy w workach przynieśli wszystkie mundury policyjne, jakie tylko były. W tych mundurach policyjnych żeśmy walczyli do końca Powstania i nawet idąc do niewoli, nasza kompania była przeważnie w mundurach policyjnych. Poza tym brałem udział w jeszcze kilku akcjach: w ataku na AGRIL, później w ataku na BGK róg Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Poza tym brałem jeszcze udział w akcji na Królewskiej 16. To była twierdza, barykada, która broniła ataków od Ogrodu Saskiego i z placu Bankowego. Tam byłem dwa razy: raz przed zdobyciem jeszcze PAST-y, a drugi raz kiedy Batalion „Kilińskiego” zdobywał PAST-ę, myśmy w tym czasie byli w odwodzie, pilnowaliśmy ataków Niemców z placu Bankowego, chociaż jakoś wyjątkowo oni pomimo tego, że widzieli, że PAST-a już jest zdobyta, jakoś nie było takich ataków.
Na Królewskiej 16, na dole w piwnicach były jakieś magazyny WiN, alkoholu. Kiedy myśmy przyszli z dowódcą drużyny, którym był plutonowy podchorąży „Kolec” (nazywał się Kazimierz Krzemiński), widzieliśmy, że bractwo jest podchmielone. Wypili trochę za dużo wina. Przyznam się, że myśmy też skorzystali z tego wina, poczęstowaliśmy się winem. Później zmienił nas jakiś oddział z Batalionu „Kilińskiego”. Kwatery zmienialiśmy kilka razy, bo albo były zburzone, albo… Byliśmy na Grzybowskiej, ostatnio byliśmy na Sosnowej (tej ulicy w tej chwili już nie ma). Nasz budynek, gdzie były kwatery, był zbombardowany właśnie wtedy, kiedy wróciliśmy z ataku na Halę Mirowską i odpoczywaliśmy, to było akurat bombardowanie. Udało nam się jeszcze wyjść z budynku, który był zawalany, zrujnowany. Udało nam się. Zmieniliśmy później kwaterę chyba na ulicę Złotą. Kilka razy żeśmy zmieniali kwatery. Z 30 na 31 sierpnia brałem udział w natarciu na Halę Mirowską. To było bardzo… Kiedy Starówka już dogorywała i jej godziny były policzone, dowództwo postanowiło przeprowadzić atak, zrobić korytarz od Królewskiej i od placu Grzybowskiego z przebiciem na plac Bankowy, żeby oddziały, które nie zdążyły przejść kanałami czy nie mogły [przejść], bo nie wszyscy się mieścili, zdążyły przejść na Śródmieście. Mój oddział – kompania „Cordy” – właściwie składała się początkowo z dwóch plutonów. Jeden pluton był porucznika „Śmiałka” (on nazywał się chyba Matuszczak), natomiast drugi pluton, w którym byłem, był pod dowództwem porucznika „Sławka”, który nazywał się Franciszek Sławiński. Byłem w tym plutonie. To był pluton trochę okrojony, gdzie były dwie drużyny i to przeważnie była młodzież z bursy. To byli chłopcy, młodzież w wieku piętnastu, szesnastu lat, kilku było doświadczonych żołnierzy. Dostaliśmy rozkaz zdobycia Hal Mirowskich od części północnej, bo na całej ulicy Grzybowskiej poszczególne oddziały miały atak i miały utrzymać jak najwięcej pozycji, żeby oddziały ze Starówki zdążyły przejść.
W ataku z 30 na 31 sierpnia wyznaczona była godzina dwunasta. Były dwie drużyny: jedna właśnie pod dowództwem podchorążego „Kolca” (byłem w tej drużynie), a druga drużyna była pod dowództwem podchorążego „Ałtaja” (zapomniałem, jak się nazywał). W każdej drużynie było po dwunastu chłopców. Doszlusowała do nas jeszcze drużyna saperów, która miała wysadzić w przejściu do Hali Mirowskiej mur, żebyśmy swobodnie doszli do Hal Mirowskich. O godzinie dwunastej była naznaczona zbiórka. Byliśmy żegnani, bo faktycznie wszyscy wiedzieli, że idziemy do takiego ataku, natarcia, że możemy nie powrócić. Żegnali nas wszyscy. Stawiliśmy się już na punkt zborny na Grzybowskiej i czekaliśmy na rozkaz. O godzinie pierwszej mieliśmy iść do ataku, do natarcia, ale wtedy kiedy miała być wystrzelona rakieta z oddziału ze Starówki, który także miał atakować od placu Bankowego, Ogrodu Saskiego, Senatorskiej w kierunku do Marszałkowskiej. Zaczęło się zniecierpliwienie, wszyscy zaczęli się denerwować, bo nadchodziła godzina pierwsza, a nie ma rakiety. Nie wiedzieliśmy co robić: czy iść do natarcia, czy nie. W końcu około godziny pierwszej widzimy, że nie ma [rakiety], idziemy do natarcia, przyszedł rozkaz natarcia. Zaczęliśmy [iść] oczywiście przez różne podwórka, ruiny, w kierunku Hal Mirowskich. Tam w międzyczasie saperzy wysadzili mur, zrobili wyłom i początkowo od Hali Mirowskiej było jeszcze słychać kanonady, salwy, ale stopniowo było jeszcze możliwie. Kiedy już zaczęliśmy podchodzić pod Halę Mirowską, już na Halę, Niemcy zorientowali się, że chyba idzie natarcie Powstańców. Otworzyli straszny ogień. Za Halą Mirowską były budynki straży pożarnej. Jeszcze dzisiaj tam jest straż pożarna. Stamtąd wychodził cały atak niemiecki, strzelanina do nas, kanonada, a oprócz tego jeszcze z czołgu, który stał przy Hali Mirowskiej. Kiedy myśmy wskoczyli przez wyłom do Hali Mirowskiej okazało się, że tam są posterunki niemieckie. Otworzyli do nas ogień. To był taki straszny ogień, że wszystko na nas leciało: szkła, mur, cegły. Wiem, że dowódca drużyny zdążył jeszcze powiedzieć: „Rzucajcie »filipinki«, granaty!”. Kiedy myśmy szli do ataku, kilku z nas, starszych, doświadczonych kolegów mieli broń automatyczną: pistolety, „Błyskawice”, steny, natomiast reszta dostała po „filipince”, a niektórzy w ogóle nie dostali, bo szli z nadzieją ich zdobycia na Niemcach. Kiedy myśmy się już dostali do Hali, to był straszny ogień. W każdym razie były krzyki nerwowe, różne płacze, Niemcy krzyczeli, słyszeliśmy nawet komendy wydawane po ukraińsku. Nam się wydawało, że były [po ukraińsku], chociaż różnie mówili, ale tam chyba też byli „ukraińcy”. Podczas tego ataku, strzelaniny padł koło mnie podchorąży, dowódca drużyny „Kolec”. Został ranny w pierś, przewrócił się. Całe szczęście, że z nami były dwie sanitariuszki, które na ochotnika szły z nami do natarcia. Jedna z sanitariuszek, „Basia”, doskoczyła do podchorążego „Kolca”. Zaczęła go [ciągnąć]. Też pomagałem, podciągnęliśmy go pod mur. Okazało się, że dowódca drugiej drużyny „Ałtaj” (nazywał się Maciejak [Maciejko]) został też ranny odłamkiem w oko. Oko mu wypłynęło, leżał ranny. Widzieliśmy, że później była już taka sytuacja, że kilku kolegów było rannych odłamkami, a to tak… Przyszedł rozkaz. Dowództwo objął chyba starszy plutonowy o pseudonimie „Sowizdrzał”. Nazywał się Tadek Frydecki. On objął dowództwo, widział, co się dzieje, że tu czeka nas grobowiec, że już stąd nie wyjdziemy, że mamy się wycofywać. Zaczęliśmy się wycofywać z Hali Mirowskiej, oni strzelali z podwórka, spod okien, rakiety tu były, ale jakoś udało nam się dotrzeć. Jeszcze braliśmy rannych: podchorążego „Kolca” i innych kolegów pod pachę, żeśmy niektórych prowadzili, nawet deskę mieliśmy. Wiem, że na desce ktoś leżał. Jakoś udało nam się dotrzeć do naszej kwatery na Sosnowej, którą później zbombardowano. Byliśmy tak wyczerpani, zmęczeni, zawiedzeni, wiedzieliśmy, że atak się nie udał, różnie się mówiło: „Kto tam jeszcze został?”, tak że położyliśmy się na podłogę, już spaliśmy jakiś czas (trudno powiedzieć, że to był sen).

Kiedy obudziliśmy się, dopiero zaczęliśmy wszystko przeżywać, jak to się stało. Wiedzieliśmy, że natarcie się nie udało. To było jedno z największych natarć w Śródmieściu w tym czasie. To było bardzo wielkie natarcie i to się nie udało, bo Niemcy otworzyli ogień. Zrobili tak, że udało się uciec, przedrzeć tylko jednemu oddziałowi – kilkunastu czy kilkudziesięciu Powstańcom – na Królewską, a resztę później Niemcy zamknęli pierścieniem i już koledzy, którzy byli… Batalion „Chrobry”, który miał dowództwo właśnie w pasażu Simonsa tam został się. Okazało się, że później, kiedy koledzy poszli na odpoczynek (też im nie udało się przebić), do pasażu Simonsa nadleciały samoloty, wszystko zbombardowane i większość, chyba ponad dwustu żołnierzy Batalionu „Chrobry I” zginęło od odłamków, od cegieł, od muru i zostało zasypanych w podziemiach. Tylko bardzo małej liczbie żołnierzy udało się uciec, między innymi mojemu koledze z batalionu – Jurek Peltz pseudonim „Szerszeń”. Jemu i kilku kolegom udało się uciec z tej tragedii, z ruin pasażu Simonsa. Później ci koledzy, którzy właśnie przeszli kanałami, dotarli do nas, niektórzy już z „Chrobrego” wiem, że kwatery mieli na ulicy Widok, natomiast ci, którzy byli z nami w bursie, powrócili do nas.
Około 15 września kompania „Cordy” dostała rozkaz obsadzenia placówki przy placu Grzybowskim 8, 10, 12. Myśmy objęli tę placówkę. Tam były podpiwniczone budynki, piwnice były otwarte, tak że myśmy cały czas zajmowali pomieszczenia tych trzech budynków i oczywiście podwórze. Tam broniliśmy tej placówki już do końca Powstania przed atakami od placu Żelaznej Bramy. Tam Niemcy mieli barykadę przy wyjściu ulicą Graniczną z placu Żelaznej Bramy i myśmy tu mieli za zadanie bronić, bo na placu Grzybowskim to była bardzo ważna reduta powstańcza, bo gdyby Niemcy zajęli plac Grzybowski, to mieliby otwarcie na całe Śródmieście stamtąd od placu Bankowego. Broniliśmy kilka dni, było kilka ataków. Staraliśmy się jakoś bronić tej placów, że udało nam się ją obronić, tak że już do końca Powstania byliśmy na placu Grzybowskim. Tam było duże podwórko. Niemcy ostrzeliwali z moździerzy, z broni maszynowej, oni prawie cały czas strzelali od placu Żelaznej Bramy. Czy ktoś był, czy nie był na placu Grzybowskim, cały czas robili ostrzał z moździerzy. Kiedy w tym czasie byliśmy na podwórku, rozerwały się pociski z moździerzy. Pocisk rozerwał się akurat za mną i dostałem kilkoma odłamkami przeważnie z gruzu w łydki, tak że to nie było groźne. Akurat pocisk moździerzowy trafił mojego kolegę o pseudonimie „Grubasek”, który był Żydem. Ten chłopak ocalał przed Powstaniem, całe Powstanie i przetrwał okupację, i został tam trafiony. Myśmy nie mogli odżałować, bo był to tak miły chłopak, ale co zrobić.
W tym czasie były już zrzuty radzieckie z kukuruźników. Ciekawe jest to, że oni niektóre zrzuty zrzucali bez spadochronów. Na nasze podwórko spadły dwa zrzuty. Jeden zrzut, który był właśnie bez spadochronu, był z żywnością. Tam była słonina, kasza, suchary. Udało nam się to otworzyć i później to wszystko żeśmy zbierali z bruku, wyciągaliśmy tą żywność. Natomiast w drugi zrzucie była rusznica, amunicja, ppanc. To była broń radziecka. Myśmy ją wykorzystywali, chociaż ona początkowo nie działała, kolega ją naprawił, podczas ataku właśnie na plac Żelaznej Bramy na barykady niemieckie. Tak żeśmy dotrwali do kapitulacji. Jeszcze poprzednio, kiedy byłem w bursie, dowódca kompanii rozkazał mi iść do dowództwa „Chrobrego”, które mieściło się [w browarze] „Haberbusch i Schiele”. Dostawałem meldunki, przedzierałem się. Zachowała mi się jedna przepustka, na podstawie której miałem prawo wejść do dowództwa, do „Haberbuscha”. […]
Kiedy 2 października była kapitulacja Powstania (o godzinie piątej rano miało być zawieszenie broni), przyszedł dowódca kompanii, wtedy to był właściwie dowódca plutonu, porucznik „Sławek”, mówi: „Idź, zobacz w bramę na plac Grzybowski, co się dzieje, czy jest cisza, jak wygląda sytuacja”. Tam można było zobaczyć ulicę Graniczną do placu Żelaznej Bramy. Tam teraz są inne budynki, ale przedtem było widać barykadę przy placu Żelaznej Bramy. Kiedy wyszedłem z kolegą, oni otworzyli w tym czasie ogień. Schroniłem się pod balkon Grzybowska 8 czy 10 (nie pamiętam, ale ten balkon jeszcze jest w tej chwili) i w tym czasie pocisk rozerwał się na balkonie, i poręcz, balustrada, na której była jakaś reklama, spadła mi na głowę. Jak spadła mi na głowę, to rozcięła mi i tu [?] do dzisiejszego dnia mam jeszcze rozcięte. Zemdlałem w tym czasie, koledzy mnie zaciągnęli, opatrzyli, jak mogli, ale na rogu Próżnej i placu Grzybowskiego od Królewskiej, był punkt sanitarny. Jakoś udało się, bo faktycznie później była już cisza, doprowadzono mnie do punktu sanitarnego, opatrzyli mi całą głowę, zabandażowali. Z zabandażowaną głową poszedłem do niewoli. Byłem przyjęty jako ranny jeniec do Lamsdorfu.
Kiedy wiedzieliśmy już, że 5 października odchodzimy do niewoli, to każdy chciał się jakoś zaopatrzyć w żywność. Chodziliśmy po piwnicach, szabrowaliśmy, może gdzieś się znajdzie ciepłą odzież. Na rogu Próżnej i placu Grzybowskiego był jubiler, zegarmistrz. Poszedłem tam i zaszabrowałem trzy zegarki, które znalazłem u tego zegarmistrza. Zegarki wziąłem ze sobą do niewoli. Jeden zegarek zabrali mi w Lamsdorfie podczas rewizji, natomiast dwa zegarki udało mi się przenieść do obozu, gdzie później jeden zhandlowałem ruskim za chleb w Markt Pongau. Kiedy już żeśmy się zaopatrzyli, tak jak mogliśmy, 5 października był przemarsz, sformowani byliśmy wszyscy w Batalionie „Chrobry”, tam były różne bataliony. Żeśmy szli Grzybowską, później żeśmy szli przez Leszno. Pamiętam, że przy Sądach stało dowództwo niemieckie i chyba polskie, i nawet nam oddawali honory. Myśmy szli do placu Kercelego. Tam zdawaliśmy broń. Jak żeśmy zdawali broń, to specjalnie wyrzucaliśmy magazynki, niektórzy pooddawali, zakopali tam. Wiem, że niosłem rusznicę ppanc, tę, którą mieliśmy z kolegą z zrzutów, i na placu Kercelego, kiedy Niemcy przejmowali od nas tą broń, rzucało się na wielką kupę amunicji, broni właściwie, bo amunicji żeśmy praktycznie w ogóle nie dawali, bo żeśmy już prawie nie mieli amunicji. Na placu Grzybowskim był rozkaz, żeby jak można było, to nie strzelać, oszczędzać amunicję, bo już żeśmy nie mieli amunicji, tak że przeważnie oddawaliśmy starą broń, zużytą.
Stamtąd formowano nas, oczywiście pędzili nas ulicą Wolską w kierunku do Ożarowa. Trzeba przyznać, że ludność zachowała się tak brawurowo, tak dobrze w stosunku [do nas], bo przynosili nam kosze z cebulą, z jabłkami. To wszystko stało wzdłuż drogi. Każdy, kto mógł, brał do plecaka czy gdzieś jabłka, cebulę. Myśmy szli aż do fabryki kabli w Ożarowie. Tam nas wszystkich skoszarowano. Jedną noc żeśmy leżeli na betonie, żeśmy nocowali. Później rozpoczął się dalszy etap [naszej drogi] już do niewoli. To było chyba 6 lub 7 października, ładowali nas do wagonów towarowych. Mówię „ładowali”, bo to upychali nas do wagonów. Tam tylko można było ukucnąć albo stać, bo tyle już nas tam było. Oczywiście później nas pozamykano. Zamknęli nas w wagonach i ruszyliśmy w dalszą podróż, nie wiedząc, gdzie jedziemy. Wiem, że jechaliśmy kilka dni. Od czasu do czasu stawało się na postojach, wypędzali nas na siusiu, gdzie kto mógł, to korzystał może z jakiejś wody. Wiem, że jechaliśmy przez Częstochowę. Pamiętam, jak przez zakratowane okienko widziałem Częstochowę, tam jeszcze po niemiecku było coś napisane.
Po trzech, czterech dniach dotarliśmy do Lamsdorfu. To było już w nocy, kiedyśmy tam dotarli. Żeśmy jeszcze nocowali w wagonach. Nad ranem wagony zostały otworzone, wypędzono nas. Ponieważ byłem ranny, miałem opatrzoną całą głowę, mdlałem. Koledzy mówili, że majaczyłem w nocy, ale jakoś przetrwałem, udało mi się jakoś przeżyć. Na pewno miałem wysoką temperaturę. Kiedy formowano nas już w formację do obozu, pędzono nas oczywiście (Niemcy byli na rowerach i na koniach) przez wioskę. Miejscowi Niemcy (miejscowa ludność) faktycznie zachowywali się okropnie wtedy: rzucali w nas kamieniami, pluli w nas. Kiedy już dochodziliśmy do obozu, to było kilka kilometrów, już widziało się baraki, to wszystko. Słabo mi się zrobiło, przewróciłem się. Był rów z wodą. Wiem, że zostawiłem plecak z całym dobytkiem: ciepła odzież, menażki, [to wszystko] zostało w rowie. Niemiec podszedł do mnie, kopnął mnie, ale kazał kolegom, żeby wzięli mnie pod pachę. Doprowadzono nas do obozu. Akurat tak dookoła trzeba było iść. Pierwszą noc żeśmy spędzili na dziedzińcu. Chociaż były już baraki, nie wolno nam było jeszcze do nich wejść, tak że dopiero na drugi formowali nas jakoś po ileś osób, żeśmy szli do takiego budynku, gdzie oczywiście filmowano nas, robiono zdjęcia, strzyżono do gołej skóry, chociaż ja miałem bandaż, to udało mi się zostawić trochę włosów. Dawano nam numery jenieckie. Dostałem numer jeniecki 105260. Ten numer pamiętam. Oczywiście podałem nazwisko Malinowski Władysław, urodzony 11 sierpnia w Kozienicach, jak miałem fałszywe personalia. Bałem się po prostu, bo wiedziałem, że różnie to bywa, że może gestapo weźmie mnie z obozu i będzie mnie będzie męczyło, żebym coś powiedział, zdradził jakieś tajemnice. Tak że cały czas w niewoli byłem pod nazwiskiem Władysław Malinowski. Później byliśmy rozprowadzeni po barakach. To były drewniane baraki z pryczami dwu-, trzyosobowymi, ale zapluskwione, zawszawione. To było straszne, szczególnie noc, kiedy się leżało na pryczy i kiedy widziało się, jak pluskwy i wszy spadają na głowę. To było straszne. W dzień wychodziło się za barak i wyciągało to wszystko. Taka była sytuacja. Później nas zaprowadzili do jakiejś mykwy, ale to było po kilku dniach.
Jedzenie było paskudne. Rano dawali nam, już nie pamiętam, czy to było pół bochenka chleba, kawałeczek margaryny, czasem marmolady. Najgorsze było to, że chleb dawali nam rano, a wieczorem już nie dawali. Człowiek był głodny, zjadł od razu i później był cały dzień głodny. Na obiad dawali zupę z brukwią, tam coś pływało, jakaś marchew. To było straszne. Natomiast do picia dawano nam ziółka: ni herbata, ni ziółka. Tak że jedzenie było okropne. Codziennie wieczorem nie wiem, czy o szóstej, czy o siódmej, musieliśmy stawać do apelu. Wszystkich wyrzucali z baraków, musieliśmy stawać w szeregu i odliczali nas, czy się zgadza, czy się nie zgadza. Tak że to było aż do końca, kiedy wyjechaliśmy do innego obozu.
Był jeden tak zwany apel młodzieżowy, że Niemcy specjalnie zrobili apel chłopców Powstańców [w wieku] do siedemnastu lat, żeby wszyscy wyszli. Ja przyszedłem jako siedemnastoletni chłopiec, stanąłem, i Niemcy zapraszali nas koniecznie, że będziemy lepiej traktowani, żeby się zgłosić do wyjścia z tego obozu, że oni nas wezmą i zapewnią nam lepsze warunki. Nie poszedłem. Wolałem być ze starszymi, bo czułem się już jako Powstaniec, wolałem starszych kolegów, tak że udało mi się nie przejść do obozu młodzieżowego. Kiedy przyszedłem do obozu, gdzie nas już ponumerowano, zobaczono, że jestem ranny, skierowano mnie do izby chorych – Krankenhaus. Okazało się, że tam lekarzem był żołnierz oficer polski 1939 roku, bo tam też siedzieli polscy jeńcy 1939 roku. On mnie wziął pod swoją opiekę – opiekował się mną. W izbie chorych leżałem trzy czy cztery dni. On mi dawał dodatkowo jedzenie, nawet chleb mi przynosił. Nawet pamiętam, że czekoladę mi dał, bo oni byli już lepiej zorganizowani. Jakoś przetrwałem ten okres okropny i naprawdę jakoś wyjątkowo szybko doszedłem do siebie.
Około 15 października znowu stu dwudziestu Powstańców (wszyscy byli z mojego Batalionu „Chrobrego”, z kompanii „Cordy”) załadowano nas w wagony towarowe. Oczywiście dano nam suchy prowiant, ale to było już… To był też chleb, margaryna. Ruszyliśmy w dalszą podróż. Jechaliśmy kilka dni, bo były też postoje, na bocznice nas kierowano, w każdym razie dotarliśmy w końcu do Austrii, do obozu Markt Pongau Stalag XVIII C. To był wielki obóz, gdzie siedzieli i jeńcy francuscy, amerykańscy, serbscy, ruscy. Nasz obóz był oddzielony. Z jednej strony byli jeńcy amerykańscy, z jednej strony francuscy (chyba tylko te dwie narodowości). Oni widzieli, że my jesteśmy młodzi, bardzo już zmęczeni. Przerzucali nam nawet jedzenie, bardzo nam pomagali z żywnością.
Zaczęło się życie obozowe. Życie obozowe polegało na tym, że codziennie… Też nas tam oczywiście posegregowano na prycze. To były dwupoziomowe wielkie prycze, że się leżało na pryczy i ktoś miał jakąś derkę albo się leżało na pryczy. Obsługiwali nas przeważnie niewolnicy – jeńcy radzieccy. To oni obsługiwali kuchnię. Do kuchni to myśmy sami chodzili po prowiant, po zupę. Każdy chciał iść do kuchni, bo każdy chciał coś ukraść: a to ziemniaka, nawet obierki, żeby coś skombinować z kuchni, ale kotły były już gotowe, tak że myśmy już przynosili… Wiadomo było, że to były głodowe porcje. Myśmy sami kombinowali jak mogli. Żeśmy puszki mieli od skondensowanego mleka, którymi żeśmy tarli ziemniaki jak na tarce. To się podgrzewało i robiło krochmal. Człowiek zapełniał tym brzuch. Jak człowiek zjadł litr takiego krochmalu, to był gruby i głodny. Jak się siedziało w niewoli, to nie było tak, że człowiek był najedzony – człowiek zawsze był głodny, o niczym nie myślał, tylko o jedzeniu. Zaczęliśmy się później organizować. Później Czerwony Krzyż już nas zarejestrował. Dostaliśmy już pierwsze paczki. Najpierw paczka była na czterech, później na dwóch. W paczce było mleko w proszku, mleko skondensowane i czekolada, i papierosy, i sucharki, tak że zaczęliśmy się już lepiej czuć. Poza tym na początku pozwolono nam napisać list do rodziny. Napisałem list do rodziny. Moja rodzina mieszkała w Lipnie. Dostaliśmy specjalne niemieckie karty, gdzie był podany numer stalagu, [słowa] skierowane do rodziny. Napisałem, że znajduję się w stalagu takim i takim, że żyję i myślę, że kiedyś w końcu się zobaczymy. Moja rodzina wysłała mi dwie paczki. Jedna paczka przyszła. Była w niej słonina, żywność, sucharki. Już nie pamiętam, co tam było, ale w każdym razie dostałem tą paczkę. Druga paczka już do mnie nie dotarła, zginęła gdzieś po drodze.
W obozie zaczęli nas brać do różnych robót. Zaczęli nas brać do odgruzowywania Salzburga po bombardowaniu. Nie wiem, czy to było dwadzieścia, czy trzydzieści kilometrów od Markt Pongau. Zawieziono nas i byliśmy przy odgruzowywaniu. Nawet chętnie szło się z obozu na tak zwane komanda do pracy, bo człowiek zawsze liczył, że zdobędzie, ukradnie coś do jedzenia. Następnie dwa razy byłem przy odśnieżaniu szosy z lawin, bo to było akurat w Tyrolu, pomiędzy Salzburgiem i Innsbruckiem, widziało się pięknie ośnieżone szczyty. Myśmy siedzieli w obozie i mogli widzieć [szczyty].
Z obozu wysłano grupę kilkudziesięciu [jeńców] do innego obozu Kaisersteinbruch Stalag XVII A koło Wiednia. Tam mieliśmy być zatrudnieni w cukrowni. Oczywiście zawieziono nas wagonami towarowymi do Wiednia, stamtąd przewieźli nas tramwajami do innego dworca kolejowego, skąd nas zawieziono do tego obozu. Okazało się, że to była pomyłka, bo cukrownia nie chciała nas wziąć do robót do cukrowni, tylko nas wzięli do kopania rowów przeciwpancernych, bo zbliżał się już front. Byliśmy tam bardzo krótko, chociaż obóz straszny. W jednym pomieszczeniu było nas kilkudziesięciu. Warunki były tragiczne w porównaniu do Markt Pongau, ale o dziwo zabrali nas i z powrotem zawieźli do obozu w Markt Pongau. Tam w obozie (to było chyba na początku kwietnia) naszą grupę kilkudziesięciu jeńców zawieziono do Kaprunu. Kaprun to jest słynna miejscowość uzdrowiskowa, narciarska. Zawieziono nas do budowy sztolni. Zamieszkaliśmy tam też w barakach. Tam byli jeńcy włoscy i francuscy. Codziennie brano nas w góry, gdzie wysadzano skały i myśmy musieli ładować urobek skalny w wagoniki i odwozić to na dół. To była straszna, męcząca praca.

Tam dotrwaliśmy do momentu, kiedy już zbliżał się front – wojska amerykańskie. To był już 1–2 maja. Obóz Markt Pongau był oswobodzony dopiero chyba 3 czy 4 maja. Tam już zbliżały się wojska amerykańskie. Kiedy dotarli do nas, gestapo objęło nasz obóz. Samochody już stały, chcieli nas zawieźć do sztolni. Wiedzieliśmy, o co chodzi – [mieliśmy] jechać na rozstrzelanie – ale w tym czasie już nadchodziły wojska amerykańskie, już słychać było czołgi. Niemcy uciekli. Jak Niemcy, gestapo uciekli, zostawili nas samych, ruszyliśmy na magazyny niemieckie, które tam były. Otworzyliśmy magazyny i każdy brał, co chciał. Ja zafasowałem rewolwer. To była „belgijka” (FN-ka, chyba 67), tak że miałem broń – rewolwer. Zabrałem jeszcze inne materiały. Tam była też żywność. Wróciliśmy do baraków. Przyjechały samochody amerykańskie i zawieźli nas do obozu macierzystego w Markt Pongau. Nie wiem, czy to było dwadzieścia, czy trzydzieści kilometrów. Kiedy już tam przyjechaliśmy, to obóz był trochę zorganizowany, w ogóle jak szły wojska amerykańskie, to trzeba przyznać, że szło zapatrzenie. Myśmy już wiedzieli, że obóz jest taki a taki, że siedzą Polacy, Anglicy, Amerykanie, tak że już szła i żywność, i szpital polowy. Ponieważ byłem wychudzony, wygłodzony, wzięto mnie nawet do szpitala polowego, ale byłem tam krótko, ale dano nam już jedzenie. Jedzenie nam dawano stopniowo, żeby po tych głodowych porcjach nie było sensacji żołądkowych. Było już zorganizowane życie obozowe. -->
Powiem ciekawostkę, że tam byli jeńcy radzieccy, a na dworcu kolejowym były cysterny z alkoholem, chyba metylowym. Oni to otworzyli i oczywiście, jak się ci ruscy jeńcy rzucili, tak potem wszyscy leżeli pokotem.
Życie obozowe było już zorganizowane. Podzielili nas tam na specjalne kompanie. Dowódcą tego obozu był major czy pułkownik Kobylański. Oczywiście byłem jeszcze pod nazwiskiem Malinowski. Dopiero później, bo nie chciałem już zmieniać, zmieniłem to wszystko, jak dostałem się do 2 Korpusu do Włoch. Tam spędzaliśmy czas dosyć [atrakcyjnie]: chodziliśmy na wycieczki, chodziliśmy nad [wodospad]. Obok Markt Pongau był wodospad Liechtensteinklamm – bardzo słynny wodospad. Kilka kilometrów szło się specjalnymi ścieżkami. Tam żeśmy chodzili na spacery. Tam był piękny wodospad, widzieliśmy rzeczki, jak płynęły wzdłuż, wielkie pstrągi. W każdym razie zwiedzaliśmy samo miasteczko. W międzyczasie zaczęły się wyjazdy, przyjechał ktoś z rządu polskiego z Warszawy i namawiał koniecznie nas do powrotu, ale wszyscy się bali. Nie wiedzieliśmy, co robić, bo to była bardzo ważna decyzja: wracać albo nie wracać, albo zostać gdzieś w Niemczech czy jechać do 2 Korpusu, do armii Andresa. Bałem się, bo po takich przejściach… Zdecydowałem się pojechać do Włoch.
Pierwszego sierpnia była rocznica Powstania. Tam żeśmy spędzali [ten dzień]. Zrobiliśmy apel poległych, wielkie ognisko. Zapalałem nawet znicz na początek tej rocznicy, śpiewaliśmy pieśni wojskowe, powstańcze, jakoś dosyć przyjemnie było, a rano 2 sierpnia już przyjechały samochody z armii Andresa z Włoch, już czekały na nas do wyjazdu. Tak że znowu pożegnaliśmy się, kto chciał, kto nie chciał jechać, został się w obozie czy zdecydował się wracać do kraju, bo później brali, wywozili na jakieś punkty przejściowe do Polski. Tak że 2 sierpnia wyjechaliśmy z Markt Pongau samochodami przez Przełęcz Brennerską do środkowych Włoch, do Ankony. Tam było dowództwo 2 Korpusu. Tam z kolei rozdzielano nas do różnych dywizji. Mnie skierowano do 2 Warszawskiej Dywizji Pancernej. Siedziba dywizji mieściła się w Maceracie (to są mniej więcej środkowe Włochy). Tam przydzielono mnie do 66 Pomorskiego Batalionu Piechoty. To był batalion, który był odpowiednim pułkiem z Kartuz czy z Kościerzyny. Tam zawieźli nas do obozu, gdzie stacjonowaliśmy cały czas. Ten obóz nazywał się Castelraimondo. To było blisko Camerino, takiej większej miejscowości. Tam już wojsko, oczywiście nas szkolili, od razu mundury nam dano, namioty musieliśmy sobie sami organizować. Rozstawiliśmy namioty, tam była kuchnia polowa. Szkolili nas, ponieważ 15 sierpnia odbywała się uroczystość z okazji Święta Wojska Polskiego i była wielka defilada pod Loretto. Była wielka defilada armii Andersa, gdzie byli wszyscy dowódcy 8 Armii Brytyjskiej, gdzie 2 Korpus był podległy pod 8 Armię Brytyjską oraz byli dowódcy: pamiętam, że był Aleksander McCreery, Anders, całe dowództwo przyjmowało od nas defiladę, a myśmy jechali. Na przykład mój oddział jechał na carriersach. To były takie odsłonięte półtankietki, oczywiście opancerzone i defilowaliśmy z karabinami, mieliśmy już pistolety maszynowe i broń. Defilowaliśmy w tym czasie przed naszym dowództwem, tak że przeżycie tej uroczystości i udział w defiladzie to już było wielkie coś.
Żeśmy cały czas byli szkoleni. Byliśmy szkoleni już przez naszych dowódców, były ćwiczenia wojskowe. Szkoleni byliśmy w tym… Ponieważ liczyliśmy na to, jak to Anders powiedział, że: „Do Polski wrócimy tylko z bronią w ręku”. Byliśmy cały czas szkoleni z myślą, że powrócimy do Polski.
Po defiladzie rozpoczęło się szkolenie wojskowe, byliśmy szkoleni i [działaliśmy także] jako wojsko okupacyjne, bo armia Andersa była jako wojsko okupacyjne we Włoszech, pilnowaliśmy różnych obiektów wojskowych. Wiem, że pilnowałem również w Rimini (to jest miejscowość nad Adriatykiem) magazynów wojskowych. Przy okazji żeśmy się kąpali w Adriatyku, przy okazji prowadziliśmy też różne wycieczki. Na przykład zawieźli nas do Rzymu, zwiedzaliśmy Rzym, Watykan. Miałem szczęście, że dostałem się do papieża. Wtedy papieżem był Pius XI czy XII. W Watykanie byliśmy też przyjęci przez papieża, poza tym zwiedzaliśmy katakumby, Bazylikę Świętego Piotra, Bazylikę Świętego Pawła, tak że przy okazji w 2 Korpusie były różne wycieczki. Skorzystałem dużo na tym. Poza tym prowadzono szkolenie bojowe, nawet się mówiło, że nasz 2 Korpus na Dalekim Wschodzie będzie brał udział w walkach z wojskami japońskimi, bo wtedy nie było jeszcze kapitulacji, nie było jeszcze bomby na Hiroszimę czy na Nagasaki. W tym czasie armie alianckie walczyły z wojskami japońskimi, a więc szkolono nas, chociaż wiem, że Andres absolutnie się nie zgodził, powiedział, że Korpus Polski nie weźmie udziału w walkach na Dalekim Wschodzie. Nas jednak szkolono, bo różnie to bywa. Tak to było chyba do momentu, kiedy przyszła już demobilizacja 2 Korpusu. Powstał tak zwany Polski Korpus Przysposobienia Rozmieszczenia w Anglii, gdzie nas miano zawieźć do Anglii na demobilizację. Wiem, że niektórzy wracali z Włoch do kraju, ale w każdym razie to było 15 lipca 1945 roku. Oczywiście, żeśmy wyjeżdżali z Neapolu. Zawieźli nas do Neapolu, gdzie był wielki statek pasażerski, który akurat był na Dalekim Wschodzie, przyjechał z Dalekiego Wschodu, zatrzymał się w Neapolu i nas załadowano. Statek nazywał się „Ormondo”. Załadowano nas na statek, oczywiście z wyjazdem do Anglii, przez Morze Śródziemne, kanał La Manche, gdzie oglądaliśmy Gibraltar z daleka. Statek zatrzymał się jeszcze w Tangerze. To był port po drugiej stronie Gibraltaru (nie wiem, czy to należy do Maroko). W każdym razie w Tangerze dotarli do nas jeszcze żołnierze angielscy, zostali zakwaterowani. Później [płynęliśmy] przez kanał La Manche. Rzeczywiście, jak wjechaliśmy w kanał La Manche, to skończyło się huśtawką, takie fale duże, wszyscy oczywiście dostali choroby morskiej, ale jakoś żeśmy dojechali.
To trwało chyba pięć dni, jak żeśmy jechali do Anglii do Southampton (wielki port). Tam żeśmy dotarli. Wtedy nas [załadowano] w wagony. Oczywiście to już nie były wagony towarowe, tylko podjechał elegancki pociąg i zawieźli nas do różnych przejściowych obozów. Mnie najpierw [zawieziono] do Yorkshire (prowincja angielska). Tam nas zakwaterowano. Później żeśmy dwa razy zmieniali obozy. Wiem, że to był obóz koło Bostonu. Nazywał się East Kirby – wielki obóz. Tam żeśmy już czekali na demobilizację. Oczywiście trzeba było zgłaszać, czy się chce wracać do kraju, czy się chce zostać w Anglii. Trzeba było dokonać wybór. Może ktoś chciał jechać do Stanów Zjednoczonych czy do Brazylii, z tym że do Stanów Zjednoczonych w tym czasie brano tylko tych, którzy mają tam rodzinę, która zapewniała pobyt, a tak to brali albo do Argentyny, albo do Brazylii, albo do Legii Cudzoziemskiej. Do Legii Cudzoziemskiej to koniecznie nas namawiali. Nawet armia brytyjska, Legia Cudzoziemska stacjonowała wtedy w Turcji, koniecznie nas namawiano. W każdym razie zdecydowałem się już powrócić do kraju, kiedy dostałem już pierwszą wiadomość, że mój ojciec nie żyje. Była taka sytuacja, że kiedy Pragę zajęły już wojska radzieckie i polskie, nie wiem, jak to było, że ojciec wstąpił do 2 Armii Wojska Polskiego i szedł razem na zachód z całą armią. Kiedy obsadzano oficerami polskimi różne niemieckie majątki, różne fabryki czy gorzelnie, czy młyny, ojciec dostał pod opiekę młyn, którym miał się opiekować, żeby ten młyn uruchomić jeszcze. W tym czasie przyjechali żołnierze radzieccy rekwirować mąkę. Ojciec nie chciał dać mąki i strzelili do ojca. Wiem to. Później rodzina się dowiedziała, bo po jakimś czasie brat tam pojechał. Ojca ranili w brzuch, a że ojciec dostał w brzuch [także] podczas pierwszej wojny (nie wiem, czy to w legionach był tak samo ranny w brzuch), tak że znosił to strasznie. Żołnierze radzieccy zabrali ojca rzekomo do Legnicy do szpitala, ale nikt nie wiedział dokładnie gdzie. Kiedy rodzina dowiedziała się, po jakimś czasie tam pojechała, nikt nic nie wiedział, co się dzieje z ojcem, tak że nie wiemy, gdzie ojciec został pochowany. Kiedy powróciłem z Anglii, słuchałem jeszcze Radia Wolna Europa i podawali wykaz polskich jeńców, którzy pracowali w Orkucie [?] przy kopalni węgla i rzekomo wymieniali nazwisko ojca, czyli wyglądało tak, jakby ojca stamtąd przewieźli do Rosji do obozu, ale to było nic pewnego, nie wiadomo. Napisałem do Polskiego Czerwonego Krzyża. Oczywiście Czerwony Krzyż nic nie wiedział, nie dostaliśmy żadnej wiadomości. Tak że na tym się skończyło.
Później dalszy ciąg mojego pobytu w Anglii, to jak już zgłosiłem się do wyjazdu, wyznaczono nam termin do Ambasady Polskiej w Londynie. Ambasada mieściła się na ulicy Belgrave Square chyba 1. Pojechaliśmy do ambasady. Oczywiście nas już zarejestrowano. Zapomniałem powiedzieć, że we Włoszech, gdzie formowali nas do [wyjazdu], powróciłem do własnego nazwiska Wiśniewski Włodzimierz. Pojechaliśmy do polskiej ambasady. Tam dali nam jakieś dokumenty, wyznaczyli dzień odjazdu statkiem do Polski. Wyjeżdżaliśmy z Glasgow statkiem „Marina Raven”. To był statek handlowo-pasażerski. Nas tam było chyba około tysiąca. Nie, to statkiem „Ormondo” [płynęło nas] ponad tysiąc. W każdym razie nas tutaj było około kilkuset. Jechaliśmy przez cieśninę koło Danii, chyba Kaletańska. W każdym razie 26 maja 1947 roku dotarliśmy do Gdańska do portu Narwik [?]. Oczywiście, jak tam dotarliśmy, zobaczyliśmy wojsko z karabinami. Nie wiedzieliśmy, co się z nami dzieje. Nie wiedzieliśmy, czy schodzić ze statku, czy nie schodzić. Wiem, że grupa moich kolegów pozostała i powróciła do Anglii. Nas później zawieziono do obozu przejściowego w Gdańsku Narwiku, gdzie już dawano nam decyzje przyjazdu do Polski, datę i gdzie kto chciał, dawno nam bilet kolejowy, że można było pojechać. Wiedziałem, że mam rodzinę w Lipnie koło Włocławka czy koło Torunia, zgłosiłem, że tam chcę jechać. Pociągiem dojechałem do Lipna. Chcę jeszcze powiedzieć, że wcześniej oczywiście robili nam dokładną rewizję. Miałem dużo prasy londyńskiej rządu emigracyjnego. Dużo mi z tego oczywiście zabrano, ale sporo przeszmuglowałem i jeszcze do dzisiejszego dnia mam stamtąd pisma, które były wydawane w Londynie.
Kiedy przyjechałem do Lipna, musiałem się stawić na komisariat policji. Wyznaczyli mi termin do WKU – Wojskowej Komendy Uzupełnień do Włocławka. W Lipnie stawiłem się do komendy. Kazano mi przez trzy miesiące nie opuszczać miejsca zakwaterowania, bo raz na tydzień musiałem stawić się do komisariatu po to, żeby tylko zobaczyli mnie, że jestem. W międzyczasie pojechałem do Włocławka, zgłosiłem się do Wojskowej Komendy Uzupełnień. Dali mi książeczkę wojskową, że byłem rzeczywiście w armii Andresa. Powróciłem już do Lipna do rodziny. Tam mieszkała moja mama, siostra i brat. Siostra nie pojechała wtedy do Warszawy, tylko wyszła za mąż. Oczywiście później była tam szykanowana. Dostałem się do gimnazjum, tam skończyłem małą maturę przez 1947 i 1948 rok. Zapisałem się do szkoły. To było Liceum Wodno-Melioracyjne w Gdańsku. Tam ukończyłem trzyletnie liceum wodno-melioracyjne. Dostałem tytuł technika hydrologa i wodno-melioracyjnego. Dostałem skierowanie – nakaz pracy, bo wtedy były nakazy pracy – do Słupska, do Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego. Tam od razu skierowano mnie do Tczewa na kierownika stacji hydrologicznej. Chyba przez rok czasu byłem tam kierownikiem stacji, robiłem pomiary hydrologiczne, czyli głębokości rzeki Wisły (oczywiście miałem specjalną ekipę), ilość przepływu wody, głębokości rzek. Robiłem też głębokości jezior Szwajcarii Kaszubskiej: jezioro Raduńskie, Ostrzyckie, Brodno Małe i Duże. Razem z ekipą robiliśmy pomiary głębokości tych jezior. Byłem tam zatrudniony jako hydrolog, jednak postanowiłem wrócić do Warszawy, zapisać się na studia wyższe. Kiedy przyjechałem do Warszawy, oczywiście dostałem zgodę instytutu, że mogę przenieść się do Warszawy. Oczywiście w Warszawie nie chciano mnie zameldować jako członka Armii Krajowej, żołnierza armii Andersa. Nie mogłem się zameldować w Warszawie. Co mam zrobić? Zameldowałem się w Grodzisku u rodziny, a potajemnie mieszkałem w Warszawie, a to u rodziny na Spiskiej, różnie to było.
Dostałem się na studia na SGGW. Skończyłem wydział melioracji wodnych w SGGW, dostałem stopień inżyniera hydrologa i oczywiście od razu dostałem skierowanie do Warszawy do Państwowego Instytutu Hydrologiczno-Meteorologicznego. Pracowałem w tym instytucie (później zmienił on nazwę na Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej) na różnych stanowiskach. Oczywiście byłem hydrologiem, robiłem pomiary wodne, kontrolowałem całą sieć wodowskazową na rzekach, poza tym byłem na różnych stanowiskach kierowniczych. Ostatnio pracowałem jako kierownik działu technicznego, gdzie przygotowywałem założenia techniczne i ekonomiczne do budowy stacji meteorologicznych między innymi w Płocku, we Włodawie nad Bugiem, w Siedlcach, w Kozienicach. To były przygotowania dla biur projektowych, wszystkie założenia techniczne. W 1987 roku przeszedłem na emeryturę, ale jeszcze pracowałem w instytucie na trzy czwarte etatu, później na pół etatu, tak że w 1992 roku przeszedłem już na stałą emeryturę. W instytucie pracowałem czterdzieści dwa lata. Przyznam się, że miałem bardzo dobrą opinię, dostałem dużo wyróżnień, odznaczeń instytutowych, resortowych, dyplomów, tak że byłem zawsze dobrze widziany. […]
Poza tym ponieważ przeszedłem na emeryturę, działam trochę w Związku Powstańców, tam mam kolegów, którzy byli ze mną w Powstaniu, między innymi kolega sekretarz Związku Powstańców Zbyszek Galperyn, a oprócz tego działam w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej. Tam jest nasze środowisko Batalionu „Chrobry I”, gdzie jestem skarbnikiem, tak że spotykamy się co miesiąc na Koszykowej razem z kolegami po to, żeby wspólnie powspominać i organizować… W dalszym ciągu prowadzimy działalność społeczną, pamiętamy o grobach naszych kolegów na Powązkach. Prowadzimy także działalność charytatywną. Na Koszykowej jest okręg warszawski. Proszony jestem często do szkół, byłem już w kilku szkołach, na wycieczce, gdzie byłem proszony, i w Niemczech, gdzie byłem proszony [o udział]. W Niemczech był wyjazd do miejsca, gdzie był stalag niemiecki, gdzie były obozy, w których byli Powstańcy. Między innymi mnie też poproszono, chociaż nie do tego obozu, bo byłem w Austrii, ale tu poproszono, gdzie akurat w tym obozie było moich pięćdziesięciu kolegów. Między innymi na wycieczce było dwóch, którzy byli w tym obozie. […]
Wspomnę jeszcze o tym, kiedy byłem w bursie na Siennej. Wspomniałem, że były tam dwa plutony: jeden porucznika „Śmiałka” zdążył przejść na Starówkę, natomiast nasz pluton porucznika „Sławka” został się w Śródmieściu. Początkowo nie wiedziano, co z nami zrobić, ale w tym czasie powstało Zgrupowanie „Chrobry II”. Włączono nas do tego zgrupowania, ale tam byliśmy bardzo krótko, ponieważ powstał z kolei batalion szturmowy kapitana „Ruma”. To był skoczek spadochronowy. Przydzielono nas do tego batalionu szturmowego. Później już cały czas niby moje środowisko i może początek był od „Chrobrego”, ale działałem już w batalionie szturmowym, ale już do niewoli to poszedłem razem z całym „Chrobrym I”, bo w tym czasie powstał właśnie „Chrobry II” i był w Śródmieściu. Ci, którzy walczyli na Starówce, to był „Chrobry I”. Tam rokrocznie 31 sierpnia, kiedy został zbombardowany pasaż Simonsa, odbywają się [uroczystości]. Na tyłach Arsenału mamy pomnik właśnie tych kolegów, którzy zginęli w pasażu Simonsa, a zginęło tam ponad dwustu kolegów z Batalionu „Chrobry”. Tam zawsze mamy apel poległych. To jest nasza uroczystość środowiskowa, gdzie najpierw w kościele Świętego Jacka mamy mszę świętą za kolegów, później wszyscy idziemy ze sztandarem i jest apel poległych. Spotykamy się rokrocznie o godzinie trzynastej przy pomniku w pasażu Simonsa. […] Broniłem jeszcze barykady na Waliców. Nie wiem, czy powiedziałem już, że brałem udział w ataku na Bank Gospodarstwa Krajowego róg Nowego Światu a Alei Jerozolimskich oraz w innych akcjach.
  • Jak pan ocenia Powstanie? Uważa pan, że było potrzebne?

Jako Powstaniec, który działał w ruchu oporu, w „Szarych Szeregach”, kiedy widziałem okrucieństwo Niemców, kiedy widziałem terror, który panował, uważam, że Powstanie było konieczne, z tym że nie przewidziano tego, że Rosjanie już dotrą na Pragę, a nie chcą nam pomóc. Przecież Powstanie było obliczone na maksimum trzy, cztery dni, gdzie byśmy mogli już zdobyć Warszawę. Tak że tu uważam, żeby nie Powstanie, to byśmy byli którąś tam republiką radziecką na pewno, bo wtedy już tutaj była władza lubelska. Później i tak oni to wszystko przejęli, ale w każdym razie Powstanie przyczyniło się do tego, że nie daliśmy się wciągnąć, że staraliśmy się być wolnym [narodem]. Tak że uważam, że Powstanie… Jasne, że tyle z nas zginęło, że Warszawa została zrujnowana, może niektórzy przypisują to, że to źle, że Powstanie jednak nie powinno być, ale jestem jednak za tym, że uważam, że Powstanie było koniecznie, a że skończyło się tragicznie, tak jak inne powstania polskie, to co zrobić. Jesteśmy takim narodem, że jesteśmy bardzo patriotyczni, chcemy wolności, a nie niewoli, która by nas i może czekała, gdybyśmy byli którąś tam republiką.

Kontynuacja nagrania przeprowadzona 8 czerwca 2011 roku w Warszawie. Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak

  • Co wydarzyło się 15 września 1944 roku?

Piętnastego września 1944 roku mój oddział dostał rozkaz objęcia placówki na placu Grzybowskim.

  • W którym oddziale pan był?

W tym czasie, ponieważ na początku byłem w „Chrobrym”, a nie zdążyłem przejść na Starówkę, przyłączono nas do Batalionu Szturmowego kapitana „Ruma”. W tym czasie byłem właśnie w Batalionie Szturmowym kapitana „Ruma”. Zajmowaliśmy trzy budynki: plac Grzybowski 8, 10 i 12. To była bardzo ważna placówka. To była reduta, która powstrzymywała ataki niemieckie od placu Żelaznej Bramy. Zajęcie placu Grzybowskiego umożliwiłoby swobodne przejście Niemców do Śródmieścia, tak że to była odpowiedzialna placówka i myśmy bronili jej do końca Powstania, nie daliśmy się w ogóle wyprzeć z tej placówki.

  • W jaki sposób Niemcy was atakowali? Jak wyglądały ataki?

Ataki odbywały się [w ten sposób], że oni prawie cały czas strzelali z moździerzy, z broni maszynowej, ponieważ podczas ataków z broni maszynowej czy z moździerzy myśmy się chowali na podwórko za budynki, tak że nie było takiego specjalnego ataku, ale oni chcieli właśnie wiedzieć, czy my jesteśmy już dobrze zorganizowani, czy potrafimy odeprzeć ich ataki. Oni kilkakrotnie wychodzili, bo mieli barykadę wyjścia z placu Żelaznej Bramy na ulicę Graniczną, ale już samego ataku nie powtarzali.

  • Ile osób broniło tego przejścia?

Bronił pluton, który składał się właściwie (to był trochę okrojony pluton) z dwóch drużyn. Jedną drużyną dowodził podchorąży „Kolec” (nazwisko Kazimierz Krzemiński), a drugą drużyną dowodził podchorąży „Ałtaj” (nazywał się Wojciech Maciejko). Te dwie drużyny broniły cały czas placu Grzybowskiego, z tym że myśmy się po prostu wymieniali, bo cały czas trudno byłoby [bronić] – musiał być jakiś odpoczynek.

  • Jak długo trwała obrona reduty?

Redutę żeśmy bronili do samego końca Powstania, czyli do kapitulacji (kapitulacja była 2 października chyba o godzinie piątej, to myśmy cały czas bronili tej placówki przed atakami). Na placu za budynkami było duże podwórko. Myśmy mieli budynki 8, 10, 12 na placu Grzybowskim. One wszystkie były połączone piwnicą, tak że mieliśmy swobodne przejścia pod tymi budynkami. Około 20 września Niemcy w ogóle bardzo [mocno] strzelali z pocisków moździerzowych, które rozrywały się nie tylko na placu Grzybowskim, ale i na naszym podwórku za budynkami, gdzie chodziliśmy już swobodnie, bo to było [miejsce] trochę osłonięte. W tym czasie jeden pocisk moździerzowy rozerwał się akurat za mną i dostałem kilkoma odłamkami w nogi, w łydki, z tym że to były przeważnie odłamki z gruzu, z kamieni, tak że nie były jeszcze takie groźne, można było wyjąć. Za mną stał jeden Żydek, pseudonim „Grubasek”, bardzo fajny chłopak, który przeżył całą okupację, dołączył do nas, a pocisk moździerzowy trafił prosto w niego. Myśmy bardzo go żałowali, dlatego że był bardzo dzielnym chłopcem mniej więcej w naszym wieku. Poza tym jeszcze na placu Grzybowskim, też około 20 września, były zrzuty już z kukuruźników. To były zrzuty radzieckie. Na nasze podwórko spadły właśnie dwa zrzuty, z tym że zrzuty były przeważnie bez spadochronów. Jeden zrzut zupełnie się roztrzaskał. Okazało się, że to był zrzut z żywnością. Tam była kasza, słonina, konserwy, suchary. Pamiętam, że myśmy zbierali z bruku całą żywność. Drugi zrzut też został uszkodzony, ale tam była rusznica ppanc. To była radziecka [rusznica]. W tej chwili już nie pamiętam, jak się nazywała. Ona też była uszkodzona, ale kolega, który znał się na tym bardzo dobrze, bo był specjalistą od naprawy broni, dobrze ją naprawił i myśmy nawet wykorzystywali kilkakrotnie w kierunku na plac Żelazny, w kierunku na barykadę, kiedy Niemcy otwierali ogień… Właśnie tak się na ogół kończyło, że oni otwierali ogień i my otwieraliśmy ogień, ale nie było bezpośredniego ataku, tylko była strzelanina do siebie. Oni cały czas strzelali, dzień i noc, po prostu salwami strzelali na plac Grzybowski, bo wiedzieli, że mogą być próby przeskoczenia na ulicę Próżną czy na Świętokrzyską.

  • Czy po waszej stronie były duże straty?

Nie, takich strat nie było, było tylko kilku rannych. Było kilku rannych kolegów po pociskach.

  • Czy były z wami sanitariuszki?

Były. Właśnie chcę powiedzieć, że były dwie sanitariuszki, które zawsze [były] z nami, bardzo dzielne dziewczyny: jedna „Basia”, druga chyba „Tatiana”. Była pani Zosia – prowiantowa – która zajmowała się naszym wyżywieniem: wyszukiwała żywność po piwnicach, gdzie było możliwe zdobywała to i właśnie w ten sposób nas karmiła.
Przybłąkał się do nas pies – biedny psiak. Była taka sytuacja, że myśmy już nie mieli żywności. Tak się stało, że musieliśmy go zabić. Akurat nie brałem w tym udziału, ale pies został zabity i nasza pani prowiantowa Zosia usmażyła go. Pamiętam, żeśmy jedli go z kluskami, z makaronem. Większość kolegów w ogóle nie wiedziała, że to jest pies. Były takie sytuacje, że myśmy faktycznie już głodowali, bo już nie było żywności.
Był jeden rozkaz, żeby [prowadzić] jak najmniej zaczepnych działań przeciwko Niemcom, dlatego że myśmy mieli już bardzo mało pocisków. Naprawdę w wyjątkowych sytuacjach pod koniec września, przed samą kapitulacją, wolno nam było [używać amunicji].

  • Mieliście się bronić, a nie atakować?

Tak, już nie mieliśmy faktycznie broni. Żeśmy jeszcze mieli zadanie na placu Grzybowskim. Na ulicy Królewskiej 16 stacjonowały też oddziały Batalionu „Kilińskiego”, które broniły. Poprzednio mówiłem właśnie, że myśmy też dwa razy brali udział [w akcjach] na placówce Królewska 16: raz żeśmy luzowali też ten oddział, który długi czas tam był i musiał przejść na odpoczynek (dwa czy trzy dni byliśmy) oraz jeden raz żeśmy zluzowali też oddział, kiedy był atak na gmach PAST-y. Myśmy jeszcze osłaniali gmach PAST-y, kiedy zdobywał go Batalion „Kilińskiego”.
Drugiego października o godzinie dwunastej było zawieszenie broni. Dowódca placówki mówi do mnie: „Słuchaj, wyjdź z tego podwórka do bramy. Zobacz, czy spokojnie jest na placu Grzybowskim”. Kiedy wyszedłem z bramy na plac Grzybowski, w tym czasie na balkonie rozerwał się pocisk moździerzowy. Skryłem się w tym czasie pod balkon, a pocisk rozerwał się i [na mnie] spadła balustrada. Na balustradzie była jeszcze reklama, która spadła mi na głowę i mi ją mocno rozcięła tutaj [?], i wybiła mi dwa zęby. Wiem, że wtedy zemdlałem. Koledzy jakoś do mnie doskoczyli i później szybko doszedłem do siebie. Później nie wiem, jak mnie przeprowadzili przez plac Grzybowski, bo już wtedy faktycznie może Niemcy nie strzelali, a na ulicy Próżnej zaraz przy wyjściu na plac Grzybowski był punkt sanitarny. Tam opatrzyli mi całą głowę. Całą głowę miałem zabandażowaną, tak że do niewoli poszedłem jako ranny jeniec z zabandażowaną głową.
Kiedy było już wiadomo, że jest kapitulacja, każdy chodził po piwnicach, żeby coś wyszabrować, może coś z żywności się znajdzie, żeby ciepłą odzież zdobyć, dlatego że myśmy wiedzieli, że idziemy w nieznane i trzeba porządnie się ubrać. Właśnie róg Próżnej i placu Grzybowskiego był zegarmistrz, jubiler. Pamiętam, że poszedłem do tego punktu i zaszabrowałem jeszcze trzy zegarki, które zabrałem z sobą do niewoli. Pamiętam, że jeden zegarek sprzedałem ruskim za chleb, bo ruscy [byli łasi] na cziasy. On nie jadł, a wolał kupić cziasy w tym czasie. Tak że to było 2 października. Później przygotowywaliśmy się do wymarszu do niewoli.

  • W jakim był pan stanie?

Byłem bardzo osłabiony, miałem wysoką temperaturę, ale człowiek nigdy nie mierzył, nie patrzył. Częściowo byłem prowadzony przez kolegów. Chyba 5 października byliśmy już uformowani w kolumny oddziałami i żeśmy szli Grzybowską, Wolską. Kiedy wychodziliśmy, na Lesznie oddawano nam nawet honory. Było dowództwo niemieckie i polskie, i nawet nam oddawali honory. Przeszliśmy na plac Kercelego. Tam Niemcy już nas obstawiali, zresztą cały czas Niemcy nas prowadzili z karabinami na plac Kercelego. Tam żeśmy oddawali broń, z tym że ta broń była już [zniszczona], bo albo żeśmy celowo wyjmowali magazynki, niektórzy wcześniej zakopali broń, ale żeśmy już bardzo mało broni przekazali. Pamiętam, że chociaż byłem bardzo słaby, z kolegą niosłem rusznicę ppanc, którą zdobyliśmy na placu Grzybowskim. Stamtąd też w kolumnach żeśmy maszerowali już do Ożarowa. Tu trzeba podkreślić wielką, patriotyczną ludność, która wystawiała w tym czasie kosze z jabłkami, z cebulą, z chlebem. Naprawdę byliśmy tak głodni, że każdy, gdzie tylko mógł, ładował do plecaka chleb, a zwłaszcza cebulę, bo cebula była konieczna. Kiedy żeśmy dotarli do Ożarowa, gdzie była fabryka kabli, zapędzono nas do wielkiej hali. Tam żeśmy rozlokowali się na płytach, na posadzce betonowej. Tam żeśmy przenocowali. Na drugi dzień już nas ładowali do wagonów towarowych. Mówię, że nas ładowali, bo pędzono i wciskano nas po kilkudziesięciu do tych wagonów, tak że człowiek tylko mógł ukucnąć. W ogóle trudno było się położyć.

  • Jaki panował nastrój?

Był okropny. Jak żeśmy w ogóle dowiedzieli się jeszcze o kapitulacji, to niektórzy byli bardzo zawiedzeni, chcieli jeszcze jakoś walczyć, była nadzieja, że jeszcze może zwyciężymy to Powstanie, ale wiadomo było, że już nic nie zwyciężymy, tak że nastrój był okropny. Na drugi dzień, kiedy już nas załadowano do wagonów, w ogóle nie wiedzieliśmy, gdzie człowiek jedzie, gdzie nas zawiozą. Jechaliśmy kilka dni. Dojechaliśmy do Lamsdorfu. W wagonie było zakratowane okienko, przez które zobaczyliśmy napis Lamsdorf. Ponieważ byłem wycieńczony i ranny, koledzy mi mówili, że całą noc majaczyłem, że musiałem mieć bardzo wysoką gorączkę, ale jakoś udało mi się przeżyć.

  • Nie zapewniono panu specjalnych warunków w pociągu w związku z tym, że był pan ranny? Jechał pan tak jak wszyscy?

Nie było [specjalnych warunków].

  • Proszę opowiedzieć o podróży. Jak to wyglądało?

To wyglądało w ten sposób, że co jakiś czas, bo drzwi były oczywiście zamknięte, zakratowane, co kilka czy kilkanaście godzin wagony kierowano na bocznice. Tam otwierano wagony, Niemcy obstawiali nas oczywiście, i mogliśmy wyjść na siusiu. Nie wiem, gdzie kto mógł, to jeszcze kombinował wodę czy coś. Już nie pamiętam tego momentu, czy człowiek coś tam pił. W każdym razie co jakiś czas [wypuszczano nas]. Nie pamiętam, ile dokładnie trwała podróż, trzy czy cztery dni. W każdym razie umożliwiali nam co jakiś czas wyjście z wagonów. Kiedy już w nocy dotarliśmy do Lamsdorfu, rano otwierano nam wagony i tylko krzyczeli: Vorwertz! Vorwertz! mówili i wypędzali nas. Formowali nas też w oddziały i gonili do obozu przejściowego do Lamsdorfu. Nie pamiętam, ale obóz mieścił się chyba trzy-cztery kilometry od stacji.

  • Mógł pan iść spokojnie?

Właśnie o to chodzi, że jak szedłem, to koledzy mnie trochę podpierali, pomagali. Miejscowa ludność niemiecka zachowywała się okropnie [w stosunku] do nas, bo rzucała w nas kamieniami (prowadzili nas przez wioskę, miasteczko), pluli na nas.

  • Oni wiedzieli, kim panowie są?

Wiedzieli, że to Powstańcy, na każdym kroku [krzyczeli]: Polnische Banditen. Już widzieliśmy obóz jeniecki, budynki i akurat w tym czasie widzieliśmy zderzenie samolotów – niemieckich sztukasów albo innych. To wszyscy zapamiętali, każdy to powtarza. Sztukasy się zderzyły i pamiętamy, że piloci lecieli na spadochronach, spadli. Ci Niemcy, którzy nas pędzili, tylko krzyczeli: Schade! Schade! Schade! . W tym czasie, kiedy już widziałem obóz, zrobiło mi się tak słabo, że przewróciłem się do rowu z wodą i zostawiłem tam plecak, w którym miałem odzież, trochę sucharów, menażkę. Zostawiłem to w rowie. Niemiec podszedł do mnie. Pamiętam, że mnie kopnął i kazał kolegom prowadzić mnie pod pachę do obozu. Tak nas zaprowadzono do obozu, gdzie całą noc spędziliśmy jeszcze [na dziedzińcu]. Chociaż baraki już były, ale nie pozwolono nam wejść do baraku, tak że całą noc spędziliśmy na dziedzińcu w obozie. Rano wzywano nas już do punktu odpraw, rewizji, gdzie nas dokładnie rewidowano i zabierano [dokumenty]. Wiem, że zabrano mi legitymację Armii Krajowej i dokumenty, które miałem, z tym że został mi tylko tekturowy znaczek, na którym było napisane Stammlager 334 i dostałem numer 105260. Numerowali nas i żeśmy siadali na ławkach, gdzie od razu trzech, czterech robiło nam zdjęcie. Następnie przechodziliśmy do drugiego pokoju, gdzie nas strzyżono. Akurat mi się udało, bo miałem zabandażowaną głowę, to nie zdejmowali mi oczywiście opatrunku. Wszystkich strzygli jeńcy radzieccy. Mieli wielkie maszynki, że od razu strzygli pół głowy. Okazało się, że tam była izba chorych – Krankenhaus – gdzie lekarzem był polski lekarz z 1939 roku, ponieważ tam też siedzieli jeńcy polscy 1939 roku. Zobaczył mnie i wziął pod opiekę. Położył mnie w izbie chorych w innym pokoju i tam leżałem trzy dni. On się faktycznie bardzo [dobrze] mną opiekował, dostałem kawałek czekolady.
Kiedy zrobiło mi się faktycznie lepiej, przetrwałem okres kryzysowy, poszedłem do baraku, gdzie byli moi koledzy. Te baraki były straszne: były zawszone, zapluskwione. Tam były trzyosobowe prycze. Na górne prowadziła drabinka, po której się wchodziło. Każdy chciał być na dole albo pośrodku, bo kto spał na górnej pryczy, to tak się akurat zdarzało, że pluskwy chodziły po suficie i spadały jak spadochroniarze. To było straszne. Człowiek czekał, kiedy będzie ranek, kiedy będzie można wyjść, bo oni zamykali nasze baraki i nie wolno było wychodzić. Każdy, jak rano wychodził z baraku, to oczywiście z ubrania wyciągał wszystkie wszy, które tam były, a one były pochowane w szwach. Jedzenie było oczywiście okropne. Rano dawano nam… nie pamiętam, czy to był mały bochenek chleba na trzech czy czterech, do tego kostka margaryny, trochę marmolady, nie pamiętam, czy był ser. Najgorsze było to, że chleb dali nam rano i to miało być już na cały dzień do wieczora, tak że człowiek był taki głody, że zjadał od razu porcję chleba i później już cały czas głodował. Na obiad nam dawali „pluj-zupkę”. Tam była brukiew, ziemniaki, marchew, coś tam pływało. Dostawało się z trzy czwarte litra. Człowiek zjadł to wszystko, a później cały czas głodował. To było okropne. Codziennie nas liczono, sprawdzano, czy ktoś nie uciekł. Codziennie wieczorem były apele. Wypędzano wszystkich z baraków, musieliśmy stać w szeregu i liczono nas, czy aby wszyscy jesteśmy.
  • Jak się zachowywali Niemcy?

Niemcy w tym czasie nie obchodzili się z nami już tak źle, tylko na początku, a tam w zasadzie Niemcy nieźle się zachowywali. To trzeba przyznać, z tym że [traktowali] nas ostro, jak ktoś nie chciał wyjść z baraku, to krzyczeli, oczywiście trzeba było wyjść na apel. Był jeden bardzo ważny apel. Niemcy zorganizowali specjalnie dla wszystkich Powstańców, młodzież w wieku do siedemnastu lat musiała wyjść z baraków i stanąć do apelu. Myśmy stanęli wszyscy. Ja nie miałem jeszcze siedemnastu lat. Stanęliśmy. Okazało się, że nas filmowali i ogłaszali, że chcą młodzieży zapewnić lepsze warunki, żebyśmy się zgłosili i oni nas wywiozą do innego obozu, gdzie będę lepsze warunki albo później umożliwią nam powrót do domu. Oczywiście bardzo mało, nie wiem, kto tam wyszedł. W każdym razie ja nie wyszedłem, wolałem być ze starszymi kolegami, czułem się na tyle dorosły, że wolałem [zostać z nimi], tak że nie wyszedłem. Nie wiem, bo tutaj mam trochę rozbieżności z kolegami, bo cały czas, jak nasza kompania była… Muszę powrócić do tamtej części. Nasza kompania, kiedy został zdobyty komisariat policji granatowej na ulicy Ciepłej, dowódca kompanii polecił nam iść z kolegami przynieść ubranie policyjne. Myśmy przynieśli je w workach i przebraliśmy się, tak że mój oddział kompanii „Corda” był cały czas w okresie Powstania w mundurach policyjnych granatowej policji. Tak że w obozie, jak powiedziałem, że tu są rozbieżności, bo koledzy mówią, że nas przebrali w Markt Pongau – w następnym obozie, czego ja nie pamiętam dobrze, ale w każdym razie przebrano nas, kazano nam zapakować w paczki dotychczasowe ubranie policyjne, a dano nam jakieś uniformy, mundury francuskie lub austriackie z pierwszej wojny światowej. Dlatego nawiązuję do tego, że ubranie trzeba było zawiązać, nie wolno było [włożyć] żadnej korespondencji, nic napisać, tylko adres, gdzie chcemy wysłać paczkę do rodziny. Napisałem adres Lipno, gdzie była moja rodzina. Kiedy rodzina dostała tą paczkę, zobaczyła na moich spodniach krew, która powstała wtedy, kiedy zostałem ranny odłamkami na placu Grzybowskim, to wiedziała, że już na pewno nie żyję, dlatego [dostali] ubranie. Nawet odprawiono za mnie mszę świętą w kościele w Lipnie.
Później nas znowu wytypowano do innego obozu do Markt Pongau do Austrii. Akurat tak się dobrze złożyło, że wytypowano wszystkich z mojej kompanii „Corda” i jeszcze kolegów z innych formacji. Wytypowano nas chyba około stu dwudziestu. To było około 15 października. Znowu załadowali nas w wagony, tak samo jak poprzednio. Jechaliśmy znowu w nieznane, bo nam dokładnie nie powiedziano gdzie. Pamiętam tylko tyle, że przejeżdżaliśmy przez Częstochowę, dlatego że przez okienko przeczytałem Częstochowa. Wtedy doszedłem już do siebie, więc źle się nie czułem. Tak samo jechaliśmy kilka dni, odstawiali nas na różne bocznice, bo musieli przepuszczać różne niemieckie pociągi wojskowe. Do nowego obozu jechaliśmy przez kilka dni. Okazało się, że to jest obóz Stalag XVIII C Markt Pongau, który leżał mniej więcej między Innsbruckiem a Salzburgiem, akurat to było w samych Alpach. Przyjechaliśmy do obozu. Oczywiście ten obóz, trzeba od razu przyznać, był lepszy niż Lamsdorf. Tu tak samo były baraki murowane i drewniane (różne tam były baraki). Oczywiście od razu rozlokowano nas do tych baraków, robiono spis nas wszystkich.
Chcę jeszcze powiedzieć, że w dalszym ciągu byłem pod nazwiskiem Malinowski. Dlaczego Malinowski? Dlatego że się bałem. Ojciec mój, ponieważ organizował ruch oporu na terenie Lipna, później, kiedy wrócił z niewoli, właśnie już tam cały czas poszukiwało nas gestapo, ciągle były rewizje, zmuszeni byliśmy uciec z Lipna do Generalnej Guberni. Ponieważ siatka ruchu oporu w Lipnie była dobrze zorganizowana, gdzie już urzędnicy, którzy pracowali w gminach czy jakichś urzędach, byli też zorganizowani w ruchu oporu, już wystarali się nam o dokumenty na nazwisko Malinowski. Ponieważ była już taka sytuacja, że Niemcy aresztowali mojego ojca, uciekł, już była konieczność ucieczki do Warszawy. Akurat wtedy kursował jeden pociąg pomiędzy Toruniem (Thorn Bahnhof) z Niemiec do Nasielska (z Nasielska to już bliżej do Generalnej Guberni). Nam się udało przejechać. Z mamą i z bratem jeszcze dostaliśmy się do Nasielska. Tam już też ruch oporu nam zorganizował to, że furmankami dotarliśmy do Pomiechówka, stamtąd później też udało nam się dzięki ruchowi oporu, który wszystko prowadził, przejechaliśmy łódkami do Nowego Dworu. Stamtąd udało nam się z kolei autobusem przejechać już do Warszawy. Akurat jakoś nie natrafiliśmy na jakąś kontrolę, bo wiem, że tam ciągle były kontrole. Mieliśmy rodzinę na ulicy Burakowskiej od Powązkowskiej. Tam nasi kuzyni przyjęli nas do siebie na kwaterę i tu spędziliśmy kilka dnia u tej rodziny. Ponieważ ruch oporu w Warszawie też wiedział o nas, jaka jest sytuacja, umożliwił nam… Cały czas byliśmy tutaj pod nazwiskiem Malinowski, od momentu jak wyjechaliśmy i ruch oporu zmienił nam dokumenty, tak że cały czas byliśmy tutaj pod nazwiskiem Malinowski. Nazywałem się Władysław Malinowski, urodzony 11 sierpnia 1928 roku w Kozienicach, już nie w Łomży, a w Kozienicach, specjalnie i moja matka tak samo Lewandowska, i brat Tadeusz, bo jeszcze miałem siostrę, która została w Lipnie, wyszła już w tym czasie za mąż. Do wyjazdu z Lipna, gdzie nam zmieniono nasze personalia, to już cały czas byliśmy pod nazwiskiem Malinowscy i w Warszawie podczas okupacji też cały czas byliśmy pod nazwiskami Malinowski, dlatego że gestapo szukało mojego ojca, wysyłało listy gończe, tak że cały czas musieliśmy się ukrywać.

  • Czy w obozie był pan jako Malinowski?

Tak, ponieważ nie było możliwości, jak już wyszedłem z niewoli, cały czas moje dokumenty szły jeszcze na nazwisko Malinowski. Dopiero do prawdziwego nazwiska Wiśniewski [wróciłem] wtedy, kiedy dostałem się do 2 Korpusu, do Włoch. Od razu wiedziałem, że sytuacja będzie skomplikowana. Później od razu wróciłem do prawdziwego nazwiska.

  • Co się działo w drugim obozie? Warunki były lepsze?

Tak. Warunki był lepsze. Zakwaterowano nas w wielkich barakach, gdzie były dwupoziomowe prycze. To były wielkie prycze z deskami. Każdy spał, gdzie mógł: na podłodze, na pryczy, czy miał jakąś derkę, czy nie. Trzeba przyznać, że tutaj byliśmy już lepiej zorganizowani, bo zarejestrowano nas, Czerwony Krzyż już wiedział, że jesteśmy w tym obozie, tak że po jakimś czasie doszły już paczki z PCK. Może dlatego, że początkowo nie wiedzieli, że nas tylu jest, to dostawaliśmy paczkę na czterech, później następne paczki były już na dwie osoby. Paczki były dobrze zaopatrzone, bo była i czekolada, i mleko kondensowane, i papierosy były, co było bardzo ważne, i ciastka były, i sucharki, tak że już nam tutaj było lepiej. Wyżywienie w samym obozie też było lepsze niż w Lamsdorfie, z tym że tak samo rano dawano nam chleb, czasem marmoladę, nie pamiętam, ale chyba były jakieś kawałki wędliny, tak że to było lepsze. To było na śniadanie, natomiast na obiad była tak samo zupka z brukwi, ale wyżywienie było już lepsze. Wyżywienie, kuchnię to prowadzili żołnierze – jeńcy radzieccy. Oni gotowali, wszystko obsługiwali, z tym że do kuchni po jedzenie myśmy szli sami z kotłami i oni nam nalewali. Każdy właściwie chciał iść z kotłem po zupę, dlatego że każdy chciał coś ukraść, nawet ziemniaka, obierki się kradło. Później robiliśmy sobie takie przysmaki, że ziemniak tarło się zupełnie na tarce, wlewało się wody i gotowało się. To był taki krochmal. Jak człowiek zjadł litr tego krochmalu, to brzuch był wielki, ale trzeba było jakoś się ratować.
W tym obozie (to był bardzo duży obóz) byli jeńcy amerykańscy, angielscy, francuscy, serbscy i akurat nasz polski obóz znajdował się pomiędzy obozem amerykańskim i francuskim. Oni wiedzieli, że tam jest młodzież z Powstania. Często nam pomagali, przez druty nam rzucali nawet chleb czy inne produkty żywnościowe, bo oni byli bardzo dobrze zorganizowani, mieli chyba lepszą żywność i chyba Niemcy lepiej ich karmili, natomiast my byliśmy lepiej karmieni od Rosjan, bo Rosjan traktowali faktycznie fatalnie. Codziennie rano widziało się, jak jechała furmanka, na której było pełno radzieckich trupów, tylko nogi wystawały, tak że oni faktycznie tam i głodowali. Jaka była jeszcze inna przyczyna tego, że oni tak umierali, to nie wiemy. Tak że same warunki były już lepsze. Zaczęto nas brać do różnych zamiejscowych robót, do tak zwanych komand.

  • Jak długo był pan w tym obozie przed tym, zanim zaczęli państwo pracować?

Chyba z miesiąc czasu [minęło], nim się dobrze zorganizowaliśmy i brali nas do różnych robót. Wiem, że dwa razy wywożono nas pociągiem, bo obóz Markt Pongau położony był za Salzburgiem w kierunku na Innsbruck jakieś trzydzieści kilometrów. Dwa razy wywożono nas na odgruzowanie Salzburga po nalotach alianckich. Później dwa razy byłem na odśnieżaniu dróg z lawin, bo na drogi obsuwały się lawiny, a to był akurat bardzo ważny szlak wojskowy, chyba Salzburg-Innsbruck, tak że dwa razy chyba byłem też na odśnieżaniu. Raz, nie wiem dlaczego, zawieźli nas stamtąd do innego obozu, który nazywał się Kaisersteinbruch Stalag XVII A, koło Wiednia. Rzekomo mieliśmy pracować w cukrowni. Zabrano nas tam kilkudziesięciu. Też wagonami towarowymi zawieźli nas do Wiednia. Niemcy też nas pilnowali, ale to już byli tacy starsi z tak zwanego Volksturm. Byli bardzo gościnni, bo wstawili nam piecyki, palili, sami się dzielili z nami jedzeniem, jak mogli, tak się dzielili z nami. Przywieźli nas do Wiednia. Tramwajami przejechaliśmy przez Wiedeń do innego dworca kolejowego. Stamtąd znowuż zawieziono nas pociągiem do obozu Kaisersteinbruch.

  • Jaka to była grupa?

To była grupa chyba około czterdziestu [osób], więcej nie, z tym że tam był ohydny, straszny obóz, chyba jeszcze gorszy niż Lamsdorf, bo okazuje się, że Lamsdorf nie był jeszcze taki zły. Zakwaterowano nas do jednego wielkiego pomieszczenia. To był murowany budynek. Kiedyś to była stajnia dla koni. Tam też były prycze, też nas zamykali, tak że trzeba było się tam i załatwiać. Były takie kible specjalne. Rzekomo mieliśmy iść do pracy w cukrowni. Okazało się, że cukrowania w ogóle nas nie chce. To była pomyłka, że nas tam przysłano. Zabierano nas przez kilka dni do kopania rowów przeciwpancernych, bo front się zbliżał i zaczęto kopać rowy. Nie pamiętam, czy tam byliśmy dwa tygodnie. Załadowano nas z powrotem, wróciliśmy tą samą drogą do Markt Pongau, do tego samego obozu, tak zwanego macierzystego obozu, ale po krótkim czasie znowu wytypowano nas, akurat mnie i moich kolegów, do innego obozu do budowy sztolni w miejscowości Kaprun. To teraz jest słynna miejscowość uzdrowiskowa, narciarska, gdzie jeżdżą nawet nasi turyści. Tam mieliśmy być zatrudnieni do budowy sztolni. Też były okropne warunki. Okazało się, że tam byli jeńcy i francuscy, i serbscy. Brano nas codziennie rano w Alpy do sztolni. Praca polegała na tym, że oni wysadzali skały, a my musieliśmy ładować urobek w wagoniki i transportować na dół. To była strasznie ciężka praca. Tam byliśmy chyba też ponad dwa tygodnie (zabrali nas w kwietniu).

  • Jak było z wyżywieniem?

Wyżywienie było tak samo bardzo złe. Tam byli jeńcy włoscy. Nie wiadomo skąd i dlaczego tam były żaby. Włosi łapali te żaby i jedli. To były góry, a w zaroślach były żaby, które oni jedli. Jedzenie też było bardzo paskudne.
Pod koniec kwietnia nie wiedziano, co z nami zrobić, bo już nadchodził front, Amerykanie nadchodzili. To było chyba 2 maja, kiedy widzimy, że przyjechały samochody niemieckie – przyjechali esesmani. Była pogłoska, że chcą nas załadować, wywieźć w góry i rozstrzelać, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że już było słychać kanonadę frontową, wojska amerykańskie podchodziły już pod obóz. Niemcy zostawili nas, zostawili to wszystko i uciekli. Wiem, że myśmy dopadli do niektórych żandarmów, którzy nas pilnowali, tak że kopniakami żeśmy im porządnie dali w skórę. Niedaleko obozu były magazyny. Myśmy doszli do tych magazynów. Oczywiście otworzyliśmy wszystkie magazyny, co się dało, to myśmy brali. Zafasowałem sobie FN-kę. To był rewolwer FN, taka „belgijka”. Każdy brał, co chciał, także i coś do jedzenia. Kiedy Amerykanie zajęli już obóz, zaraz przyjechały samochody, załadowali nas do tych samochodów i zawieźli do obozu macierzystego Markt Pongau. Tam życie było już zorganizowane, bo już wcześniej Amerykanie też zdobyli obóz, tak że już widzieliśmy polskie flagi, już żeśmy spotkali się z kolegami.

  • Jak Amerykanie was traktowali?

Amerykanie w ogóle przyjmowali nas dobrze. W ogóle wojska amerykańskie… Z tyłu za formacjami wojskowymi szły samochody z zaopatrzeniem, z medykamentami, z lekarstwami, już były nawet gotowe obozy szpitalne w namiotach. Mnie nawet od razu wzięto do szpitala obozowego, chociaż czułem się już nieźle. Tam byłem bardzo krótko, bo chyba trzy dni.
Oni już wiedzieli, że myśmy byli na głodowych porcjach, już nam zaczęli stopniowo [zwiększać racje], żeby od razu nie dać nam mięsa, dobrego jedzenia, bo faktycznie byśmy mogli się [nabawić] sensacji żołądkowych. Tak że czuliśmy się dosyć dobrze w tym obozie.
Na stacji w Markt Pongau była wielka cysterna z alkoholem metylowym, którą jeńcy radzieccy otworzyli. Jak jeńcy radzieccy rzucili się na to, tak się później wszystko napiło, leżało bractwo, poumierało. Pamiętam to jedno wydarzenie.
Czekaliśmy tutaj, już byliśmy dobrze zorganizowani, już były kompanie, jedzenie. Dowódcą obozu polskiego był pułkownik Kobylański. Dawali nam tam wolną rękę, żeśmy chodzili na spacery po miasteczku. Niedaleko miasteczka, kilka kilometrów w górach, był wielki wodospad, który nazywał się Liechtensteinklamm. Tam był bardzo ładny ośrodek, kawiarnia. Myśmy chodzili zawsze na spacery po kilka kilometrów. To był piękny obraz, bo chodziło się po wąwozie, na dole płynęła rzeka (zapomniałem, jak się nazywała), która była bardzo bogata w ryby. Pływały w niej pstrągi. Myśmy to oglądali, spoglądało się na dół i patrzyło, gdzie ryby pływają.
  • Jak traktowali was mieszkańcy?

Jak żeśmy chodzili po mieście, to mieszkańcy dobrze nas traktowali. Ponieważ dawali nam już trochę żołdu w markach, tak że myśmy chodzili nawet do kawiarni, żeśmy jedli, kawkę popijaliśmy, z tym że nasi też tam troszeczkę nie potrafili się czasem odpowiednio zachować. Wiem, że chodzili po górach, bo w górach wszędzie byli farmerzy austriaccy, chyba tam troszeczkę kradli. Nieładnie się zachowywali, bo w tym czasie w obozie był też różny element. Później władze obozowe zaczęły już pytać się, co chcemy dalej robić, czy chcemy wracać do kraju. Proponowano nam już w ogóle armię Andersa. Ponieważ bałem się wracać do kraju, bo różnie to było, mówili, że już niektórzy z Armii Krajowej z Powstania co pojechali, to rzekomo na białe niedźwiedzie mieli pojechać, aresztowania były. Po prostu nie wiedziałem jeszcze, jaka jest sytuacja z moją rodziną. Dostałem trzy listy: dwa do Markt Pongau i jeden właśnie później, gdy rodzina dostała po paczkę, gdzie napisałem list, to jeszcze odpisali mi, że ojciec nie żyje, że zginął chyba w lipcu. Kiedy w Warszawie Praga była już zajęta przez wojska polskie i radzieckie, mój ojciec, nie wiem, jak to było, dostał się czy wstąpił, czy został zmobilizowany do 2 Armii Wojska Polskiego do dywizji kościuszkowskiej i szedł cały czas z frontem na zachód. Ponieważ później polskie władze obsadzały już oficerami polskimi różne majątki, różne urzędy, młyny, mój ojciec objął dowództwo czy opiekę nad młynem gdzieś pod Legnicą. Była taka sytuacja, że przyjechali żołnierze radzieccy rekwirować mąkę (ojciec uruchomił ten młyn). Nie chciał dać mąki, ranili ojca. Rodzina nic nie wiedziała o tym, bo ojciec był tam, a rodzina w Lipnie, więc nic nie wiedziała. Kiedy brat się dowiedział, później powrócił z Warszawy, dowiedział się o tym od żołnierza, który przyjechał specjalnie stamtąd i powiedział, jaka była sytuacja. Brat pojechał. Oczywiście już nie znalazł nikogo, nie było nic wiadomo. Miejscowi tylko powiedzieli, że żołnierze radzieccy zabrali ojca i zawieźli do Legnicy. Nie wiadomo było, co później stało się z moim ojcem, ponieważ był ranny, nie wiadomo było, czy został pochowany, bo jedni powiedzieli, że ojciec był pochowany, a drudzy powiedzieli, że ojca zabrało NKWD. Kiedy po powrocie do kraju (rodzina już szukała, chciała się dowiedzieć, co się stało z ojcem) napisałem jeszcze do PCK specjalną prośbę, ponieważ jak wróciłem, słuchałem [Radia] Wolna Europa [i usłyszałem], że polscy jeńcy wojenni są zatrudnieni w Orkucie w kopalni węgla i rzekomo wymieniali mojego ojca Józefa Wiśniewskiego. Napisałem do PCK, ale PCK w ogóle nam nie odpowiedziało, tak że do dzisiejszego dnia nie wiadomo, gdzie ojciec zaginął.
Kiedy zdecydowałem się już jednak wyjechać do armii Andersa, zrobiono nam już oczywiście ewidencję i wtedy już zamiast Malinowski podawałem, że nazywam się Wiśniewski Włodzimierz, tak że już kiedy pojechałem do Włoch, do armii Andersa, moje nazwisko do razu było Wiśniewski Włodzimierz.
Pierwszego sierpnia była rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Myśmy ten czas jeszcze w obozie bardzo uroczyście spędzili, ponieważ wieczorem było wielkie ognisko, wszyscy Powstańcy się zeszli, śpiewaliśmy pieśni powstańcze, wspominaliśmy. Ja jako jeden z najmłodszych żołnierzy (nie wiem, czy zupełnie najmłodszy) z Powstania zapalałem nawet znicz, tak że było bardzo przyjemnie. W tym czasie przyjechały już po nas samochody z Włoch na wyjazd do armii Andresa. Drugiego sierpnia rano żeśmy już wsiedli do samochodów i żeśmy jechali cały czas przez Austrię, Przełęcz Brennerską, przejechaliśmy do Włoch, wjechaliśmy do dowództwa 2 Korpusu, do Ankony. Po drodze żeśmy się oczywiście zatrzymywali na posiłek.
W Ankonie dzielono nas już na poszczególne dywizje. Mnie skierowano do 2 Warszawskiej Dywizji Pancernej, której dowództwo mieściło się w Maceracie (to już są środkowe Włochy). Zawieziono nas do Maceraty i tam z kolei rozdzielano nas na poszczególne bataliony. Mnie skierowano znowuż do 66. Batalionu Piechoty, który mieścił się koło Camerino. Tam nas zawieziono do obozu batalionowego, żeśmy się tam też zorganizowali, sami żeśmy sobie namioty rozstawiali. To było na wzgórzach, gdzie były winogrona, z których żeśmy korzystali. Rozlokowano nas, zaczęliśmy już prowadzić życie wojskowe. Zaczęto nas szkolić, przeprowadzano różne ćwiczenia. Dobrze trafiłem, bo akurat dzień 15 sierpnia to jest dzień Wojska Polskiego, był bardzo uroczyście obchodzony we Włoszech. Była defilada pod Loretto, gdzie najpierw były jeszcze oczywiście ćwiczenia. Mój oddział brał udział w defiladzie. Siedziałem na carriersie. To był pojazd mechaniczny do połowy opancerzony, góra była otwarta. Miałem broń i jechałem. Defilowaliśmy przed marszałkiem 8 Armii Brytyjskiej. To był generał Alexander. 2 Korpus należał pod 8 Armię Brytyjską. Tam był jeszcze oczywiście generał Anders, całe dowództwo 2 Korpusu, było dowództwo amerykańskie generałowie McCreery, Marc Clark. To były pierwsze, bardzo przyjemne dla mnie momenty, bo defilowałem przed całym dowództwem we Włoszech. To było pod Loretto.
Teraz we Włoszech zaczęło się już normalne życie wojskowe. Przechodziliśmy różne szkolenia, jeździliśmy na ćwiczenia, na strzelania, kierowano nas już też do różnych szkół. Na przykład skończyłem tam szkołę kierowców samochodowych. Miejscowość nazywało się Sansepolcro. Zdobyłem tam prawo jazdy na wojskowe samochody ciężarowe, z tym że nie jeździłem zawodowo w armii, ale pomagałem, byłem pomocny przy obsłudze samochodów.

  • Czy w tym czasie żołnierze polscy lub zagraniczni pytali pana o pana historię, o Powstanie?

Tak, owszem. Akurat tak się składało, że nasza grupa powstańcza była duża, ale oczywiście tam byli też i różni, którzy wstępowali do batalionu. Byli też na przykład żołnierze z Wermachtu, którzy byli w armii niemieckiej, i kiedy nasze wojska zdobyły już czy brały udział w [walkach] przeciwko armii niemieckiej, dużo przeszło na naszą stronę, tak że już byliśmy z byłymi żołnierzami Wermachtu, ale to byli Polacy, którzy zostali przymusowo wcieleni do wojska. To byli Ślązacy, Pomorzanie. Oprócz tego była duża grupa tych, którzy byli na robotach przymusowych. Dowództwo przeprowadzało z nami różne pogadanki, pytali się o wrażenia z Powstania, tak że dokładnie wiedzieli, kto kim jest w danym batalionie.
Ukończyłem tam szkołę kierowców, a oprócz tego zostałem skierowany do szkoły podoficerskiej 2 Korpusu, która mieściła się w miejscowości Lanciano. Zamek Lanciano to był duży zamek, piękny zamek, który był posiadłością Mussoliniego, gdzie były jeszcze obrazy Mussoliniego, służba Mussoliniego. Tam właśnie była prowadzona szkoła podoficerska. To była miejscowość na wzgórzu. Miasto mieściło się na dole, trzeba było serpentynami wjeżdżać do szkoły podoficerskiej. Też nas tam szkolono cały czas, przechodziłem program całego szkolenia wojskowego. Wiem, że to było na Wielkanoc. Tam nasi urządzili… Tam był Grób Chrystusa, myśmy spędzali Wielkanoc. Tam była mapa Polski, z tym że jeszcze były nasze wschodnie obszary: Wilno, jeszcze był Lwów. Faktycznie tam też było życie wojskowe. Egzaminy były dokładne. Na dziewięćdziesięciu elewów zdobyłem piątą lokatę. To była bardzo dobra lokata. Ponieważ w tym czasie byłem jeszcze jako strzelec, a nie wiedziałem, że zostałem mianowany później na starszego strzelca z Krzyżem Walecznych, zostałem mianowany… Było sześciu elewów, którzy dostali awanse na starszego strzelca.
Po ukończeniu szkoły podoficerskiej przyjechałem z powrotem do mojego oddziału macierzystego. Tam też jeszcze prowadziliśmy szkolenia wojskowe. Szkolono nas nawet do walk, ponieważ jeszcze toczyły się bardzo duże walki na Dalekim Wschodzie między wojskami japońskimi i amerykańskimi, nawet mówiono o tym, że kto wie, czy 2 Korpus nie będzie musiał pojechać do walk z wojskami japońskimi na Dalekim Wschodzie. Dowiedziałem się później, że Anders absolutnie się nie zgodził, tym bardziej że później wybuchła bomba na Hiroszimie i Nagasaki, to już ta wersja odpadła, ale była mowa, że mogli nawet nas wysłać. Oprócz tego, że byłem żołnierzem armii Andersa czy 2 Warszawskiej Dywizji Pancernej, wstąpiłem do Związku Harcerstwa Polskiego. To było harcerstwo polskie na wschodzie. Od listopada 1945 roku należałem do harcerstwa, a przyrzeczenie harcerskie składałem na Monte Cassino 21 grudnia na cmentarzu poległych żołnierzy, którzy zdobywali klasztor i wzgórza. Tak że byłem jeszcze harcerzem. Na to wszystko, o czym mówię, mam dowody: mam legitymację harcerską stamtąd, mam oczywiście dyplom szkoły podoficerskiej, mam prawo jazdo wydane jeszcze przez szkołę kierowców w Sansepolcro.
We Włoszech jeździliśmy jeszcze na różne wycieczki, wyjeżdżaliśmy do Rzymu, byłem w Watykanie w tym czasie, kiedy był jeszcze chyba Pius XI, gdzie akurat umożliwiono nam wejście tam, gdzie był papież. Pamiętam, że wszedłem na parapet okna, tak że byłem bardzo blisko papieża. Tak że przy okazji się zwiedzało. Zwiedziałem katakumby we Włoszech, byłem w Bazylice Świętego Piotra, Pawła, tak że korzystaliśmy z możliwości, że człowiek mógł zwiedzać coś we Włoszech. Wiadomo, że 2 Korpus był jako armia, którą brano do pilnowania broni, różnych magazynów. Wiem, że byłem w Rimini. Rimini to była miejscowość nad samym morzem, nad Adriatykiem. Tam pilnowaliśmy wagonów. Czas we Włoszech był ogólnie dobrze spożytkowany.

  • Jak długo pan tam był?

Kiedy już zaczęto mówić, że 2 Korpus ma być… [Kiedy] powstał Polski Korpus Przysposobienia Rozmieszczenia, gdzie mieliśmy już być zdemobilizowani, zaczęto nas teraz już z Włoch do Anglii przewozić na demobilizację. Piętnastego lipca 1946 roku przyjechał wielki statek pasażerski z Dalekiego Wschodu, w Neapolu żeśmy wsiedli do tego statku i Morzem Śródziemnym przez Gibraltar, kanał La Manche dotarliśmy do Anglii, z tym że jeszcze chyba około tysiąca dwustu żołnierzy, bo to był bardzo wielki statek, przez Cieśninę Gibraltarską żeśmy skręcili do portu Tanger (to był chyba port w Maroko), gdzie jeszcze braliśmy grupę żołnierzy brytyjskich, którzy tam akurat byli. Dotarliśmy statkiem do południowej Anglii.
To były dwa wielkie porty: Southampton i Portsmouth. To były dwa wielkie porty. Tam po nas przyjechały pociągi, już bardzo eleganckie, nie towarowe, jak nas przewozili Niemcy, i skierowano nas do prowincji Lincolnshire, do Bostonu. Tam były obozy. Obóz nazywał się East Kirby. Tam mieszkaliśmy w fajnych półbeczkach, gdzie były oczywiście łóżka polowe. Zakwaterowano nas. Poza tym później jeszcze byliśmy w innym obozie w Yorkshire (prowincja). Żeśmy byli w dwóch obozach. Tam już zaczęło się życie obozowe, trzeba było się zastanowić, co robić, czy jechać do kraju, albo były różne propozycje, na przykład do Argentyny, Brazylii, gdzie proponowano nam pracę w wyrębie lasu, do kopalni węgla. Tam na ogół nikt za bardzo nie chciał się zgodzić, z tym że do Stanów Zjednoczonych brano tylko tych żołnierzy, którzy mieli jakąś rodzinę w Stanach w tym czasie, która mogła zapewnić pobyt, że się nie będzie bezrobotnym. Trochę nas to bolało, że oni nas zaczęli traktować w ten sposób. Nawet miałem rodzinę w Stanach, pisałem do nich, ale nie dostałem żadnej wiadomości od rodziny. Kiedy dostałem już wiadomość z Polski, jaka jest sytuacja, że mój ojciec nie żyje, zdecydowałem się jednak powrócić do [kraju]. Proponowano nam także wstąpienie do Legii Cudzoziemskiej. Koniecznie nam proponowano wstąpienie do Legii Cudzoziemskiej, kiedy w tym czasie wojska te stacjonowały w Turcji, ale zrezygnowałem i zgodziłem się powrócić do kraju. Zawieziono nas później do Londynu. Tam była ambasada polska chyba na Belgrave Square 1. Tam musieliśmy wypełniać różne formularze, [podać] wszystkie dane personalne. Powróciliśmy z powrotem do obozu East Kirby koło Bostonu. Czekaliśmy później na transport do Polski.

  • Jak duża grupa żołnierzy zdecydowała się na powrót?

Nie wiem dokładnie, bo jedni zostali, większość moich kolegów została, nie chciała powrócić (mam z nimi jeszcze kontakty). Zostali w Londynie, niektórzy dostali się do szkół, uniwersytety angielskie. Myślę, że z tej grupy, w której byłem, mniej więcej połowa, tam nas było akurat kilkunastu kolegów, którzy zdecydowali się na powrót do kraju.

  • Jaka była pana motywacja? Skąd chęć powrotu do Polski?

Kiedy dowiedziałem się właśnie, że mój ojciec nie żyje, zrobiło mi się bardzo przykro, wiedziałem, że mama była tu sama, ale też już nie chciałem być na tułaczce. Kiedy jeszcze widziałem, że Anglicy traktowali nas nieufnie, to znaczy podejrzewali nas, w ogóle kiedy byliśmy potrzebni, to widzieli nas, kiedy już później po wojnie, kiedy byliśmy na ich garnuszku, to nie bardzo nas… nie tyle traktowali, co obchodzili się z nami. Tak że miałem już dosyć tułaczki, chociaż może później trochę i żałowałem, że mogłem zostać i pojechać jak moi koledzy do Kanady, do Stanów. Później okazało się, że były duże możliwości, ale zdecydowałem się [wrócić] do Polski, tak że nasza grupa czekała na powrót do kraju. Statek przyjechał. Nazywał się „Marina Raven”. Zawieziono nas do Glasgow. Tam nas załadowano. Kiedy nas załadowano, przyjechała szkocka orkiestra, grała nam „Góralu, czy ci nie żal”. Pożegnanie było faktycznie dosyć przyjemne, bo później były władze miejscowe, które nas żegnały. Jechaliśmy statkiem. Było nas tam chyba kilkuset. To był statek handlowo-towarowy, gdzie też oczywiście tylko w hamakach się spało. Przejechaliśmy przez kanał Kiloński. Po trzech czy czterech dniach dotarliśmy do Gdańska do portu, który nazywał się Narwik. Kiedy dotarliśmy do portu, zobaczyliśmy ze statku, że stoi pełno wojska polskiego z karabinami, nie wiem w kogo wycelowanymi, ale jakoś wszyscy się zaczęli bać, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Przyznam, że nawet grupa kolegów nie zeszła ze statku, powróciła do Anglii, bo zastraszyli nas, tym bardziej że już wojsko stoi z karabinami.
  • Dużo było żołnierzy oczekujących na was?

Tam byli rozstawieni żołnierze z karabinami.

  • Tam była wroga atmosfera?

Tak, dosyć wroga. Widzieli nas niechętnie. Kiedy już zawieźli nas później do dużych hal w tym porcie, zaczęli nas oczywiście spisywać, dali nam specjalne formularze, dokumenty, można było dostać bilety kolejowe, gdzie się chciało jechać do rodziny. Tam oczywiście zrobili nam dokładną rewizję, zabrano wiele [rzeczy]. Miałem sporo londyńskiej prasy, różne dokumenty, tak że zabrali mi to. Udało mi się trochę przeszmuglować. Nawet do dzisiejszego dnia mam jeszcze tygodniki polskie, które wychodziły z Włoch. Ten tygodnik czy miesięcznik nazywał się „Parada”, bardzo ładne zdjęcie. Mam jeszcze inne [pisma]. Z macierzystego 66. batalionu pisma wychodziły, które nazywały się „Taran”, gdzie nawet moje zdjęcie jest w dwóch miejscach, tak że akurat mam ten miesięcznik. Stamtąd później zawieziono nas na gdański dworzec i każdy pojechał.

  • Czy były pytania o Powstanie Warszawskie?

Nie, wtedy nikt się nas nie pytał. Wtedy, w tym czasie w ogóle nikt się nic nie pytał. Gdzie kto chciał, to tylko podawał swoje miejscowości. Zawieźli nas na dworzec i stamtąd już jechałem pociągiem do Bydgoszczy czy do Torunia, do Torunia. Tam przesiadłem się do Lipna, do mojej rodziny. Rodzina nawet się nie spodziewała, bo wiedziała, że wyjeżdżam, ale nie wiedziała, że akurat w tym dniu przyjadę do Gdańska. Miałem trochę bagażu. Przez jednego znajomego, który był na dworcu, prosiłem, żeby powiadomił rodzinę. Rodzina szybko przyjechała po mnie, bo miałam trochę bagażu, bo każdy w Anglii chciał się zaopatrzyć w coś dobrego, a to w buty. Jak była demobilizacja, to Anglicy dali nam ubranie cywilne, tak że można było iść do wielkiej hali i sobie wybrać garnitur, jaki się chciało, tak że człowiek był zaopatrzony i w garnitur, już nie było wojskowego, chociaż wojskowy też miałem, nie zabrali nam. Anglicy podarowali nam garnitur, obuwie.
Dotarłem do rodziny. Rodzina bardzo się ucieszyła. Oczywiście musiałem się stawić na komendę milicji, bo taki był warunek. Kiedy stawiłem się na komendę milicji w Lipnie, tam oczywiście zarejestrowali mnie, zapisali, gdzie byłem, co robiłem i przez trzy miesiące nie wolno mi było opuszczać miejsca zamieszkania. Musiałem raz w tygodniu (pamiętam, że to były czwartki) meldować się, przyjść i tylko pokazać, że jestem, że nigdzie nie pojechałem. W międzyczasie raz pojechałem do Włocławka, bo musiałem stawić się do WKU – Wojskowa Komenda Uzupełnień. Tam musiałem się stawić, bo też był od razu taki warunek. Tam dostałem książeczkę wojskową, że powróciłem do kraju, że byłem w armii Andersa, oczywiście to wszystko. Byłem już zarejestrowany. W tym czasie, kiedy byłem w Lipnie, chodziłem jeszcze w mundurze wojskowym, w andersowskim. Może źle zrobiłem, bo UB od razu widziało, tak że czułem, że cały czas byłem śledzony. Na pewno byłem, bo czułem, że jestem obserwowany. Tam zapisałem się do gimnazjum. W gimnazjum przez rok robiłem tak zwaną małą maturę. W 1947 roku powróciłem…

  • Miał pan wtedy siedemnaście lat?

Tak miałem skończone siedemnaście lat, już osiemnasty. Zapisałem się do gimnazjum w Lipnie, zrobiłem małą maturę. W 1948 roku dostałem się do Liceum Wodno-Melioracyjnego w Gdańsku, które to liceum skończyłem jako technik wodno-melioracyjny, hydrolog. Stamtąd dostałem nakaz pracy, bo wtedy w tym czasie kto kończył szkołę, uczelnię, dostawał od razu nakaz pracy, gdzie kierowano nas do różnych instytucji. Mnie skierowano do instytutu, który wtedy nazywał się Państwowy Instytut Hydrologiczno-Meteorologiczny, a teraz nazywa się Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej. Skierowano mnie do Słupska, a tam z kolei skierowano mnie do Tczewa na kierownika stacji hydrologicznej, gdzie miałem grupę ludzi (hydrologów), chociaż nie miałem jeszcze takiej dobrej praktyki. Robiłem cały czas pomiary rzeki Wisły. Polegało to na tym, że przeciągało się linę przez rzekę, robiło się głębokości rzeki Wisły oraz objętość przepływu. To były przyrządy specjalne, które rejestrowały przepływ – ile metrów sześciennych w danej sekundzie przepływa przez rzekę.

  • Czy w trakcie studiów i potem na początku pracy zawodowej był pan pytany o swoją historię? Czy UB dalej interesowało się panem?

Cały czas w Lipnie, do chwili jak już później pojechałem do Gdańska do szkoły, to już się nikt nie pytał. Oczywiście te dane, że byłem, to na pewno szły, ale już się mnie nikt nie pytał, nikt się nie czepiał.

  • Czy miał pan kontakt z kolegami z obozu?

W tym czasie to się wszystko rozjechało. Trochę miałem różnych adresów, gdzie się pisało. Później niektórzy przysyłali mi zdjęcia, ale to się jakoś rozeszło, ponieważ każdy później zmieniał miejsce zamieszkania i już nie miałem takich kontaktów. Dopiero później w Warszawie. Kiedy byłem na stacji hydrologicznej, robiłem różne pomiary, miałem duży teren, zajmowałem się pomiarem poziomu wód gruntowych, robiliśmy pomiary głębokości jezior Szwajcarii Kaszubskiej: jezioro Goręczyno, Raduńskie, Brodno Małe, Brodno Duże. Zdecydowałem się pojechać do Warszawy na studia. Mój instytut się zgodził, bo podlegałem jeszcze pod Słupsk.

  • To był drugi kierunek studiów czy to były jakby studia uzupełniające?

Chciałem iść koniecznie na studia wodno-melioracyjne. Zapisałem się na studia na SGGW na wydział melioracji wodnych właśnie w Gdańsku. Tu miałem kłopot, bo w Warszawie nie chcieli mnie zameldować, ponieważ wiadomo było, że wszystkie moje papiery szły, miałem armia Andersa, Armia Krajowa, nie chcieli mnie zameldować w Warszawie. Zameldowałem się u rodziny w Grodzisku, a tu nielegalnie, po kryjomu mieszkałem w Warszawie, ale pracowałem już w instytucie w Warszawie, bo dostałem przeniesienie. Nielegalnie to wszystko było przez dłuższy czas. Dopiero w 1956 roku, kiedy do władzy doszedł już Gomułka, dostałem wspaniałe pismo, że Urząd Miasta Warszawy zgadza się na zameldowanie w Warszawie. To było w 1956 roku.

  • Po ilu latach mieszkania w Warszawie?

Mieszkałem od 1954 roku, czyli ponad dwa lata mieszkałem tam nielegalnie, ale właśnie dopiero w 1956 roku dostałem zgodę i z instytutu dostałem pokój w baraku przy instytucie, gdzie mogłem zamieszkać legalnie i zameldowałem się. Tak że [pracując] w instytucie, chodziłem na studia, bo to były studia wieczorowe, ale już pracowałem w instytucie. Też pracowałem w swoim kierunku, tak że pracowałem w hydrologii na różnych stanowiskach, też przy pomiarach rzek, przy budowie wodowskazu, przy pomiarach wód gruntowych. Później pracowałem na stanowiskach kierowniczych. Ostatnio robiłem badania techniczno-ekonomiczne stacji, które miało projektować biuro projektowe. Dzięki mnie właśnie powstały stacje Włodawa, Płock, Siedlce, Sulejów, Kozienice, tak że ten cały okres pracowałem. Muszę sam przyznać, że miałem bardzo dobrą opinię, bo wszyscy widzieli, że jestem dobrze przygotowany.

  • Nikt nie pytał o pana historię?

Nie, właśnie nie.

  • Czy w tym czasie założył pan rodzinę?

Tak, zaraz o tym powiem. W pracy byłem bardzo dobrze widziany, bo miałem wiele dyplomów, odznaczeń resortowych. W tym czasie właśnie się ożeniłem. Małżonka nazywała się Janina Czarnopyś, pochodziła z Tomaszowa Lubelskiego (jeżdżąc po tym terenie, zapoznałem tam żonę). Żona w tym czasie studiowała już fizykę na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Ożeniłem się z żoną. Ponieważ w Warszawie już miałem pokoik w baraku, ściągnąłem żonę do Warszawy. Żona przeniosła się na Uniwersytet Warszawski i kończyła tutaj fizykę. Ponieważ pracowałem w instytucie, żona zaczęła też pracować w instytucie, w wydziale fizyki atmosfery. Zajmowała się właśnie fizyką atmosfery, czyli skażeniami. Z naszego małżeństwa w 1962 roku urodził się syn Dariusz. Mieszkaliśmy jeszcze wtedy na Bielanach. Syn cały czas chodził do szkoły na Bielanach, później skończył też gimnazjum i liceum. Później syn ożenił się z moją synową, czyli Beatą Sieprawską, warszawianką, która ukończyła na SGGW wydział żywności. Z tego małżeństwa mam jednego wnuka, który nazywa się Patryk i w tej chwili robi maturę.

  • Czy rozmawiał pan z wnukiem o swojej historii powstańczej?

Tak. Mój wnuk jest w to bardzo zaangażowany, wie dokładnie wszystko, zajmuje się tym i stara się też nawet przekazywać swoim kolegom, że dziadek był w Powstaniu.

  • Mówił pan, że pod koniec PRL udało się panu nawiązać kontakty z kolegami. Jak to wyglądało?

Kiedy już warunki się ociepliły, że żołnierze Armii Krajowej… zaczęły powstawać różne środowiska, był tak zwany ZBOWiD, ale tam należeli wszyscy: i ubowcy, i byli milicjanci, i żołnierze Armii Krajowej, tak że zaczęły powstawać tak zwane środowiska powstańcze. Powstał właśnie Związek Powstańców i żołnierzy Armii Krajowej przy Światowym Związku Armii Krajowej. Wstąpiłem do tego środowiska, bo to było środowisko Batalionu „Chrobry I”. Grupowaliśmy się batalionami, środowiskami. Cały czas działałem już w środowisku Batalionu „Chrobry I”.

  • Od którego roku?

To było chyba od 1976 roku czy od 1977 roku, kiedy władza już nie przeszkadzała, tak że trzeba przyznać, że pozwolono nam działać w środowiskach. Zaczęliśmy wtedy z kolegami, którzy powrócili czy nie powrócili… Zaczęły działać środowiska. Od razu powstał oczywiście zarząd, prezes. Mnie zrobiono skarbnikiem i do dzisiejszego dnia już tyle lat pełnię właśnie funkcję skarbnika środowiska Batalionu „Chrobry I”. Ci, którzy mieszkają zagranicą: w Kanadzie, w Australii, nawet w Irlandii, zaczęli się już pomału [zgłaszać], bo już zaczęły wydawnictwa [powstawać], już były… Dowiedzieli się z ambasad, że już powstały takie środowiska, tak że koledzy zaczęli się zgłaszać, tak że grupa zaczęła być coraz większa. Zaczęliśmy już działać. Zaczęli nas zapraszać do szkół na różne relacje. Oprócz tego działam w Związku Powstańców, bo to jest Związek Powstańców, a tam jest Światowy Związek Powstańców, tak że tutaj też działam. Dostałem wiele odznaczeń.




Warszawa, 19 kwietnia i 8 czerwca 2011 roku
Rozmowy prowadziły Magdalena Fijołek oraz Magdalena Rejmak
Włodzimierz Wiśniewski Pseudonim: „Szczerba” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Chrobry I”, Batalion Szturmowy „Rum” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter