Zdzisław Jezierski "Zdzich"
- Co robił pan przed pierwszym września 1939 roku?
Skończyłem szkołę akurat. Chodziłem do prywatnej szkoły imienia Wolframa, na ulicę Miodową 3 mieszkania 5. Leniłem się po prostu..
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
W pierwszym dniu wojny uciekłem do Żyrardowa, do swojego dziadka. Za dwa dni przyszedłem z powrotem do Warszawy. Mieszkaliśmy wtedy jeszcze z matką na Żoliborzu, w czwartej kolonii, mieszkanie numer 191, Krasińskiego 18.
- Dlaczego pan uciekł do dziadka do Żyrardowa?
Było takie polecenie w Warszawie - prezydent powiedział, że wszyscy młodzi mężczyźni powinni wyjść z Warszawy. Takie było zalecenie władz. Dlaczego tak było, to ja nie wiem, to nie moja sprawa. Kazano wszystkim młodym mężczyznom wyjść z Warszawy.
- Ale jednak po dwóch dniach zdecydował się pan wrócić?
Wróciłem po dwóch dniach, bo przecież Niemcy już otoczyli Warszawę i wróciłem z powrotem. Jestem samotnik w zasadzie, nie lubię towarzystwa wielkiego to przyjechałem sobie do Warszawy.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji przed Powstaniem?
Przed Powstaniem, w czasach okupacji matka moja miała kawiarnię na rogu Podczaszyńskiego i Cegłowskiej. Pracowałem trochę u matki, trochę w firmie - nazywała się Wafferman na ulicy Skierniewickiej w Warszawie. To było moje całe zajęcie. Z wykształcenia jestem mechanikiem i dlatego poszedłem tam do pracy.
- Czy ta praca pozwalała panu na utrzymanie się?
Nie. Ta praca pozwalała na to żeby dostać zaświadczenie. Ja liczyłem na matkę, nie na siebie. Matka mnie utrzymywała, razem z żoną nas utrzymywała. Mając sklep można było jako tako żyć. Jeszcze mam zdjęcie z tego czasu, na naszej kawiarence napisane było, że "Niemcom wstęp wzbroniony".
- Jak się nazywała ta kawiarenka?
Bez nazwy była, na rogu Podczaszyńskiego i Cegłowskiej.
- Niemcy nie reagowali na tą kartkę?
Niemcy? Nie wchodzili.
- Czy uczestniczył pan w konspiracji w czasie okupacji?
Tak. Poznałem pana Stanisława Jastrzębskiego. W związku z tym, że mam zdolności manualne jako mechanik - robiłem albo robiliśmy razem takie aparaty podsłuchowe i nadajniki. Były wielkości pudełka z ciastkami jak to u Gajewskiego się kupowało. Robiłem obsadzenie do lampy, on robił montaż elektryczny. Woziłem to na Mokotów. Nie codziennie, bo codziennie nie zrobiło się całości. Właśnie miałem taką jedną wesołą historię. Jak się już paliło getto, to trzeba było z Dworca Gdańskiego przejść na plac Krasińskich żeby jechać tramwajem dalej. Wsiadłem do tramwaju i za silnik tramwajowy postawiłem te dwa pudełeczka niebieskie z niby ciastkami obok. Stoję sobie grzecznie, oczywiście po dużej wódce. Co będę mówił, że taki byłem abstynent. Wypiłem dużą wódkę jeszcze u matki w sklepie. Nikt nie jest bohaterem i ja nigdy z siebie bohatera nie robiłem. Po tej wódce byłem troszeczkę odważniejszy, miał trochę więcej człowiek odwagi. Nie dużo, bo nie można było się zapić.. Obok mnie stał gość, weszła ta feldżandarmeria do tramwaju legitymująca. Ten gość stojący obok mnie zrobił się taki blady jak ściana. Myślę sobie - idiota. Kopnąłem go w kostkę tak mocno, że aż krzyknął i wyszedł. Straż wylegitymowała i poszła sobie. Ten gość mówi do mnie: "Co ty mnie klarnecie kopiesz po nogach?". Ja mówię: "Jak pan coś ma, to niech pan nie blednie, bo jak się blednie, to oni wiedzą, nie są durnie, że człowiek ze strachu robi się blady". A ja byłem czerwony ze strachu więc to była odwrotna sytuacja.
- Pana mama wiedziała o tym...?
Wiedziała, bo to było naprzeciwko mojej mamy. Na Cegłowskiej 3 robiliśmy te aparaty. Mama wiedziała. Ale co miała do gadania. Pytanie - cóż mogła mi powiedzieć jak ja jeszcze tam poznałem swoją żonę u tego pana, bo żona pracowała niżej w sklepie, w tym samym budynku. Tam poznałem żonę i dzięki temu jestem z nią sześćdziesiąt trzy lata.
Tak, razem z nami była. Ona nic nie robiła tylko czekała. Wszystko tak było załatwione, że na stole stało to urządzenie - wszystko było zrobione, że można było obrus zdjąć i wyskoczyć oknem do drugiej willi bo to dzielnica willowa.
- Żona razem z panem składała przysięgę?
Nie.
- Pamięta pan, kiedy pan składał przysięgę?
Składałem pierwszą przysięgę u Jastrzębskiego, bo był ten gość, do którego woziłem aparaty, ale jak on się nazywa to do dziś nie wiem, nie chcę kłamać. Drugą przysięgę składałem jak żeśmy szli z Kampinosu do Warszawy. W Laskach jak wszyscy koledzy konie puścili tak luzem, myśmy składali przysięgę. Tam jeszcze ta ostatnia spowiedź była. Miałem takie szczęście w życiu, że ten ksiądz, który dawał mi ślub, chrzcił moją córkę starszą, która dzisiaj ma sześćdziesiąt lat i jeszcze był ze mną w Kampinosie. Później jeszcze żona, bo po Powstaniu jak ja poszedłem do obozu, to ona poszła do Żyrardowa do tego dziadka, tam była cały czas i spotkała jeszcze tego księdza. To nie rodzina, tylko tak ot, żeśmy się znali. Na Bielanach nie była kościoła, bo to była parafia Wawrzyszew i była taka kapliczka w której braliśmy ślub. To początek.
- A gdzie zastał pana wybuch Powstania Warszawskiego?
Właśnie na Bartyckiej ulicy, w domu własnym .
Łącznik mówił dzień przedtem, że z tym właśnie Stasiem Jastrzębskim mamy jutro iść na godzinę siedemnastą na Czerniaków. To była godzina piętnasta jak zaczęło się Powstanie na Żoliborzu. Słychać było strzały. Także myślę sobie, że ja tam już nie pójdę, bo taki bohater to nie jestem.
Później wyszedłem stamtąd. Poszedłem do CIWF, bo tam na CIWF robili natarcie nasi. Miałem dwie sidolki i taki stary jakiś pistolet, z którego nigdy nie strzelałem i nie wiem czy strzelał w ogóle bo znaleziony na działkach. Wyczyszczony, oczywiście, naoliwiony – wszystko, ale nie miałem go gdzie wypróbować. Z tym pistoletem - sam - bo wszyscy koledzy uciekli poszedłem przez wieś Sieraków, Wawrzyszew aż do wsi Wiersze, do Kampinosu. Sam jeden bez nikogo. Tam jakoś dziwnie mieli do mnie zaufanie, może mam taką gębę dziwną, nie pytali mnie się o nic. Kenkartę miałem stałą ponieważ jestem z Warszawy. Tam wcielili mnie do III Kompani. Dali dobry pistolet, kolta takiego kowbojskiego i dali mi mundur, stary, brudny, furażerkę i spodnie uszyte, ktoś tam jakiś portek nie miał porządnych, uszyli mi spodnie z drelichu, co się robi żagle. Można sobie wyobrazić jakie miałem nogi pokaleczone od tych spodni. Miałem, trudno, takie było życie.
- Ile pan w Kampinosie był?
Dwa tygodnie do piętnastego sierpnia bo piętnastego sierpnia przyszliśmy do Lasek. Każdy miał trzydzieści kilo amunicji prawie, musiał nieść. W Laskach składaliśmy jeszcze raz przysięgę, było ogólna spowiedź. I do Warszawy przez kapustę, w nocy.. Szła pani kiedyś przez kapustę w nocy? Wie pani jak to piszczy? Była taka Zosia sanitariuszka, trzymała mnie za pas z tyłu, a ja jakiegoś kolegę - nie wiem kogo tam trzymałem - i doszliśmy na Żoliborz, do ulicy Krasińskiego. Tak się znalazłem później u pułkownika Żywiciela, w plutonie 208, w gimnazjum Poniatowskiego, na ulicy generała Zajączka.
- Pamięta pan, jak nazywała się ta sanitariuszka?
Nie wiem, bo ona odeszła ode mnie, widocznie byłem za brzydki... Zosia miała na imię, to pamiętam.
- Jakie były warunki na Żoliborzu?
Jeść nie było co. Także na marginesie - zabiliśmy psa i żeśmy psa zjedli, bo to taka cielęcina a pół psa sprzedaliśmy za wódkę. Ludzie też nie mieli mięsa i tak się żyło. Mieszkałem na Żoliborzu, miałem tam znajomych, miałem kolegów. Zawsze dostałem coś zjeść. Jak inni żyli to nie mogę powiedzieć.
To były w koszarach, w tej szkole łóżka. Przeważnie spałem tam, bo co było najgorsze.. nie wolno było zaczepiać Niemców. Taki był cichy rozkaz żeby nie strzelać i nie zaczepiać, bo na Dworcu Gdańskim mieli tam pancerkę, mówią: przecież nas rozbiją tutaj wszystkich jak jesteśmy. Myśmy byli sto pięćdziesiąt czy dwieście metrów od Dworca Gdańskiego. Tak przez całe Powstanie. Dwa razy robiliśmy natarcie, żeby się przerwać przez Dworzec Gdański i dojść do Starówki. Żeby pomóc Starówce. Teraz to ja wiem bo chodziłem do szkoły wojskowej i nas tam uczyli różnych zawodów wojskowych, ta moja prywatna, taka półwojskowa. Pamiętam to, że Niemcy wiedzieli gdzie stoi nasz karabin maszynowy, wiedzieli z której strony. To jak myśmy postrzelali dziesięć piętnaście minut to już później karabinu nie było. Bo Niemcy się do niego dostrzelali. Tak to wyglądało. Były takie natarcia i cały czas później... Mówiąc szczerze jako bohater nic nie zrobiłem, nic nie strzeliłem do pierwszego października. Jak natarli na nas Niemcy to w ciągu dwudziestu minut nie było żadnego żołnierza w gimnazjum Poniatowskiego. Nie chwalę się, mówię szczerze. Zostałem ja - był taki Węgier Imre Szeves, pamiętam jego nazwisko, bo spotkałem go później we Wrocławiu, nawet mam jego zdjęcia w domu z żoną, z dzieckiem, bo ożenił się i został w Warszawie. I Władziu, Władziu został zastrzelony jak żeśmy wychodzili, - zostało nas tylko trzech. A reszta.. Nie mówię, że oni byli tchórze, nie, tylko wycofali się stamtąd do środka Żoliborza. Myśmy zostali we trójkę. Imre Szeves został ranny w kolano i mówi "zaprowadź mnie na punkt sanitarny". Ja go zaprowadziłem, a Władek został. Co się z nim stało - nie wiem. Ja tam poszedłem, od znajomych dostałem cywilne ubranie.
- A ten Władek - pamięta pan jego nazwisko?
On był z Kampinosu, z Wileńszczyzny. Jego pseudonimu nie pamiętam tylko to, że był bardzo porządny człowiek.
- A ten Węgier, to od początku Powstania był?
On gdzieś blisko mieszkał na Żoliborzu. Do gimnazjum Poniatowskiego, do nas przychodził. Tutaj był nawet z cyrkiem, bo to był kolega Krasińskiego, tego kompozytora . Był perkusistą, grał w cyrku we Wrocławiu. Ja poszedłem do cyrku i go tam spotkałem. Dlatego wiem jak on się nazywa, bo w czasie Powstania nie wiedziałem. Bardzo ładnie czeczotkę tańczy, bardzo dobrze grał na perkusji. Przecież u nas grał, taki zespół Steciuka, Steciuk to był tramwajarz on grał na harmonii. Przychodził do nas do plutonu 208, na harmonii pogrywać żebyśmy nie nudzili się za bardzo.
- Także był jakiś czas wolny, jakieś tańce?
Tańców nie, nie było. Czas wolny - to człowiek chodził, pętał się tam po okolicy.
- Miał pan kontakt z najbliższymi, z mamą, z żoną?
Nie. Pytałem się Zdzicha Sierpińskiego, bo on mieszkał w drugiej willi obok mnie, ja mieszkałem na Bartyckiej 3 a on na Bartyckiej 5. Pytałem się czy ma kontakt z rodziną, ale mówiąc językiem potocznej Warszawy - olał mnie. "Nic nie mam" i nic nie wiedziałem.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Oni się bali miasta. Lepiej się czuli w lesie. Cały czas byli w partyzantce. To byli pięcioletni partyzanci. Jak było bombardowanie nas, to myśmy stali za blisko pozycji niemieckich, także nas Niemcy nie bombardowali, mogli do nas strzelać tylko z pancerki. Bo tak to nie wiadomo czy by trafili w dom czy w swoich żołnierzy, na Dworcu Gdańskim. Także myśmy jakoś uchowali się.
- Ale spotkał pan jakiś jeńców wziętych do niewoli?
Nie, takich wypadków nie mieliśmy. <!—ludnosc_cywilna-START-->
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna? Jakie były relacje?
Ludzi? Żoliborz to była dzielnica tramwajarzy przeważnie. Oni się do nas bardzo dobrze ustosunkowywali. Pracownicy monopolu spirytusowego i monopolu tytoniowego to była kasta ludzi, która tam mieszkała. Te szklane domy, te kolonie w czworokącie co były, to było to wszystko. Znali się wszyscy. Jak człowiek poszedł to: napijesz się kieliszeczek, napijesz się kieliszeczek. Papierosów miałem - tak dużo, że jeszcze kolegom przynosiłem. Wódki nie przynosiłem, bo nie dostawałem. Papierosów mieliśmy pod dostatkiem. Ale jedzenia nie było. Tam po kawałku chleba gdzieś ktoś sobie upiekł, to nam dano. Przydziałów jedzenia nikt nie rozdawał. <!—ludność_cywilna-END-->
- A w Kampinosie miał pan kontakty z miejscowymi?
Tak, dawali nam jeść. Dawali nam spanie. Spałem sobie w chałupie, elegancko, na poduszce, grzecznie. Każdy miał gdzieś jakieś lokum. Niemcy nie nacierali na nas. Z daleka, raz tylko szła ukraińska wataha Marymoncką, bo to było blisko Marymonckiej, widzieliśmy, też nie zaczepialiśmy, żeby nie wzbudzać podejrzeń, że my tu stoimy.
- Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
Bardzo wesoła. Śpiewaliśmy sobie wieczorami. Ci wilniucy śpiewali po rosyjsku, troszkę po polsku. Oni nas polubili - warszawiaków. Żyliśmy w zgodzie, w bardzo dobrej komitywie. Nie byli tchórzliwi. Później przyzwyczaili się do miasta. Tylko nie wiem co się z nimi później stało, kiedy Niemcy natarli na nas, że nas tylko trzech zostało.
- Może by pan zaśpiewał jakąś piosenkę?
Nie dam rady. Teraz to nie. Gdybym wypił kilka wódek to może...
- Z kim się pan przyjaźnił podczas Powstania?
Z Edkiem Drzewieckim, który później mieszkał w Sz…u [?]. Steciuk do nas przychodził. Tam wszyscy byliśmy jedną grupą, wszyscy się szanowali, lubili. Nikt drugiemu nie wchodził w drogę. I Dziemianko był taki bardzo porządny człowiek, w mundurze niemieckim chodził. Tylko ja go po wojnie nie widziałem, nikogo z tych ludzi. Po drugie do Warszawy nie jeździłem. Może ze względu tchórzostwa, nie chciałem się tam pokazywać. Zostałem we Wrocławiu, w 1945 roku.
- Czy podczas Powstania w pana otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?
Bardzo wierzący był Dziemianko. Codziennie klęczał i mówił pacierz. Innych kolegów nie widziałem. Ksiądz do nas nie przychodził. Było chyba za blisko Niemców czy coś. Raz tylko był ksiądz jak chowaliśmy jednego z kolegów na Marymoncie. Na Marymoncie tamten ksiądz podobno miał kontakty i przychodził. Ten ksiądz z Marymontu, z tego kościoła, to był Marii Kazimiery, zdaje się ten kościół..
- A czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę lub słuchał radia?
Nie.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie?
Wynikające z tchórzostwa. Byliśmy w Puszczy. Po dwóch, czy trzech dniach, nie wiem czy to był plotka czy coś, taki był rozkaz, że wszyscy warszawiacy mają iść z powrotem do Warszawy. Ja sobie myślę - zwariowali chyba, jak ja teraz pójdę sam? W tę stronę to dobrze, a z powrotem, to nie dało rady. Na Powązkach stali Niemcy wszędzie, cały Żoliborz był otoczony Niemcami. Ale po kilku godzinach skończyło się. Strach miałem tylko jeszcze raz w życiu, ale to w czasie okupacji. W drugim dniu, w trzecim dniu chyba jak Niemcy zajęli Warszawę. Jeżeli zna pani Żoliborz, te kwadratowe domy, kolonie, gdzie były cztery bramy. Niemcy stanęli w bramach i wyrzucali wszystkich - mężczyzn. Szli na środek podwórka, było przecież olbrzymie podwórko i prawdopodobnie mieli ich wywozić. Tylko ja im nie otworzyłem drzwi. Walili do mnie. Mówili im chyba sąsiedzi, że ja jestem w pracy. Oni chcieli wyważyć. Przychodzi dozorca i mówi po co będziecie wyważać kiedy oni pracują. Wtedy miałem naprawdę stracha. Mówię: jak wpadną to w łeb mi strzelą jak nie będę chciał iść albo zatłuką. Więcej strachu nie miałem. W tych natarciach, w których brałem udział na Dworzec Gdański to żeśmy doszli do połowy, później tak Niemcy nas ostrzeliwali, że kazali się wycofać i żeśmy się wycofali. To było zaraz drugi dzień po przyjściu z Puszczy, to natarcie. Taki jest cały mój życiorys.
- A jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Mówiąc między nami nie mam żadnych uwag, że mi się coś źle kojarzy z Powstaniem. Uważam za taki święty obowiązek żeby gdzieś iść mimo, że miałem córkę trzymiesięczną i żonę, którą zostawiłem z matką a sam poszedłem. Do tej chwili mam medalik, który dała mi żona jak szedłem na Powstanie. Już ma sześćdziesiąt lat więc jest wytarty całkowicie. To było modne wówczas: "Jezu ufam tobie".
- Może to pana właśnie uchroniło, że pan nawet nie był ranny?
Nie, nie byłem ranny. Nie chwale się tym. Opatrzność nade mną czuwała.
- Później przyszedł moment kapitulacji.
Tak. Nas Niemcy.. ja dostałem cywilne ubranie od znajomych swoich, spodnie miałem takie króciutkie do połowy łydki.
- Ale dostał pan jakiś rozkaz?
Nie było żadnego rozkazu.
- Nie było powiedziane przez dowódcę, że albo wszyscy wychodzicie do niewoli albo...
Nie. Wszyscy z naszego plutony gdzieś zginęli. Zostałem sam z tym Węgrem, który został ranny w kolano i którego zaprowadziłem na punkt opatrunkowy a sam poszedłem do znajomych, do czwartej koloni na Żoliborzu. Broń swoją wyrzuciłem, bo wszyscy się rozbrajali. Może była tam jakaś grupa, która poszła do niewoli. Bo Sierpiński też nie poszedł do niewoli, nikt nie poszedł. Każdy dostał jakieś cywilne ubranie, skombinował i żeśmy poszli jako cywile. Później byłem w obozach pracy. Zacząwszy od Parchimiu, gdzie Rosjanie opuścili obóz i nas Ślązak witał i mówił: "Cześć, panowie magnaci", jeszcze powiedział: "Żeście przyszli z Warszawy, to was tu przyjmiemy". Później nam opowiadali inni Ślązacy, którzy tam byli, niektórzy koledzy znali niemiecki. Tam w tym obozie, Rosjanie wzajemnie się zjadali, był kanibalizm. Parchim to był pierwszy obóz.. Z Parchimiu wywieźli nas do Wismaru i z Wismaru potem do Rostocku i z Rostocku wyswobodziła mnie Armia Czerwona, dając na szczęście kopniaka w pewną część ciała. Tak, jak idzie się na wesele, żeby się nic nie stało. I kazali iść do domu. Szedłem dwa tygodnie do domu.
Nie, do Żyrardowa. W Warszawie nic nie było. Nas okradli całkowicie. Jak żona pisała, bo pierwszy list dostałem od żony w obozie, że wszystko jest zniszczone, nie ma nic, matka okradziona. Moja matka została tylko w fartuchu a przecież sklep był dobrze zaopatrzony. Było kilkaset litrów czystego spirytusu, mieli co brać Niemcy. Po co miałem wracać, poszedłem do dziadka, wziąłem żonę pod pachę i przyjechaliśmy do Wrocławia w czterdziestym piątym roku.
- Dlaczego podjął pan taką decyzję, że do Wrocławia?
Wychodziłem z założenia, że w Warszawie się nie odbuduję. Byłem bez grosika, nie miałem ani złotówki, nie miałem co sprzedać, no i po co przyjść, żeby gdzieś się tułać? Skoro tutaj miałem możliwość dostać pracę - tutaj na kolei, bo spotkałem znajomych w Żyrardowie, dostałem pracę na kolei i zacząłem pracować w dyrekcji kolejowej. Akurat w wydziale wojskowym było miejsce i pracowałem w wydziale wojskowym, mimo tego, że byłem w AK.
Tak, pisałem to w życiorysie. Chodziłem do UB co trzy miesiące. Pisałem życiorys na nowo, bo stary mi zabrali. A nie miałem możliwości przepisania go przez kartkę i pisałem zawsze nowy życiorys i tak to trwało z rok czy dwa. Później zostawili mnie w spokoju. Pytam się potem kolegów, którzy też tutaj przyjechali w czterdziestym piątym roku i byli w AK. Mówią, że "też pisałem, że jestem w AK".. Takie jest moje przypuszczenie, że kto siedział cicho jak mysz pod miotłą to się do niego nie czepiali. Takie jest moje przypuszczenie, ale nie wiem czy słuszne.
- A pamięta pan pierwszą Wigilię tutaj we Wrocławiu?
Tak. Kapustę z grochem żeśmy jedli. Z czegośmy żyli. Od sierpnia jak zacząłem tu pracować na kolei to do grudnia nie dostaliśmy pensji. Dostawaliśmy trochę mięsa, trochę śledzi. Paczek unrowskich jeszcze nie było. Żona nas karmiła swoją własną piersią, bo jest dosyć dobrze zbudowana, sprzedawała własny pokarm do szpitala i z tego żeśmy żyli.
- Spotkał pan tutaj jakiś Niemców, na samym początku, we Wrocławiu?
Widziałem. Chodziłem z Polakami, co wysiedlali Niemców […]. Odwozili ich na Dworzec Świebodzki, z Dworca Świebodzkiego wyjeżdżali do Reichu.
- Nie żałuje pan w tej chwili, że wybrał pan Wrocław?
Nie żałuję.
Mieszkanie dostałem po czterech dniach, bardzo ładne mieszkanie, które po trzech latach musiałem opuścić, bo dom poszedł do kapitalnego remontu.
- Czy chciałby pan coś tak na zakończenie powiedzieć na temat Powstania, coś czego nikt dotychczas nie powiedział?
Co mi się nie podobało. Widziała pani kiedyś stanowisko strzelnicze w okopie? Jest tak robione: rozszerza się w przód, a w Powstaniu było odwrotnie. Wylot był tylko taki, a tu można było ruszać się. I to mnie się nie podobało.
Tylko Bóg wie i ten, co to kazał zrobić. Niektórzy to byli... Niektórzy powiedzą, że jestem idiota. Ale to mi się nie podobało.
Wrocław, 4 kwietnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama