Zdzisław Stawczyński

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę opowiedzieć troszeczkę o swojej rodzinie i swoim dzieciństwie.

[Nazywam się] Zdzisław Stawczyński. Mieszkałem na Woli. Urodziłem się też na Woli, u Świętej Zofii. Cały czas mieszkaliśmy na Woli, na Grzybowskiej 74. Przenieśliśmy się później na Żelazną. Ojciec mój pracował w Elektrowni Warszawskiej. Z Żelaznej nas po prostu wyrzucono, bo już getto powstawało. Przeniosłem się na Wronią 51 z babcią, gdyż moja matka w pierwszej warszawskiej łapance na placu Narutowicza została złapana i wywieziona na Majdanek. W związku z tym, że pracowała na Okęciu i zatrzymała przepustkę, po pół roku bodajże, zwolniono matkę z Majdanka, z tym że musiała podpisać, że nikomu nic nie powie, co było, jak było. Wróciła zbita, owrzodzona, we wrzodach było robactwo. Babcia moja wyleczyła ją. Poszła do pracy i po prostu nie opowiadała mi gdzie i co, w czym jest i gdzie należy.
Były aresztowania na Okęciu. Matkę aresztowano, wywieziono na aleję Szucha. W czasie przewozu konwoju, przy ulicy Nalewki i Długa (moja matka nie wiedziała, że tam jedzie poturbowany strasznie i nieprzytomny prawie „Rudy”) uciekła z karetki więziennej. Na nieszczęście uciekła Długą w stronę ulicy Miodowej. Na rogu zatrzymał ją policjant granatowy. W związku z tym, że niewyraźnie wyglądała, bo przecież była pobita, zawiózł ją do komisariatu 26 na Mickiewicza. Z komisariatu 26 na Krochmalną do „siódemki” i na likwidację obozu Treblinka. Do wyzwolenia była w obozie. Wróciła do Rembertowa, do ciotki, bo w Warszawie już było Powstanie i po wojnie zaraz, w krótkim czasie, zmarła.
Natomiast mój ojciec był cały czas w Niemczech. Był w ciężkim więzieniu, dlatego że była ucieczka. Drugi raz, jak wyszedł z więzienia, uciekł i przedostał się już na zachód, bo akurat armia szła i wyzwalali zachodnie tereny. Ojciec do 1946 roku był w wojsku na zachodzie, z tym że podpisał umowę, że wyjedzie na rok czasu do Palestyny na okupację – kompania Wojska Polskie – ale nie wyjechał, dlatego że czekał na mnie. Dowództwo mu mówiło: „Bolek, my go ściągniemy”.
Trzy razy uciekałem na zachód i trzy razy mnie łapano. Ostatni raz mnie złapali w Nakle, jak jechałem pociągiem towarowym, bo pociągów prawie nie było. Po prostu zatrzymano mnie, przekazano milicji polskiej. A zatrzymali nas – z kuzynem uciekałem – enkawudziści.
Tak że całą okupację prawie byłem sam z babcią, ulica. Do szkoły zacząłem chodzić na Smulikowskiego. Bardzo króciutko [chodziłem]. Niemcy zajęli nam szkołę, bo to była piękna szkoła na Powiślu. Później na Wilanowską chodziłem, też skończyłem. Trochę na Kole [chodziłem]. I tak się skończyło.
W czasie okupacji, starsi chłopcy brali nas na Boernerowo, tutaj na Chomiczówkę, do lasu, na różne zajęcia niby sportowe, żeby troszeńkę nas „rozbujać”. Co ciekawe, w domu moja babcia wpajała we mnie – i nawet dużo od niej się nauczyłem – i później starsi koledzy, żeby kochać ojczyznę, żeby służyć jej, żeby nie niszczyć, broń Panie Boże, przystanku, ławki, ławeczki i innych rzeczy. Brzydzę się, jak dzisiaj niszczy się naszą narodową własność. Ale to było wpajane w nas przez starszą młodzież, bo któż miał mnie [uczyć]. Babcia, która musiała iść gdzieś zarobić, żeby mnie wyżywić? Ciotki trochę zupy dały, jakiś obiad. Dobrze, że miałem niedaleko ciotki, bo na Krochmalnej obydwie mieszkały. Druga na Działdowskiej, na Powiślu. I człowiek tu zjadł, tam zjadł, podciągnął troszeńkę, poszedł na „Syberię” – chłopi jechali z ziemniakami, to jak to chłopaki, żeśmy im tam podciągali troszkę warzyw, bo wstyd powiedzieć, ale mnie się zdaje, że te warzywa, które szły do wagonów, to szły do Reichu. Jeździłem też z babcią na Czyste. Czyste było między Kolejową a Prądzyńskiego i tam była niemiecka piekarnia, tam podciągali pszenny chleb, jakieś lepsze bułki, z tym że to groziło śmiercią. Żeśmy później od nich odbierali i na Wroniej się sprzedawało.
Chcę powiedzieć ciekawostkę. To było chyba już w 1944 roku, ale koniec zimy, bo jeszcze troszkę śniegu leżało. Żeśmy się rzucali, jak to z chłopakami, i wacha szła – wacha to tłum żandarmów w hełmach, a jeden w czapce z dwoma daszkami – i rzuciłem, i dostał w czapę, aż mu spadła. Rzucili się za nami. Za mną wpadł do bramy chłopak, który kulał – kulawy. Jak otworzyli bramę, bo brama się lekko zacinała u nas, i wpadli, wyskoczyłem zza winkla i zacząłem uciekać. Gdzieś z dwudziestu metrów strzelił do mnie trzy razy, nie wcelował albo może nie chciał. Na dole mieszkała pani Lewandowska. Do niej wpadłem, wcisnąłem się pod łóżko i mówię: „Pani Lewandowska, [niech] pani mnie tylko nie wydaje, że ja tu jestem”. „A gdzie moje dzieciaki?”, bo też miała synów starszych ode mnie. Ale oni to... Były takie publiczne ubikacje w domu, bo to stary budynek był, wkoło pięciopiętrowy, od ulicy cztero, tak że duży budynek, i studnia… Spodnie mi drżały. Oni chcieli wygarnąć kulawego, bo by nas tam postrzelali. Z tym że na pewno wiecie, że w piwnicach na jedną cegłę były przejścia do drugich kamienic – to było z 1939 roku bodajże – i on na tę cegiełkę pchnął i wyszedł na Chłodną 32 i uciekł. Im chodziło o tego kulawego. Folksdojcz wyszedł i z nimi porozmawiał. Jeden Niemiec wszedł do piwnicy, wyszedł na górę i śmiał się, i mówi: „Tak” – że uciekł. Ale jeszcze przyjeżdżali i jeszcze chcieli tego kulawego [znaleźć]. Powiem szczerze, jak się Powstanie zaczęło, to ostatni raz widziałem tego folksdojcza – w polskim mundurze oficerskim, z opaską na ręku, poszedł do Powstania. Byli i tacy ludzie, którzy musieli służyć, ale tu i tu.
Natomiast w mieszkaniu, w którym mieszkałem z babcią, to nas mieszkało w jednym pokoju pięć osób, a w kuchni pani Fischerowa. Pani Fischerowa to była wysoka, szczupła, starsza pani, która miała dwóch synów. Mieszkali na Młynarskiej i byli folksdojczami. Pani Fischerowa nigdy nie poszła do nich, nie chciała ich w ogóle znać. Pani Fischerowa, nie wiem, czy zginęła, czy przeszła gdzieś na Starówkę, ale nikt jej nie szarpał, nikt jej nie ubliżał, natomiast synowie zostali rozstrzelani i pochowani pod śmietnikiem. Nawet nie zapłakała, jak jej mówili o tym w Powstaniu, bo tydzień czasu żeśmy razem byli.
Jakbym zaczął opowiadać, to byłoby bardzo długo. Jeszcze powiem jeden fakt autentyczny. Byłem u ciotki na Powiślu i tam mieszkał facet, który z moim ojcem służył w wojsku – bodajże w 36. pułku na Cytadeli – [nosił] polskie nazwisko i został folksdojczem. Miał syna, [który] chodził w mundurku, spodnie czarne, bagnecik ładny – podobał mnie się ten bagnecik bardzo – w pochewce i furażerka – Hitlerjugend. Tak żeśmy się jakoś skotłowali, że mu ten mundur podarłem i mu wlałem. To mnie Pawłowski tylko tyle powiedział: „Żeby to nie był Zdzisiek, Bolka syn, to by wisiał na latarni”. Za tego synka. Dołożyłem mu solidnie. Ale miałem takich przyjaciół, taki Jurek był, jego rodzice folksdojcze, a on z nami tylko buszował: „Bo ja jestem Polakiem i czuję się Polakiem”. Nigdy nie widzieliśmy go w mundurze. Mieszkał na Ludnej. To były takie najciekawsze momenty. Jakbym sobie przypomniał, to było ich naprawdę dużo.
Jeszcze jedno. Jeździliśmy na szmugiel. Na Wyszków się jechało po warzywa, po kartofle. Natomiast po mięso, rąbanka była dobra, to jeździliśmy na Lubelskie – Lublin, okolice. Może i nasza wina była, bo my żeśmy na brekach jechali. Breki to był wagon i pierwszy brek był długi, a później do wejścia był króciutki, i Bahnschutz nas gonił i w końcu nas złapał. Miedzy wagonami nas złapał, z pistoletem stał, z „parabelką”. Wciągnął [nas] do wagonu. W związku z tym, że mój kuzyn był starszy ode mnie o dwa lata, ale ja byłem wielkie chłopisko, to mnie pierwszemu dołożył pistoletem płasko w twarz. Przytomność straciłem, zalałem się krwią. To już później tylko od chłopców i od kuzyna wiedziałem, że lał już nieprzytomnego. Byłem zbroczony cały krwią. Później ich okładał. W tym wagonie jechał facet w kapeluszu z piórkiem, w skórce. Wiadomo, kto to był, to był esesman albo z policji kryminalnej. To był człowiek. Za Wyszkowem, bodajże na drugiej stacji, w lesie, pociąg się zatrzymał. Okna się spuszczały na pasku skórzanym. Po cichutku chłopcy otworzyli okno i mnie pierwszego [wypchnęli] – ludzie akurat pomogli – i on udawał, że śpi. Ten nas tłukł, a ten pomógł nam uciec. W las żeśmy ruszyli. Myłem się piaskiem, żeby krew [zmyć] i trzech jaśnie panów nas złapało. Pod kapotami mieli Steny. Podprowadzili nas – nie przypominam sobie, jak ta wioska [się nazywała], ale to za Wyszkowem było, gdzieś na drugiej czy trzeciej stacji – i kazali iść do wsi. Tam dopiero żeśmy ciotkę i babkę spotkali, ale łomot był solidny.

  • Jak pan zapamiętał sam moment wybuchu wojny?

Wybuch wojny zapamiętałem. Do dzisiejszego dnia widzę tankietki i czołgistów polskich, którzy później, bodajże przez most Poniatowskiego – tak słyszałem – gdzieś na Rembertów się udali. Nieduże to były tankietki, czarne mundury i berety bodajże. To w pamięć mnie weszło i bombardowania. Pamiętam, że ludzie [szli] po chleb do Niemców. Oni na samochodach przywieźli ten chleb i rozdawali bochenki chleba. Ale te bochenki chleba to z tyłu były fotografowane po prostu jako pamiątka albo to, że tak nas upodlili, że prosimy o chleb. Słyszałem, że rozdawano dzieciom pióra. Te pióra wybuchały, potrafiły w palcach wybuchać – to ze słuchu tylko [znam], bo nie widziałem. Niemcy jak Niemcy. Zapamiętałem, że był stary Niemiec – bo mojej babki drugi mąż był jako kierowca i jeździł na Powązkach – i tylko tyle powiedział: „Hitler ma przegraną wojnę, on nie wygra”. Dawał nam, pamiętam, blaty takie, żeby świece można było robić. Nie pamiętam, jak długo tam jeździł. Nieraz podjechali pod dom i my z chłopakami a to garnki, a to jakieś inne rzeczy, żeśmy podciągali z samochodu. On z karabinem siedział i udawał, że śpi. Porządny człowiek był. Na Powązkowskiej podjeżdżał – oplem blitzem, pamiętam jak dziś, jeździł – pod dom i Żydzi bodajże albo Polacy ściągali mu ze zbiornika benzynę do cna. Podjeżdżał na pełnym, a prawie na suchym [odjeżdżał], żeby tylko mógł podjechać [zatankować]. Ktoś musiał albo sypnąć, że on podjeżdża pod bramę, a Niemiec stoi przed bramą, ten, który z nim jeździł, i mówi do niego: „Witek, uciekaj! Gestapo jest po ciebie”. I uciekł. Dostał się do firmy [organizacji] Todta. Pojechał na front budować okopy i przedostał się do Rosjan. W Rosji go sprawdzili, dostał się do Szwecji i jeździł w polskiej ambasadzie jako kierowca. Wrócił do Polski, później jeździł w Ministerstwie Finansów. Tak że tu człowiek zapamiętał. Z czasem bym sobie więcej przypomniał, bo różne historyjki były.
Podjeżdża – to było jakiś czas przed Powstaniem – samochód ciężarowy, tych opli było bardzo dużo, na pewno kradzione, i krzyknął [kierowca]: „Chłopcy, macie tu gazety – »Kurier Warszawski«”. Myśmy tej szmaty nie chcieli brać. Zresztą ja handlowałem trochę gazetami i fajkami. Gazety brałem z placu Kazimierza. Plac Kazimierza też był na Woli. Nie bardzo [chcieliśmy, on mówi]: „Bierzcie!”. To żeśmy wzięli. Wziąłem trochę, kumple [też]. Przeważnie, to po tramwajach, gdzie tylko kto mógł [roznosiliśmy]. Zostało mi gdzieś z dziesięć sztuk tych gazet, kumple mnie łapią i mówią: „Zdzisiek, po ile ty to sprzedajesz?”. Ja mówię: „Normalnie, ile dadzą”. „Przecież tu jest w środku, zobacz, »Dodatek Nadzwyczajny«”. I już nie było „Kurier Warszawski”, tylko „Dodatek Nadzwyczajny”, i każdy ile w kieszeni miał, to: „Masz”. Jedną sztukę ledwo co zatrzymałem, bo chcieli i to mnie zabrać.

  • To był polski „Dodatek Nadzwyczajny”?

Tak, podziemia. Różne różneńka były na ulicy Chłodnej, bo na rogu Żelaznej i Chłodnej była wacha. Jak wychodzili na patrol, to tak jak mówiłem, w środku szedł żandarm z czapką, a z boku dwóch z bronią [gotową] do strzału, i mieli tu [na piersi] blachy – blacharze – Hiltzpolizei, coś takiego. Jak szli chłopcy z lasu [ulicą], to myśmy wiedzieli, bo już starszy byłem, to wiadomo było, że idą chłopcy z lasu – tak żeśmy ich nazywali – bo ręce w kieszeniach – kieszeni nie było, tylko ręce w kieszeniach – a pistolety maszynowe pod płaszczem. Nieraz szli ci i ci, to tak, jakby chcieli sobie honor oddać – słowo honoru – nikt nikogo nie zaczepił, ale oglądali się, żeby czasem...
Ale jeszcze przypomniałem sobie bardzo ciekawą historyjkę. Na Woli była tak zwana szmaciarnia. Tam od Elektoralnej, od Chłodnej, bo Elektoralna z Chłodną się stykały, wychodziły kolumny Żydów do szmaciarni do roboty. Jak szli do pracy, to śpiewali: „Marszałek Śmigły-Rydz” – zna pan to, nie będę śpiewał – i jak wracali, też [śpiewali]. Tak jak przy egzekucji na Towarowej, tak i tu, ludzie Warszawy podawali [różne rzeczy], przeważnie cebulę, kartofle, jakieś papierosy i chleb – Żydzi cebulę. Proszę sobie wyobrazić, że tą kolumnę pędzili żydowscy policjanci – Niemcowi służyli, a później czapę dostali. Jak ja podkładałem, [to] on mnie pogonił, to było tuż za Kercelakiem, na Chłodnej, naprzeciwko teatru „Kometa”. Mojra miałem solidnego. Skoczyłem i zatrzymałem się, bo już dalej nie mogłem czekać, bo już za mną był ten policjant z pałą drewnianą na co najmniej metr. Złapał mnie i może by mnie dołożył tą pałą, ale trzech chłopaków było, właśnie z rękami w kieszeniach. Jak on się tam tłumaczył: że nie wolno, że on jest od tego, że pilnuje, ale chciał tylko uwagę mnie zwrócić, a mnie portki latały. Oni się tylko spojrzeli na niego. Broń Boże, nawet się nie odezwali. Ale gdyby szurnął, to na pewno by nie skorzystał wesoło. Na tym się skończyło, że później żeśmy podkładali, ale oni już przymykali częściowo oczy. Co było z Żydami, powiem szczerze. Przychodziło do nas dwoje [małych] Żydów do domu i my żeśmy im szykowali z chłopakami [jedzenie], podciągało się z domu, to trochę z bocznicy. Oni mieli takie torby, to te torby wyładowane [zabierali]. W naszej kamienicy był ogródek, [gdzie] były dwa kasztany i po drugiej stronie bramy – dwa kasztany. Nieraz, jak przyszli w nocy czy z wieczora i nad ranem, [to] biedaki wchodzili i spali tam, i czekali na nas. Jak my żeśmy tam [im] dali, to później oni też w dzień nie mogli [wrócić], tylko przedostawali się na dziury i do getta. I łachudra taki, Polak, mieszkał na Wroniej po stronie parzystej, za Ogrodową, wydał tych żydziaków. Tylko na całe dla niego nieszczęście, organizacja się dowiedziała, kto i co. I mój wujo – Tadek Kozłowski – i jeszcze bodajże dwóch, za tych żydziaków wykonali na nim wyrok. Tak że szkoda nam było tych dzieciaków, bo zlikwidowali ich. Było trochę różnych sensacji.
  • Wspominał pan, że mieszkał u babci.

Nie. Mieszkałem z babcią. Żeśmy mieszkali u pani Mochowej na Wroniej. Tam mieszkały w jednym pokoju: dwie dziewczyny szesnastoletnie i matka, w trójkę na łóżku spały, a my z babcią na drugim żeśmy spali i w kuchni pani Fischerowa. Dlatego że już żeśmy nie mieli mieszkania.

  • Wspominał pan, że chodził do szkoły, tylko że to było rwane.

To była rwana szkoła.

  • Mówił pan, że spędzał dużo czasu na ulicy, trudniąc się handlem gazetami, papierosami.

Tak, jeździłem. Mało że na tramwajach się handlowało, to jeździłem nad Wisłę, na kolej wąskotorową, bo przecież tych fajek się miało [dużo]. Takie pudełko się miało przed sobą albo pod pachą, i tam były gazety i papierosy różne: swojaki (ciekawe to były papierosy), mewa, kluby, sporty, junaki i inne. Szedłem na kolejkę i jechałem w stronę Jabłonnej, bo kolejka leciała od mostu Kierbedzia, przez Golędzinów, Pelcowiznę, do Jabłonnej. Natomiast w drugą stronę rzadko się wypuszczałem, bo ona leciała Grochowską do Karczewa. Szczerze powiem, nie lubiłem tej trasy. Przeważnie [jechałem] na Jabłonnę i tu się handlowało.
Na placu Kazimierza Wielkiego miał budę pan Lewandowski, żołnierz 1920 roku. To był nasz sąsiad z parteru, bo ja mieszkałem na pierwszym piętrze. Pamiętam, że nawet odznaczenie – do dzisiaj zostało mnie w głowie, ze wzroku i w pamięci – miał za 1920 rok. On tego nie zdjął przez całą okupację. Podobno zginął, bo nie chciał z Wroniej, z naszego domu, iść z nami na Starówkę. Później powiem o tym. Mnie się zdaje, że zginął. Symbolicznie leży na Cmentarzu Wolskim, bo podobno nie znaleźli go, tak że musieli go wykończyć.
Chcę powiedzieć, że tam wykończyli sporo osób. Jeżdżę nieraz, bo to są moje rodzinne strony: na Woli pracowałem, na Woli żyłem, tam się urodziłem, wychowałem, i tam mnie ciągnie zawsze. Nieraz, jak stanę, to Szymon z ojcem na tej barykadzie przecież, jak już weszli, też zginęli. Podobno sporo ludzi leży przy tej barykadzie. Domu naszego nie ma. Aczkolwiek bym chciał tam mieszkać. Moje marzenie było, żeby tam mieszkać i tam skończyć. Do tego stopnia, że żonę poprosiłem – może to niepotrzebnie mówię – i powiedziałem tylko tyle: „Słuchaj, mam prośbę do ciebie. Po mojej śmierci, żeby mnie spalić – będę spalony, bo poprosiłem, żeby mnie spalić – i żeby z jakiegoś samolociku moje prochy zostały rozrzucone na Woli”. Ale nie wolno tego robić. Mam w rodzinie [mężczyznę], który pływa na statkach i też powiedział, że na morzu.

  • W jaki sposób zetknął się pan po raz pierwszy z konspiracją?

To już gdzieś jedenaście lat [miałem]. A w ogóle to wcześniej, bo ja z kumplami, oni nas... Po prostu to była konspiracja.
Później, jak już miałem prawie dwanaście lat, to wiedziałem, gdzie jest broń. W starych budynkach były drewniane schody. Jak jest stopień i później jest jego [ścianka], tam była zapadka niewidoczna i starsza młodzież miała [schowaną] broń z 1939 roku: amunicję – granatów nie powiem – bagnety, różne rzeczy, które zdobyli gdzieś na żołnierzach, którzy rzucali, [bo] to nie było im potrzebne. Nam to bodajże w 1943 albo 1944 roku pokazali. Ale tak jak mówię, przysięga, nikt nie wiedział, nikt się nie dowiedział, gdzie, co i jak. To była paka nasza taka, że hej, z Wroniej 51.

  • Na dobrą sprawę to nie było zorganizowane? To była grupa znajomych?

Nie. My żeśmy nie wiedzieli, gdzie oni są. Później spotkałem Kazika, to był dozorcy syn, który był w „Chrobrym II”, a przecież z nami razem [był], nas uczył, on nas kotłował. Jechaliśmy na Boernerowo, żeby się pobić trochę, poszarpać, poćwiczyć. Tutaj też żeśmy przyjeżdżali nieraz, nad Wisłę żeśmy też jeździli. Dlatego ja Warszawę znałem, bo i rodzina na całej Warszawie przecież mieszka, to się jeździło i miasto się znało.

  • Mówił pan, że jeździli panowie do lasu. Czy były tam ćwiczenia bardziej konspiracyjne?

Starsza młodzież na pewno, ale młodszych oni jeszcze tak delikatnie [traktowali]. Fakt, że byłem wysoki – jak pokazywałem na zdjęciu, to kawał chłopa było – i się nie przyznawałem. Nieraz to nawet mówiłem, że starszy trochę [jestem] i oni mnie ufali. Miałem też młodszych kolegów – pół roku, rok – ale już z nimi to tak było różnie, ale mi ufali. Zresztą wiedzieli, że sierota, z babcią [mieszkam], wiedzieli, że siedzi matka, że ojca nie mam, to nieraz wpadłem do Lewandowskich, to mnie tym talerzem zupy poczęstowano. I tą okupację przeżyło się tak.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?

Akurat schodziłem z domu i – pamiętam jak dziś – pajda chlebka była, bodajże lekko w wodzie [zmoczona] i cukrem posypana, bo lubiłem tak. Zszedłem na dół. Moja babcia poszła na Krochmalną, tam miała dwie moje ciotki, na pogaduchy. Za Żelazną mieszkała jedna ciotka, a druga przed Żelazną, przy „Haberbuschu”. Jak schodziłem na dół, to Zbyszek Bober [szedł], syn tramwajarza, [chłopak] z Armii Krajowej, bo później to już wiedziałem. [Jego] matka była handlowcem, futrami handlowała po cichu, bo przecież za to też była kara, bo to musiało iść pod Stalingrad. Po cichu handlowała, pani Bobrowa się nazywała, bardzo ciekawa kobieta. Ona właśnie była krawcową i ona uszyła sztandary – dwa bodajże – i miała opaski, i nam, młodzieży, to już Polska, to włożyła na ręce i sztandary nam dała. My, jako chłopacy – pamiętam, że dozorca już nasz nie żył, bo był rozstrzelany, ale dozorczyni drabinę [dała] – i wywieszone były biało-czerwone [sztandary], że Polska wolna. Płacz był, powiem szczerze, naprawdę był płacz, jak ludzie zobaczyli sztandary biało-czerwone.
Jeszcze jedno powiem. Zdenerwowałem się bardzo na placu Zamkowym, że nic się nie powiedziało o jednej sprawie, że [jak był] Zamek zniszczony, spalony, wieża podpalona – tylko nie pamiętam, w którym to było roku – okupacja, ciężkie wejście tam na górę, a tam biało-czerwona [flaga] wisi. To było słynne kiedyś. Byłem teraz na wywieszeniu flagi. Powinni wspomnieć, że ta flaga była w czasie okupacji, tam się bujała, Niemcy nie mogli zdjąć. W końcu gdzieś ktoś zdjął, ale w czasie okupacji, gdzie za to groziła kara śmierci, wisiała i bujała się biało-czerwona, nasza. Dlatego mam tu pismo do pana prezydenta – pokażę to pismo – i później jest odpowiedź też pana prezydenta, później różne zaproszenia były i tak dalej. Też napisałem, że powinniśmy szanować ją, tę biało-czerwoną [flagę]. Każdy, kto przeżył Powstanie Warszawskie, bo nas już dużo nie zostało, ja już mam siedemdziesiąt siedem lat... U mnie wisi. Pytali mnie – bo przeważnie tutaj wieś mieszka, mało warszawiaków – „Dlaczego tak długo wisi?”. I u mnie zawsze będzie wisiała biało-czerwona trzydzieści trzy dni, dlatego że ja byłem w Powstaniu trzydzieści trzy dni.
Stare Miasto jak było likwidowane, to 3 września bodajże nas wyprowadzili z Szerokiego Dunaju, Wąskim Dunajem, kawałkiem przez rynek. Jak pędzono nas – tylko nie wiem dlaczego – tam przez Zamek trochę i później do ulicy Zjazd i Zygmunt leżał zwalony [to znaczy kolumna Zygmunta], a szwab na nim nogę trzymał i śmiał się, i po polsku mówił: „Ile was tu zostało?”. Bo przecież Starówka to były gruzy – mam zdjęcia. To był jeden gruz, a oni się cieszyli i: „Ile was tu jeszcze zostało?”. Boso wyszedłem, w skarpetach, bo w nocy miałem przejść na Śródmieście i zaspałem. Obudziłem się i sam pędzony byłem po gruzach, po katedrze, bo była katedra zwalona, i po prostu do obozu. Z tym że na Woli była selekcja.
I [wracam do] Powstania. Pierwszy dzień (zapędziłem się) jak koledzy mnie drapnęli i się okazało, że Powstanie i te opaski, [to] radość była, jak to chłopaków, bo to Polska. Od razu się znaleźli starsi, tacy ponad dwadzieścia lat, i nas zmobilizowano do „Pluty”, nazwisko Pluciński. Na rogu Wroniej i Ogrodowej miał mleczarnię, z AGRIL-a brał towar. U niego były skrzynie z benzyną i my żeśmy musieli to targać na Chłodną 62. [Na] Chłodnej 62 był sklep z zabawkami na dole, natomiast na górze, na pierwszym piętrze, mieliśmy swoją placówkę, gdzie żeśmy znosili benzynę. Po drugiej stronie była apteka. Osiem skrzyń może [było]. Później już tam żeśmy zostali głodno, chłodno, do domu niedaleko. Nie wiem, jak to było, że na Twardej się znalazłem. Tam spisywali z nas dane, też trzeba było trochę oszukać. Później na barykadzie żeśmy byli około tygodnia, dlatego że Niemcy już szli i mordowali ludzi.
Ale w międzyczasie, w tygodniu, podjechał jeden z czołgów. My żeśmy tam trochę zrzucili, on zgrzytnął i z lufą do nas. Gdyby strzelił, nie byłoby mnie już tu, bo przecież [była tam] ta benzyna, to wszystko by wybuchło. Nie wiem, co mu się stało, że nie strzelił. Zawrócił się, ruszył w stronę Okopowej i tam go zlikwidowali. To był pierwszy czołg, który doszedł do naszej barykady, ale zawrócił i później już nie było. Przeważnie Młynarska ich likwidowała.
W ciągu tygodnia, to był chyba 3 [sierpnia], ja i kolega żeśmy zostali wysłani do „Haberbuscha” z jakimś meldunkiem, o którym nie wiedzieliśmy i nie wiemy do tej pory, po co i na co, bo to było zalakowane. Jak wchodziliśmy, garaże się paliły. Z tych garaży wyskoczył łeb rudy, opalony, w kalesonach i uciekał. I kolega ze mną zatrzymał tego faceta. Po niemiecku prosił, coś tam gadał. My żeśmy odholowali go do maszynowni. Na rogu się zatrzymał i wyszli Powstańcy. Jak zobaczyli, zadrżeli, więc przy nas rozwalili go i z powrotem do garażu. Tylko nam tyle powiedzieli: „Chłopcy, uratowaliście setki warszawiaków. Krzyże wam się należą”. Ja dzisiaj to się śmieję i mówię na Wólce Brzozowej, ale żeśmy uratowali we dwóch, bośmy go zatrzymali. Gdyby się do swoich dostał, [to] tak jak mordowali Wolę, to zwiększyli by jeszcze [okrucieństwo].
Później, pod koniec tygodnia, babcia moja się ledwo przedostała do domu, bo był ostrzał żandarmerii z tak zwanej wachy. I już kompletowali ucieczkę na Starówkę. Mam zdjęcia, ale powojenne, którędy żeśmy szli: Ogrodową – już tam trupy leżały, Leśną, koło pałacu Mostowskich, na Długą. Na Długą żeśmy weszli, to się domy po obu stronach paliły. Ledwo żeśmy przeszli. A grupa szła, żeby nie skłamać, ale gdzieś koło dwadzieścia osób. Na nieszczęście część została na górze i w kościele, bo ci, co zostali w kościele, to zginęli wszyscy – nasi znajomi, koledzy. Wszyscy zginęli, bo było bombardowanie i kościół został zniszczony. My żeśmy Mostową w dół zeszli i na Rybaki. Na Rybaków pocisk uderzył w mur i Artur, syn Kaczmarskiego, został ranny, z tym że nie bardzo. Później żeśmy zeszli Rybakami do przodu. Dopiero się dowiedziałem, że to jest tak zwany Pekin. To były dwa, jednakowe prawie budynki na Rybakach, gdzie już masę ludzi było, a z Woli my pierwsi bodajże. Dziwili się w ogóle, ci ze Starówki. Tam byłem prawie do końca, dopóki Niemcy nie podeszli.
Na Starówce, na Rybakach wszedłem do ogrodu zakonnic. Jednak kradzież nie popłaca, bo wszedłem, żeby winogrona porwać – kwaśne [były], ale żeby trochę zerwać – i tam mnie słynna „szafa” złapała. To było coś tragicznego. Ona rwała ludzi na strzępy i paliła ludzi. Cudem wyszedłem, bo na sobie miałem chłopaka, takiego może ze szesnaście lat, bo jak wchodziłem, to widziałem, kto wchodzi dziurą. Cały byłem zbroczony krwią, aczkolwiek nogę tylko miałem lekko zahaczoną. Ale byłem głuchy, ślepy i niesłyszący. Ludzie mnie złapali do schronu, umyli, oczyścili. Oj, długo nie słyszałem jeszcze – słuch mam dobry [teraz]. Jak byłem na wysiedleniu i trafiło nam się na wiochę, to gospodarz mówi: „Zdzisiek, co ty, głuchy jesteś?”. Tak, bo ja prawie nie słyszałem jeszcze.
Jak byłem na Rybakach, to żeby żyć, chodziłem na Stawki. Jak się brało taki wór papierowy kartofli – to było leciutkie – i ze dwie, trzy konserwy, i się niosło, to na punkcie odbierali nam, ale konserwy nieraz i pół woreczka dostałem.
Jeszcze jedno, pan Kaczmarski nam dał cukierki, bo miał fabrykę, „raczki” robił, to się tylko tym żeśmy żywili, a chleba to miesiąc czasu nie znałem. Nie było złota, nie było pieniędzy i chleba nie było. Tak jak na przykład dowiaduję się, że w Śródmieściu poczta była, nie widziałem tego, że piekarnie, chleb i tak dalej, teatrzyki dla dzieci. Nie, u nas, na Starówce i na Woli, nie było tego. I chleba owało. Tak że kto miał pieniądze i złoto, to jeszcze sobie podjadł, ale my byliśmy goli.

  • Czy na Starówkę przeniósł się pan razem z babcią?

Tak. Tylko ze Starówki dopiero żeśmy się spotkali na Elektoralnej. Kobieta, która była pędzona, dała mnie jakieś trepy, bo miałem nogi pokaleczone, bo katedra była zwalona. Żeśmy szli przecież, tak jak mówiłem, z Szerokiego Dunaju, Wąskim Dunajem i później już koło Zamku, i Zjazdem w dół, placem Piłsudskiego – on się nazywał Adolf Hitler Platz – do Senatorskiej, Elektoralną do kościoła. W kościele była selekcja i pędzono nas na Dworzec Zachodni. Jak żeśmy weszli i wzdłuż torów żeśmy szli, żeśmy zobaczyli pomidory. Człowiek sunął w te krzaki. Jak zaczęli grzać, nie wiem, czy tam ktoś został, czy nie. Wyskoczyłem stamtąd, nawet nie pamiętam, czy złapałem jakiegoś pomidora, chyba nie zdążyłem. A oni prali do nas za tego pomidora.
Później nas wywieźli do obozu. Nie wiem, dlaczego nas długo trzymali. W gnojówie się spało, głód. Puszkę miałem zardzewiałą po konserwach, to w tym zupy dostałem, takiej à la pomidorowa – brukiew, inne rzeczy, pomidory – takie byle co. Zjadłem trochę.
Później nas wywieziono do Opoczna. Z tym że tak myślę do tej pory, że oni nas chyba wieźli na stracenie do obozu koncentracyjnego, bo nas dwa czy trzy dni trzymali w szczerym polu. Ale nas wysadzono później w Opocznie – mam zdjęcie tego domku – i wsadzono nas do getta po Żydach, bo już Żydów nie było. A tam jak nas pluskwy obeszły, o rany boskie, przecież człowiek tylko się drapał: pluskwy, pchły, wszy, wszystko.
Później, na drugi dzień bodajże, furmanki podjechały i nas wzięli na wieś. Byłem w Straszowej Woli, za Opocznem dwanaście kilometrów – Miedzna Murowana, [Miedzna] Drewniana i Straszowa Wola. [Na] dobrych gospodarzy trafiłem, bo niektórzy gospodarze do chlewa warszawiaków wsadzali, to znana jest historia, i z Krakowskiego. Z tym że partyzanci jeszcze żyli, to przyszli i ich do chlewa, a naszych warszawiaków do mieszkań. Też miałem pryczę zbitą i na słomie gołej żeśmy przeżyli.
Wróciliśmy do Warszawy. Babcię pociągnąłem, mówię: „Do domu idziemy”. A jak nas pędzono, widziałem, jak kamienica się dopalała. Wiedziałem, że dom jest zniszczony, ale ciągło człowieka tam, bo tam korzenie moje. Podchodzimy przez barykady. Moja babcia potłukła się, bo wpadła do barykady, bo to niesprzątnięte jeszcze, śnieg. Babcia moja zobaczyła i mówi: „Zobacz, przez ciebie będziemy spać na gruzach”. Patrzę, był księżyc świecący przez okna, i szła rodzina, chyba dwu- [czy] trzyosobowa. Mieszkali na rogu Leśnej i Wroniej i nas zabrali na jedną noc. Tam jedną noc żeśmy przespali, podziękowali. Wróciłem przez Wronią, zobaczyłem ten dom, że tam nie ma życia i nawet w piwnicy nie będziemy mieszkać, i poszliśmy na Powiśle na piechotę, bo przecież nic nie chodziło. Na Powiślu ciotka już była w suterynie i cała nasza rodzina zjechała. W suterynie był duży [na] dwadzieścia dwa metry pokój, to tam spało gdzieś dziewiętnaście osób, jedna przy drugiej, i tam żeśmy się męczyli.
Później każdy gdzieś się lokował. Jedni wyjechali. My też żeśmy wyjechali, bo babkę ciotka złapała i nas wzięła do Piły – Schneidemühl. Ale długo nie nasiedziałem, bo nie mogłem, babcia też. Żeśmy wrócili. Mieszkałem na Żelaznej w suterynie. To była suteryna naszej znajomej sprzed wojny. U niej żeśmy zamieszkali. To były dwa czy trzy mieszkania w suterynie, a na górze pięć pięter zwalonego gruzu. W każdej chwili mógł się [zawalić]. Później jakieś mieszkanie. I tak się żyło. Warszawiacy przechodzili różne tragedie. Ale na Starówce, tutaj już się wychodziło, tak gdzieś pod barykadę, gdzie dawali trochę żarcia, to się pojadło.
Ciekawostka. Na pewno pan słyszał, że na ulicy Długiej, po stronie, nieparzystej bodajże, była drukarnia. Tam chodziłem po prasówkę, po gazety. Jak szedłem później z drukarni, to temu, temu, temu za darmo i nieraz jedną albo dwie sztuki przyniosłem do nas na Rybaki. Z Rybaków, jak już Niemcy podchodzili i ostatnią barykadę na rogu Mostowej i Rybaków likwidowali, to nas przeprowadzono górą przez budynki na Szeroki Dunaj. I na Szerokim Dunaju pod numerem dziewiątym zakończyliśmy już powstańczy żywot.
Chcę panu powiedzieć, że żołnierze żołnierzami, ale cała ludność Warszawy przeżywała Powstanie i cała ludność walczyła przeciwko wrogowi, nie tylko żołnierze – wszyscy. Ciekawego życia nie mieliśmy przez pięć lat, a takich jak ja, to było sporo.
  • Czy miał pan jakąś broń?

Tylko butelki. Broni nie miałem żadnej, zresztą nikt by mi nie dał do ręki, aczkolwiek miałem broń w ręku po wojnie.

  • Z jakim ryzykiem i trudnościami wiązała się walka?

Młody człowiek nie myśli o ryzyku, wysyłają, idzie się. To była radość, że to była Polska i my żeśmy to szanowali.

  • Kwaterował pan z babcią na Starym Mieście, gdzie pan działał?

[Działałem] na Starówce, chodziłem do szpitala, co się niosło ludzi, później tych ludzi wymordowano, chodziłem na Stawki. Leżąc na gruzach getta, widziałem pikujący samolot, jak strzelał do nas, bo przecież widział nas, bo to było pole otwarte, getto to były gruzy. Widziałem normalnie gębę pilota. Później [poderwał] się do góry i odleciał. Na pewno kogoś zabił. Bardzo lubiłem wychodzić przed budynek, obejrzeć, jak „szafa” leci. Widziałem te pociski, tylko nie zdążyłem uciec i nieraz oberwałem. Babcia moja przeze mnie zęby straciła, bo wyleciała za mną. Najpierw były zgrzyty, a dopiero później był huk. Wyskakiwałem i widziałem, bo od naszego budynku budynki do Starego Miasta szły w górę do Nowego Miasta i te pociski było widać. Też żeśmy obserwowali samoloty pikujące. Wiedziałem, gdzie bomba spadnie, ale nie odskakiwałem, bo przyzwyczajony już byłem do tego. Obserwowałem, jak [pocisk] leci. Na barykadach już byli żołnierze, już tam było inaczej, już młodzież nie była podpuszczana bliżej, bo nas szanowano. Tak jak na Woli było inaczej, bo byliśmy wszędzie, tak Starówka już później… Jak myśmy przyszli na Starówkę, to było tak różnie, a później przydusili nas w nocy i w dzień. Kolejowe działo – „szafy”, lotnictwo i artyleria. Nawet było spokojnie jeszcze.

  • Czy poza sytuacją z Woli związaną z garażami „Haberbuscha” miał pan jeszcze jakieś kontakty z żołnierzami ze strony nieprzyjacielskiej?

Miałem [kontakty] nie tylko z Niemcami, ale i z „ukraińcami”, bo popychano, ubliżano. Dziewczyny młode brali na bok i w gruzy; okradali, [zabierali] pierścionki, złoto. Najgorsza rzecz to był „kałmuk”. Niemiec to jeszcze przymknął oko.
Miałem przypadek z transportu – dwie doby mamy drzwi zamknięte w wagonach i stoimy. Staliśmy bodajże trzy doby niecałe w polu. Drugą dobę to już ludzie nie wytrzymują, mamy już nieboszczyka w wagonie, bo i ranni jechali. Po sześćdziesiąt osób w wagonie towarowym. Okienka były zadrutowane drutem kolczastym. Pamiętam, jak nas wieźli. W Skierniewicach ludzie nam dali pomidory przez okno. Wody nie było. Dzieci były, ranni byli, i w końcu drugiej doby otworzono… Stał oficer Niemiec i paru Niemców stało, nie było „kałmuków” i była sprzeczka, żeby otworzyć ludziom wagony, bo to nie bydło jest, żeby wyszli, napili się, herbatę zrobili i załatwili swoje potrzeby. Pokłócili się, a przecież na wagonach były karabiny maszynowe ustawione, żeby nikt nie uciekał. [Jeden] oficer później złapał jednego Polaka, bodajże to był ranny w nogę Powstaniec, pan Skalski. Razem żeśmy na wsi byli z panem Skalskim. [Kłócili się], żeby otworzyć wagony i oficer niemiecki powiedział [do Skalskiego]: „Powiedz, że będą otwarte, ale [mogą wyjść] nie dalej, jak tylko do rowów, bo będą strzelać”. – „Dobrze”. Trzech nas poszło, patrzymy, nie ma nikogo, [Niemiec] na dachu drzemkę łapie i żeśmy się przedostali na wieś. Pamiętam jak dziś, przy płocie, później była szeroka droga polna i później w lewo żeśmy skręcili i do sadu żeśmy weszli (bardzo niemiłe wspomnienie.) Do sadu żeśmy weszli i jabłek, spadów, wziąłem w koszule, sporo sobie zebrałem. To były spady z drzew. W pewnym momencie chłop z widłami leciał, to my żeśmy uciekli. Wskakujemy na drogę słyszymy Halt. Nogi gumowe, wiadro wody zimnej, odwracam się pomalutku, Niemcy idą spokojnie we trzech, podchodzą do nas i każą to wszystko wysypać. Oni nas obserwowali. Kazał wysypać i zawołał chłopa, że oddaje mu to. Wysypaliśmy, a Niemiec mówi, że to Scheißen. Gut Appetit to na drzewie jest. [Poszlibyśmy] na drzewo, to nas zdejmie ze szmajsera. Musiałem iść, ja i koledzy. Wziąłem trzy, cztery jabłka i idę do niego, mówi, żebym sobie schował. Schowałem. Mówi: „Do transportu, ale nie włóczyć się, bo niedługo transport odjeżdża” – i widły bierze [od chłopa]. A ten chłop z chęcią [mu oddał] te widły, tylko nie wiedział, że tymi widłami to on będzie bity. Przy nas dostał chyba ze trzy uderzenia i padł. Przy nas go tłukli widłami w głowę i [chyba] zabili. Nam kazali iść do transportu. Idziemy do transportu – nogi nie chcą iść, drep, drep, drep, oni stoją i się patrzą, automaty naszykowane do strzału. Skręciliśmy za nieduży płotek, też nie uciekamy, tylko idziemy pomału, a oni stali sobie przy leżącym [ogrodniku]. Doszliśmy do wagonów. Nie pamiętam, czy połówkę [jabłka] zjadłem, były małe dzieci, trzeba było dzieciom malutkim dać, a nie koniom dużym. Zresztą mi się już nie chciało tego jabłka jeść. Człowiek mojra miał. Na tym się skończyło. To była ciekawostka z Niemcem, który miał serce i po dwóch dniach otworzył wagony i ludzie wyszli. Jak żeśmy odjeżdżali, to parę osób leżało, bo powyrzucali rannych, trupów, z tym że nie dobijali. To był kontakt z przyjemnym Niemcem.
Jak się obudziłem, to już w naszym domu nie było nikogo, bo już szli ludzie. W nocy miałem się obudzić i przejść kanałami. Stał lotnik w mundurze lotniczym i miał kb. Jak mnie zobaczył, że wyszedłem z tego pomieszczenia, tak krzyknął do mnie i chciał mnie jeszcze kolbą huknąć, ale się przegiąłem i szybko, żebym już: Schnell! Schnell! Patrzę, Starówka już idzie częściowo. Już żeśmy szli przez Rynek i tak dalej. To był kontakt z Niemcem. Natomiast w obozie to były różne kontakty – jeden pogonił, drugi patrzył z politowaniem. Czerwony Krzyż dawał zupę, to [Niemiec] mówił: Komm, człowiek się nie pchał, to kazał wlać tej zupiny trochę. Wlał mnie zupiny trzy czwarte pudełka, a pudełko zardzewiałe. Nie zwróciłem uwagi. Baba podskoczyła i zabrała mi. Ile miałem [kłopotu], żeby znaleźć coś, żeby sobie zupy wziąć. Nie wiem, dlaczego nas trzymali trochę dłużej w wagonowni a tam smar, łajno…

  • W którym momencie miał pan iść kanałami ze Starówki?

To było z 1 na 2 września albo 2 na 3 września. W nocy byłem umówiony, że przyjdę, ktoś mnie pomoże i na Śródmieście przeprowadzi. Zaspałem, obudziłem się już w rękach niemieckich i boso. To było najgorsze, że wyszedłem w spodenkach krótkich, w koszulce, a tu już wrzesień, szedłem i dopiero jakaś kobieta dała mi chodaki. Spotkałem babcię na Elektoralnej, bo jak Niemcy weszli, to babcia poszła na Freta do kościoła. Z kościoła już ją wygarnęli, ale już mnie nie zastała, już się denerwowała, a ja sam sobie szedłem. Pamiętam, na Elektoralnej był Czerwony Krzyż i kawę [dawali]. Ktoś mi dał pojemniczek: „Napij się, chłopak”. Napiłem się kawy, odszedłem przez Żelazną i spotkałem babcię, i już mnie nie puściła, za fifrak [złapała] i do przodu.

  • Czy podczas Powstania miał pan kontakty z przedstawicielami innych narodowości?

Z Żydami [miałem kontakt]. To chyba był niewolnik rosyjski, ale on szedł w jakichś szmatach, które miał na nogach. Leżał żandarm (to były pierwsze godziny) i zdjął mu buty. Ale z nim nie rozmawiałem, tylko słyszałem. Znałem rosyjski, bo moja babcia chodziła do szkoły i uczyła się, to nieraz mi mówiła coś po rosyjsku, to ja łapałem. Wyczułem, że to jest jakiś mieszaniec, tylko nie czysty, ale to było przelotnie, poszedł i koniec. Z Żydami tośmy mieli kontakt. Jeszcze jedno powiem – za naszym budynkiem, jak jest Barbakan i jest budynek, i plac był, to na placu były niewybuchy, duże były bomby i mniejsze, i granatniki, różne były. Pędzono grupę Niemców, koło nas przechodzili (bo między innymi tam byłem, z tym że nam nie wolno było wejść na zaplecze) i oni rozbrajali to wszystko, i później robili „sidolówki” i inne granaty, ale ci Niemcy… Był oficer niemiecki, jak już Starówka padała… Nie wiem, co oni [Powstańcy] z nimi zrobili, mnie się zdaje, że rozpuścili Niemców, bo zasadniczo taki zwykły wermachtowiec to w czapę nie dostawał, bo to jakoś zwykły żołnierz był. Tak jak esesmani, żandarmi czy inni to oczywiście. On szukał cywilnego ubrania, to pamiętam, ale bali się, dostał. Widziałem jego, jak pędzili nas, ale to dosłownie minuta i poszedł. Tak że razem z nami chyba wyszedł z Warszawy, czuło się, że już ma dosyć tego bałaganu, tego mordu, to pamiętam jak dziś, a on był całym szefem od rozminowania bomb.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

Mieliśmy tak zwaną kapę, babci mojej kapa, piękna, biała. Przykro mówić, ale powiem. [Babcia] powiedziała mi tylko tyle: „Ta kapa to będzie służyła jako trumna. Jak ja zginę, to w tę kapę mnie zawiniesz, a jak ty zginiesz, to ja ciebie zawinę i pochowam”. Przykre to bardzo, ale ta kapa przysłużyła się, na tej kapie spałem w schronie, tak że nabawiłem się choroby, bo jakby nie było na betonie spałem, nie wiem, czym przykryty byłem, jakąś kapociną. Wszystko zostało na Wroniej. Tu mieliśmy tylko tę kapę i cukierki „raczki”. Jeszcze może babcia miała jakieś prześcieradło czy coś takiego. Takie życie. Nikt się nami nie opiekował, nikt nie dał nam po prostu nawet kawałka chleba. Jedno tylko powiem, wpadłem do schronu i babcia mi mówi: „Włóczęgo, choroba, zawsze gdzieś się włóczysz, jeszcze zginiesz i nie będę wiedziała gdzie! Ja ci upiekłam królika, to sobie zjesz”. I zjadłem królika, a nie pomyślałem: „Gdzieś ty, babko, złapała tego królika?”. Zjadłem króla i po wojnie babcia się śmiała, bo mówi: „Ty nawet nie wiesz co jadłeś, ty kota zjadłeś”. Kota zjadłem, ale powiedziała, że to królik.
Jeszcze jedno, był zwalony budynek i nie wiadomo skąd krowa się znalazła i weszła z rozwalonym brzuchem, i później troszkę każdy oberwał tego mięsa. Na Nowe Miasto żeśmy też chodzili nieraz i kawałek konia wykroiło się, kawał półdupka, przyniosło się kawał mięsa, ale kawałek się zjadło i dało się znajomym kawałek. Głód był, mało – jeszcze wody nie było. Wtedy jak byłem potłuczony, to nawet nie było mnie czym oczu przemyć, ale [każdy] miał trochę, przemyło się. Głodówka była, nie było chleba, nie było jedzenia, nie było zupy, nie było nic. Na Szerokim Dunaju każdy jak coś gotował na podwórku… Na podwórku się gotowało, dlatego że lotnik widzi, że się dymi z podwórka, a nie z komina, i wtedy inaczej reagował.

  • Jaka atmosfera panowała w pańskiej grupie?

W naszej grupie ludzi z Woli – bardzo dobra. Ale jak żeśmy weszli na Starówkę, na Rybaki do „Pekinu”, to ktoś nam powiedział: „Przybłędy, po co żeście tu przyszli?”. Trochę nieładnie. My żeśmy spod siekiery uciekli. W pięć minut barykada była zdobyta i wytłukli wszystkich, bo na Woli się mścili i naród wolski był mordowany na podwórkach, pod kościołem, gdzie tylko [mogli], grupę brali i [zabijali]. Pod mostem dużo zginęło. Całe ulice były mordowane, całe bloki. Nas przyjęto tak [niechętnie], byliśmy obcy.

  • Z kim się pan przyjaźnił?

Przyjaźniłem się – Zbyszek Bober został na Długiej, dobrze, że nie w kościele, bo by zginął. Zygmunt, Jerzyk Lewandowscy byli ze mną, ze Starówki był taki chłopak, też się z nim zaprzyjaźniłem. Była dziewczyna, miała gdzieś czternaście lat, urwis taki, ale nie przypominam sobie [imienia]. Ktoś jeszcze doszedł, ale z naszego domu Artur był ranny, to z nami już [nie był]. Ojciec jego zginął na Starówce, na Mostowej, jakiś „gołębiarz” go zdjął. My żeśmy go chowali na Mostowej w podwórku. Musieliśmy złożyć [przysięgę], nie powiedzieliśmy nikomu. Kaczmarski został pochowany, po wojnie został przeniesiony. Ale dopiero po wojnie dowiedziała się żona, gdzie, co i jak. My żeśmy nie powiedzieli, że zginął, tylko – no poszedł, [to] poszedł. Jego kolega Stanisław, starszy sierżant, też nie powiedział i też się spłukał i po prostu dopiero żona dowiedziała się po wojnie. Artur wyszedł z rany, bo ciężko ranny nie był. Później, już po wojnie myśmy się kontaktowali, jak byłem z miesiąc czasu, Lewandowscy na Karolkowej mieszkali i u Lewandowskiej byłem.

  • Czy w czasie Powstania w pana otoczeniu uczestniczono jakoś w życiu religijnym?

U nas w bramach albo na podwórkach były ołtarze. W związku z tym, że u nas podwórko było nieduże, była studnia w bramie, był ołtarzyk, były modły. Ławeczki wystawiali, na dzień się chowało, wieczorem brama już była zamknięta, godzina policyjna i były modły. Do kościoła się nie chodziło, bo nie wiem dlaczego, ale po prostu może dlatego, że ludzie się bali, bo potrafili podjechać pod szkoły i też wyciągać do „budy” i do Reichu powywozić. Mój kościół był bardzo blisko, ale w Powstanie nie chodziłem, bo nie doszedłbym. Mój kościół na Chłodnej, Boromeusza, tam gdzie jest kupa świętych. Brat mój, który już nie żyje, był chrzczony na placu Grzybowskim. Wszyscy [jesteśmy] z Woli, kochana nasza Wola.

  • Czy po przejściu na Starówkę było inaczej w czasie Powstania?

Po przejściu na Starówkę, jak z Rybaków [poszliśmy] już na Starówkę, to tam nas przyjęli bardzo ładnie… Ale tam byliśmy krótko, godzinę prawie, żeśmy z Rybaków przeszli tuż, tuż, jak już barykadę zajmowali prawie. Na górze ludzie byli inni, zjadłem sobie, dali mnie przykrycie i okryty byłem, ciepło było spać. Inni [ludzie] byli na górze, ale na dole, nie wiem co za ludzie byli w „Pekinie”, że nas tak nie bardzo [grzecznie] przyjęli.
  • Czy podczas Powstania miał pan kontakt z prasą podziemną?

Z Długiej nosiłem gazety, jeśli się nie mylę, tam była drukarnia i stamtąd brałem prasę, później leciałem Długą do Mostowej, to po drodze na lewo, na prawo ktoś tam złapał. Nieraz przyniosłem, a nieraz: „O rany, mam już ostatnią!”. Przecież trzeba było przeczytać i przekazać. Babcia moja mnie podkręcała, bo zawsze mówiłem: „Już zwyciężamy. Już jest wszystko w porządku”. – „Przestań głupoty sadzić. Nie wprowadzaj w błąd”. I tą prasówkę zawsze przyniosłem, ale tylko z Długiej.

  • Czytał pan tę prasę?

Oczywiście. Były opisane i tragedie, i jakieś [informacje], że wojska tam na Zachodzie…

  • Widział pan jakieś koncerty?

Jedynie koncert gdzieś jak był, to przy „szafie” i spadających bombach z samolotów.

  • Czy ludzie dyskutowali na temat tego, co przeczytali?

Dyskusja była. Przecież nas w schronie spało gdzieś osiemdziesiąt osób, to było duże pomieszczenie, więc słyszałem jak między sobą rozmawiali. Nieraz po cichutku, trochę głośniej.

  • Jak przyjmowała państwa walkę ludność cywilna?

Ludność cywilna – niektórzy tylko, płakali i [mówili]: „Coście z naszego miasta zrobili?!”. Było tylu rannych, zabitych. Nieraz przykro było słuchać, jak niektórzy mówili na ten temat niewesoło, ale zaraz była cisza, uciszeni zostali, bo ludzie potracili wszystko co mieli.

  • Jakie jest pańskie najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze to jest to, że z mojego ukochanego, najdroższego miasta musiałem wyjść. To było przykre.

  • Jakie było najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze to było, jak siedziałem na górze, na Chłodnej 62 z butlami i z kumplami się rozmawiało i rozrabialiśmy, jak to chłopaki, to było wesołe, i czekaliśmy, jak podjedzie czołg. Najgorsze było wyjście z miasta, opuszczenie go, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo jak…

  • Co najbardziej się panu utrwaliło w pamięci?

Jak zasypiam, to po prostu to wszystko odbija się i przypomina mi się po kolei, jak było, co było, ulice, jak Towarowa wyglądała. Przecież Towarowa nie była tak jak teraz, dwie jezdnie. Ona była wąska, na górze dwa tory były i były kocie łby i dopiero chodnik, a tu już jest inaczej. Wronia – kocie łby, chodniczek [wąski]. Po jednej stronie kocie łby, po drugiej. Wronia 62, naprzeciwko sklep Sosnowskich, gdzie chodziło się po dziesięć, piętnaście deko śmietany, po drodze jęzor wsadziłem i babce wypiłem. Wronia 51 była za Chłodną w stronę Ogrodowej, a Wronia 52 była przed Krochmalną, tam mieszkał Jarema Stempowski, później się dowiedziałem. Najgorszy był powrót do Warszawy, chodzenie po gruzach. Byłem na Wroniej, dom zwalony, spalony, patrzę – łóżko spalone, rozwalone i mówię: „Babciu, to nasze łóżko!”. – „Gdzie nasze, jak my mieszkaliśmy na pierwszym piętrze?”. [Dom] miał pięć pięter, a mnie w głowie, że to nasze łóżko, widzę to wyro. Przykre to było, bo kraj zniszczony, to kraj, ale to nasze miasto, gdzie się urodziłem i wychowałem było zniszczone, nie było gdzie mieszkać, nie było jedzenia, też się ściągało. Więcej człowiek głodny był jak najedzony.

  • Co działo się z panem po zakończeniu Powstania? Zostali państwo wyprowadzeni do Pruszkowa?

Tak, potem do getta w Opocznie, w Opocznie na furmanki i wywieziono nas dwanaście kilometrów do Straszowej Woli. Trafiliśmy do gospodarza, który miał serce, serce i jeszcze raz serce. W Warszawie w wojsku służył na Podchorążych, przystojny facet, pan Andrzej, jego żona była tęga. Byliśmy najedzeni, aczkolwiek po Powstaniu byłem zawsze głodny. Była rąbanka, skwarki, kartofle i „borsc” biały, luksus. Rano na śniadanie kluchy swojej roboty z mlekiem, do tego pajda dużego chleba z prawdziwym masłem. Z tym że masło musieliśmy sami robić. Ona goniła swoich chłopaków i mnie też i Maryśkę też goniła (córkę) i musieliśmy sobie w dzieży wyrabiać masło i wtedy dopiero po chlebie [smarować]. Głodny nie byłem, ale oni nie mieli gdzie nas położyć i byliśmy skierowani do ich rodziny, a tam prycza i słoma, i wszy jadły nas. Później jakoś doszło do porozumienia, bo gospodyni dostała z kopa od babci, bo powiedziała, że ona na warszawiaków to [pluje] i tyłek wypięła, a babcia jak ją przygrzała… Takie zamki były na palec, nie tak jak klameczka, i głową uderzyła w to i sobie rozwaliła głowę. Babcia moja poszła do sołtysa i powiedziała, że już nie wytrzymuje z nią, że idzie na skargę do partyzantów. Myśmy mieli kontakt z partyzantką. Dzięki partyzantom myśmy i warszawiacy mieli dobrze. Sołtys wysłał syna, on nie widział, że my jesteśmy, że w słomie na pryczy leżymy, i tą ciotkę zrugał: „Sąsiadka nieszczęście chce nam sprowadzić na wieś, żeby partyzanci przyszli!”. Na drugi dzień do rany [przyłóż], złota kobieta była, a tak to dokuczała i to zdrowo. Wspomnienia są i ciężkie nie za bardzo, ale są i miłe. Po wyzwoleniu też musiałem uciekać.

  • W jaki sposób odbyło się państwa wyzwolenie?

W związku z tym że moja babcia znała bardzo dobrze rosyjski, wyszła z chlebem i z solą, była sadzawka i przerębel. Ruski jak zobaczył grupkę, bo nas tam stało gdzieś sześć, siedem osób, z automatem leciał, by nas wystrzelał skurczybyk, to wpadł w przerębel do piersi i z tego przerębla krzyczy: „Kto wy?!”. A babcia od razu po rosyjsku z nim [zaczęła rozmawiać] i już było inaczej. Wygrzebał się z przerębla i do babci mówi No job… – przeklął i mówi: „Przecież mogłem was wystrzelać. Giermańcy są?”. – „Nie ma”. – Nu, haraszo. Od tamtej pory już byłem z nim zaprzyjaźniony, patrzę, już jedzie studebaker, (studer) ciągnie działo stodwudziestkę, ustawili haubicę sobie i do rana wygarnęli paru Niemców. Trzech rozwalili przy studni, bo jeden miał za Stalingrad medal, a to był stalingradczyk, charknął mu i został rozwalony. Rano zgarnęli gdzieś jakieś niedobitki niemieckie, chyba z sześciu żołnierzy. Babcia mówi: „Słuchaj, gdzie ty ich wieziesz, gdzie ty zabierasz?”. – O matka, one w plen idu. Załadowali ich na lemiesze i przyszli do babci mojej, bo oni wiedzieli, że my z Warszawy, wszystko wiedzieli i mówi Rosjanin: „Za waszą Warszawę oni w plen idu”. Jak w plen, to babka mówi: „Do niewoli ich zabiorą gdzieś”. Oni wyjechali i przyjeżdżają, działo rozstawili i przychodzi i mówi: Oni uże w plen. Dopiero nam sąsiedzi powiedzieli: „Skąd, z pół kilometra wywieźli i rozwalili wszystkich za wsią”. Rozstawili armatę, haubicę 120 milimetrów i podchodzi do mnie Redwan [??] (cała kolumna Niemców uciekała na Pilicę) i mnie łapie: Anu dawaj, i linkę mi dał, żebym pociągnął, pociągnąłem, wystrzał był, aż przysiadłem. Zaczęli się śmiać, bo linka poszła, lufa do tyłu poszła i ja przysiadłem, myślałem, że mnie przytrzyma linka. Mówi: Smatri, kak ja… – i zaczęli strzelać z działa i gdzieś z boku i cała kolumna zatrzymała się, Niemcy pouciekali. Jak pouciekali Niemcy, tak chłopi od razu by chcieli iść pod las. Nie, nie nada. Na tym się skończyło, że dopiero później żeśmy poszli. Brałem – rakietnicę miałem, rakiety miałem, chałupę bym spalił babie, dużo nie owało, broń. Tak mnie się karabin kb podobał, bo on był złamany, widocznie Niemiec jak rzucał, to kolbę złamał i rzucił, a ja lubiłem z tego strzelać, bo między palce wsadzałem muszką [?] i on mnie nie kopał i waliłem w górę. To po wejściu Rosjan.
Opowiem ciekawostkę. W Końskich była armia rosyjska, a to jest gdzieś około trzydziestu kilometrów, a na polach trzy czołgi ganiały „ukraińców”. Jeden krzyk był: Nie strzelaj, my ruskie! Dobili do końca. To było takie wyzwolenie, jak złapali, wykończyli. Jeszcze przed wejściem Rosjan podjechali Niemcy, i to była generalicja jakaś, bo osobowe samochody [przyjechały], mieli barana zabitego i chcieli sobie wszystko zrobić. Właśnie Skalski (bo on był ranny i kulawy) przyszedł i bluzgnął sobie i mówi do nich: „Ruskie są na początku wsi, a wy tu jeszcze?”. Spakowali się i uciekli, jeszcze babom garnki zabrali. Później Skalski dostał operetkę, dlatego że gary [zabrali Niemcy]. Jeszcze przed ucieczką pytają się: „Kto tu będzie zajmował tereny, polnische Soldaten czy ruski?”. Ktoś mówi, że nie wiemy, a babka się pyta, a dlaczego on pyta, a on mówi: „Bo ruski puk, a polnische Soldat do niewoli bierze, gut polnische. Ale jak ten przyszedł i [powiedział], że ruskie już są, to oni spakowali wszystko i uciekli. To była taka przyjemna historia i prawie ostatnia.

  • Zaraz potem wracali państwo do Warszawy?

Tak. Z tym że jak już wyzwolenie było, śniegi były duże, saniami nas wieźli i żeśmy wyjechali saniami, pamiętam, ale gospodarz zawrócił i mówi: „Nie, pani Zofio, jeszcze z tydzień”. I tydzień jeszcze żeśmy dłużej byli, później żeśmy wrócili do Warszawy, pociągiem żeśmy jechali, towarowym, z armatami. Później do Warszawy towarowym na Dworzec Główny na Towarowej i stamtąd na piechotę na Wronią, po barykadach, po szkle, po gruzie, ale do swojego.

  • Gdzie państwo mieszkali?

Najpierw jedną noc przyjęto nas z litości, bo nie było gdzie, [nocowaliśmy] na gruzach. Jedną noc [u obcych ludzi], później u ciotki żeśmy mieszkali na Ludnej. Cała rodzina tam mieszkała, ci którzy przeżyli. Stryj mój w Powstaniu brał udział na Pradze, wywieziony do Dachau i był spalony żywcem podobno, tak opowiadał więzień. Dostałem z Niemiec z Czerwonego Krzyża (mam ten dokument), że stryj mój [zmarł] w Mauthausen we wrześniu (Powstanie na Pradze skończyło się szybciusieńko), że niedobrze mu się zrobiło i na serduszko zmarł. Wuj Michał z Krochmalnej bez wieści zginął. Miałem w rodzinie… Po prostu to był Reichdeutsch, jego zatrzymano, aresztowano, siedział na Pawiaku, twardo mu mówili, że: „Ty jesteś Niemcem, podpisz Reichslistę”. – „Nie”. Nie podpisał, był tłumaczem, a jego syn przed Powstaniem (nie pamiętam, w którym roku) był aresztowany. To był wujek po trzech fakultetach, po uniwerku, bardzo inteligentny i był ranny, i policja go pilnowała na Pradze, żeby nie uciekł. Ciężko ranny był, ale jeszcze się potrafił wygrzebać. Bał się, że nie wytrzyma, bo to inteligentny był facet, doszedł, i taki świetlik był w szpitalu, i przechodząc, rzucił się, i koniec, też zginął. Wujka trzymali (tylko nie pamiętam do kiedy) na Pawiaku, jako tłumacza i puścili, ale nie podpisał. Powiedział, że on się czuje Polakiem i jest Polakiem. Zresztą ciotka, to mojej babki siostra rodzona, ona by mu dała podpisać! Była patriotką, obie były patriotki, a jakby się dowiedziała, to by mu dała szkółkę, że hej.

  • Co pan robił później?

Chodziłem do szkoły powszechnej tak zwanej, później do zawodówki. Zawodówkę przerwałem i mając trzydzieści lat z hakiem na „latawiec” chodziłem do liceum na Samborską i urwało się. Nie było za co, nie było jak, trzeba było pracować. Pracowałem w „Metrobudowie”, różne były firmy. Ostatnio jako kierowca ponad dwadzieścia lat jeździłem autobusem, a tak to osobowe samochody i ciężarowe. Moje marzenie to całe życie było, żeby grzebać się w smarze i w samochodach.

  • Czy chciałby pan powiedzieć coś na temat Powstania, czego nikt jeszcze nie powiedział? Wspominał pan o fladze wetkniętej na ruinach Zamku Królewskiego jeszcze w czasie wojny, okupacji?

Tak, to pamiętam nie z filmu. Ciekawa rzecz i prawdziwa, komunikat i hymn z „Zakazanych piosenek”, ale to był fakt, bo ja tylko słyszałem o tym. Ale flaga to była cudowna rzecz i napisy na murach, inne rzeczy. Szanowaliśmy to miasto, a zostało zniszczone, nie wolno nam było niszczyć, a broń Boże jakby nas złapali, a paliłem, podpalałem już [papierosy], ale jak by mnie złapali starsi, to bym w pysk dostał, bo dzisiaj to kara za to jest, jakby uderzył młodszego za papierosa w zębach. Dzisiaj idzie dwunastolatek i [pali]. Nie było tego, bym dostał w twarz od razu. Ciężkie chwile były i nieraz człowiek uśmiał się, ale było więcej niedobra i głodu jak dobrego, ale zła nie było między narodem polskim. Byli kapusie, oczywiście, że byli kapusie i sprzedawali ludzi.
Krótka historia – ciotka moja przyjęła na mieszkanie na Ludnej Polkę, panią Melę, a nie wiedziała, że ona ma esesmana, a ciotka miała troje Żydów: matka lekarz, córka lekarz i dziecko; przegroda w kuchni, zastawione i tam Żydzi byli. Nie wiedziała, że ta pani Mela to jest „lekki człowiek” i ściągnęła esesmana, to był jakiś kapitan i przyszła z nim. Ciotka była niezadowolona. Kiedyś ona sprowadziła jego, ciotki nie było, oni cynku nie dostali, tylko któreś musiało czymś ruszyć. On za pistolet złapał, tam się wgramolił i zobaczył ich. Popatrzył tylko i pistolet schował. Ciotka przyszła za jakiś czas, on podszedł do ciotki i mówi: „Pani Leskow, ja jestem człowiekiem, nie mam splamionego munduru krwią polską, jestem w SS, bo tak wyszło, niech pani tych ludzi przewiezie gdzieś i ulokuje”. Ciotka aż przysiadła. Przewiozła tę trójkę, po wojnie wyjechali do Izraela i nawet pocałuj mnie w ząbek nie napisali, ale przeżyli, bo za Warszawą się wychowywali. To był esesman, a później ciotka jakoś [jej] wymówiła i dała sobie spokój. Zresztą on też już nie chciał [przychodzić], bo w razie czego to i on by dostał. Tak że uratowani Żydzi. To u ciotki było, na Powiślu. Każdy pomagał i Żydom się pomagało, ale byli i tacy, którzy okradali ich, za złoto, za biżuterię, a później wydawali, bogacili się. Byli i tacy.





Warszawa, 25 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Zdzisław Stawczyński Stopień: cywil, służby pomocnicze Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Wola, Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter