Zygmunt Krajewski „Czapla”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Zygmunt Krajewski, jestem urodzony w Warszawie, w dniu 19 sierpnia 1928 roku.

  • Proszę opowiedzieć, skąd pan pochodzi, o swojej rodzinie.


Po skończeniu Szkoły Powszechnej nr 93 w Warszawie przy ulicy Czerniakowskiej 128 w okresie okupacji od razu musiałem pójść do pracy z uwagi na to, że ojca aresztowali i ktoś musiał utrzymywać rodzinę. Z rodziny byłem ja i brat. Poszliśmy do pracy. Pracowałem w wytwórni sprawdzianów przy ulicy Podchorążych 39. Wytwórnia sprawdzianów produkowała jakieś części dla wojska, o których myśmy nie wiedzieli, do czego one służą. Pracowałem kilka miesięcy, do chwili wybuchu Powstania Warszawskiego.

Pracując tam, poznałem kolegów, którzy zaczęli się mną interesować i zaczęli mnie wypytywać o różne rzeczy. Między innymi zapytał mnie kolega Władysław Małek pseudonim „Bystry” o cztery lata ode mnie starszy, czy nie chciałbym zainteresować się sprawą roznoszenia ulotek, tajnej informacji. Początkowo nie wiedziałem, o co mu chodzi, i nie byłem zdecydowany, ale powiedziałem mu, żeby dokładnie mnie sprecyzował, na czym ta praca polega. Dlatego powiedział mi, że roznoszenie prasy polega na tym, żebym z jednego miejsca wziął prasę i zaniósł w miejsce, w którym mnie dowództwo moje przekaże. Wtedy wyraziłem na to zgodę.

  • Ile pan miał wtedy lat?


Miałem wtedy szesnaście lat. Z chwilą podjęcia się tego rodzaju pracy, przyznam się, że trochę się bałem, ale z czasem nabrałem otuchy i zacząłem się coraz bardziej wciągać w pracę konspiracyjną. Z biegiem czasu zaczęto mi stawiać coraz większe wymagania, przede wszystkim zaczęli mnie „molestować”, żebym złożył przysięgę na rzecz Armii Krajowej.

  • Kto zaczął pana „molestować”?


Władysław Małek „Bystry”, którego brat był porucznikiem w „Obroży” i mieszkał w Grójcu, ale miał jednocześnie mieszkanie w Warszawie na Twardej 18. Wtedy jeżeli już zaoferowali mi, że albo się zgodzę i złożę przysięgę, albo rezygnują ze mnie. Wtedy złożyłem przysięgę, to był 3 października 1943 roku, i od tamtej pory zacząłem już robić jawną współpracę z Armią Krajową. Z biegiem czasu postawiali mnie coraz większe zadania, bo powiedzieli, że jestem już wciągnięty do plutonu szturmowego Armii Krajowej i zadaniem jest nie tylko roznoszenie prasy konspiracyjnej, ale jednocześnie zdobywanie broni, pisanie napisów niepodległościowych na murach. Co do pisma na ścianach poszczególnych budynków w Warszawie, to nie stawiałem żadnych przeszkód, ale jeżeli chodzi o zdobycie broni, to sobie tego nie wyobrażałem. A jednak z biegiem czasu w okresie kilku miesięcy pokazali mi, że da się to zrobić, bo skąd tą broń wziąć. Na Niemcach było ciężko zdobyć, wobec tego postanowili, że będziemy rozbrajać stopniowo i bez żadnego szumu policjantów granatowych.
Pierwszy numer udał nam się bardzo dobrze, bo przy ulicy Nowosieleckiej, przy ulicy Czerniakowskiej, napotkaliśmy policjanta granatowego, który szedł ulicą Nowosielecką w kierunku ulicy Podchorążych. Szedłem za nim z tym Małkiem „Bystrym”. W pewnym momencie wskazał mi, żebym uważał na niego i z tyłu został, a on zaleciał mu drogę z przodu, wyjął pistolet z kieszeni i powiedział, że albo oddaje broń, albo kula w łeb. Policjant zdecydował: „Nie oddam ci broni, ale jak chcesz, to sobie bierz”. Podszedł do niego, zabrał mu broń i zastrzegł jednocześnie, że nie będzie meldował, ten policjant granatowy, tego dnia, że mu tą broń odebrali i kto mu odebrał. Policjant wyraził zgodę i każdy odszedł w swoją stronę. Jak nam się to udało, to za trzy czy cztery tygodnie w rejonie ulicy Pańskiej przy placu Kazimierza Wielkiego (teraz takiego placu nie ma, ale przed Powstaniem był) był po prostu plac targowy. Tam spotkaliśmy też jednego z policjantów, który robił zakupy. Po zakupach wyszedł z tego bazaru na ulicę z torbami i z zakupami, też w ten sam sposób doszliśmy do niego, już nie z przodu, nie z tylu, tylko jednocześnie do jego twarzy. Władek Małek powiedział jemu, że jesteśmy z konspiracji, z oddziału Armii Krajowej i żeby nam przekazał broń, a jak nie, to strzeli w głowę. Wyjął pistolet swój, zastraszył jego i policjant granatowy też nam oddał broń. Jak oddał broń, to samo zrobiliśmy, jeden poszedł w stronę ulicy Miedzianej w kierunku Alej Ujazdowskich, a policjant w swoją stronę. W ten sposób w niedługim czasie, bo w przeciągu kilku miesięcy, zdobyliśmy dwa pistolety. Pistolety nie były przetrzymywane u nas, jak byśmy odebrali policjantom, tylko od razu trzeci kolega przychodził, który zabrał dany pistolet i odchodził w inną zupełnie stronę. W ten sposób zdobyliśmy dwa pistolety, z czego bardzo się cieszyliśmy, a jednocześnie uzyskaliśmy pewne zaufanie u naszego zwierzchnictwa. Ale to były tylko takie konspiracyjne działania w okresie okupacji.

Nadszedł wreszcie dzień 1 sierpnia i dostaliśmy rozkaz, już wtedy nie było żadnej prośby.

  • Jak pan pamięta w ogóle wybuch wojny, to znaczy 1 września 1939 roku? Gdzie pan się znajdował?


Pierwszego września 1939 roku byłem maluchem, mieszkaliśmy na Krzywym Kole 2 i ten dom został spalony. Jak spalony został dom na Krzywym Kole 2, to przeprowadziliśmy się na ulicę Podchorążych 43 mieszkania 25 i tam mieszkaliśmy do samego Powstania.

  • Jak pana rodzina się utrzymywała?


Mój ojciec był elektrykiem i miał w konserwacji dwie piekarnie. Jedną piekarnię miał na rogu Sieleckiej i Podchorążych u pana Szamełko, tak nazywał się ten pan, był właścicielem piekarni. Ojciec był elektrykiem, miał konserwację instalacji całej, instalacja podmuchów do pieców, trzeba było pielęgnować te rzeczy. Poza tym oświetlenie i instalacja siły wymagała konserwacji. A drugą piekarnię miał u pana Wdowczyńskiego na ulicy Stępińskiej i z tym samym poleceniem. Konserwacje bardzo się ojcu opłacały, dlatego że myśmy mieli wtedy darmo bochenek chleba z każdej piekarni, a dla naszej licznej rodziny, w której było pięcioro dzieciaków, matka i ojciec, czyli siedem osób do wyżywienia, to nam bardzo ułatwiało życie, nawet w ten sposób, że już trzeba szczerze powiedzieć, że ojciec czasami prócz tego bochenka chleba czy dwóch, które dostawał, to brał za pasek jeden bochenek, drugi bochenek i nielegalnie wynosił z piekarni. Sprzedawaliśmy ten chleb i za to kupowaliśmy inne środki żywnościowe, jak ziemniaki, kapusta, takie które były niezbędne dla życia całej naszej rodziny. Tak było w okresie okupacji do Powstania Warszawskiego.

W okresie Powstania Warszawskiego, to już zupełnie inna historia była, bo będąc już żołnierzem (pseudonimem moim była „Czapla”), dostałem rozkaz przez gońca, ustny rozkaz, że mam się zgłosić na ulicę Twardą 18 mieszkania 2 i tam będą oczekiwali na mnie inni. Wtedy powiedział mi, co mam jeszcze zabrać, żebym wziął jakiś mały chlebaczek, trochę sucharów, jakiś kawałek bandaża, jakieś szmaty. Nie wiedziałem na co, ale to wszystko, co powiedział. Taką torbę dostałem od kolegi i z tym zgłosiłem się na ulicę Twardą 18. Zaszedłem, to już było dużo kolegów, bo nasz pluton liczył dwadzieścia dwie osoby plus dowódca. Dowódcą tego oddziału był podchorąży sierżant Jerzy Żegliński, pseudonim „Jędrek”. Tym pseudonimem posługiwaliśmy się podczas Powstania Warszawskiego. Trzeba przyznać, że dowódca był bardzo operatywny, poza tym organizacyjnie umiał poprowadzić całą sprawę.
Wychodząc z budynku wtedy, kiedy zbliżała się godzina „W”, godzina siedemnasta, to na jakieś dwadzieścia minut wyjęto kilka desek z pokoju, z podłogi, ponieważ lokal mieścił się na parterze, to okazało się, że było dosyć spore pomieszczenie, wykopana ziemia i zmagazynowane były znaczne [ilości] broni. Były karabiny, były handgranaty − ręczne granaty niemieckie; były hełmy i jednocześnie były opaski biało-czerwone. Z chwilą godziny „W”, siedemnastej, każdy z nas dostał karabin. Karabiny były starego typu francuskiego, typu Lebel, jeszcze z I wojny światowej. Jako najmłodszy żołnierz z tego plutonu dostałem najmniej amunicji, bo jedenaście sztuk, a inni otrzymywali po piętnaście sztuk.

Z tymi karabinami pojedynczo, gęsiego z Twardej 18 wychodziliśmy, szeregiem jeden za drugim. Ale ulicą Twardą wówczas przejeżdżał tramwaj, teraz już nie chodzi, nie ma torów, ale w okresie okupacji były tory i nadjechał tramwaj. Na pierwszym pomoście pierwszego wagonu był przedział tylko dla Niemców. Z obu stron było zaskoczenie, nie wiedzieliśmy, co robić, ale nasz dowódca był szybszy i powiedział, że pierwsza czwórka oddaje ogień w kierunku tramwaju. Wtedy pierwsza czwórka żołnierzy tych, którzy byli najbliżej niego, strzeliła do wagonu tramwajowego, a motorowy w tym czasie uciekł do zaplecza tramwaju. Okazuje się, że strzały były dosyć celne, bo jeden Niemiec żandarm był trafiony śmiertelnie i upadł przed wejściem na jezdnię, a drugi był ciężko ranny z przestrzelonym prawym barkiem, też pistolet jemu wypadł na jezdnię. Prócz tych dwóch żandarmów było jeszcze trzech żołnierzy niemieckich, którzy nie usiłowali wcale strzelać, po prostu stanęli i myśmy do nich podbiegli. Jak koledzy podbiegli, to stanąłem na zapleczu i obserwowałem, co Niemiec ranny będzie robił, a on się trochę podtaczał pod swój pistolet. Chciał pistolet jeszcze wziąć i mojego dowódcę, który rządził, walnąć. Byłem już wtedy zmuszony jego unieszkodliwić, po prostu musiałem zrobić porządek, po raz pierwszy dokonałem tego, co nie powinienem. Wtedy jak rozbroiliśmy Niemców, a dwóch żandarmów zostawiliśmy na jezdni, to tych jeńców żywych oddaliśmy oddziałom tyłowym, a sami ustawiliśmy się znowu w szereg i przeszliśmy do ulicy Żelaznej.


Kiedy doszliśmy do ulicy Żelaznej, skręciliśmy w prawo i szliśmy Żelazną do skrzyżowania z ulicą Pańską. Skręciliśmy w ulicę Pańską, ale ulicą Pańską szliśmy dwoma szeregami, po jednej stronie przejścia budynku i po drugiej stronie przy ścianach budynku już z bronią, z karabinami, w hełmach oczywiście. Tak że to pięknie wyglądało, dziewczyny machały nam, cieszyły się, kobiety ze łzami w oczach nas witały. Myśmy w ten sposób doszli ulicą Pańską, po obu stronach ulicy, do ulicy Wroniej. Na rogu Wroniej stały dwa budynki, po jednej stronie budynek numer 100, a po lewej stronie budynek 99. Jeden z tych budynków był nieotynkowany, zresztą do dzisiaj jest nieotynkowany, z czerwonej cegły. Zagospodarowaliśmy, mieliśmy swoje kwatery, ale stanowiska bojowe musiały być zainstalowane na ulicy Towarowej, którędy Niemcy przebijali się z placu Zawiszy w kierunku ulicy Chłodnej. Myśmy podwórkami Pańskiej 112/114 dochodzili do ulicy Towarowej i zajmowaliśmy stanowiska. Na stanowiskach tych były przygotowane już przez innych kolegów butelki z benzyną i granaty ręczne.

 

Pierwszego dnia poza incydentem z tramwajem i rozbrojeniem tych Niemców nic ciekawego się nie zdarzyło. Ale następnego dnia, kolumna składająca się z dwóch czołgów i jedenastu samochodów pancernych, z przodu miały koła, a z tyłu gąsienice, wdarła się w ulicę Towarową i dojechała do naszych stanowisk przy ulicy Pańskiej. Jeden z kolegów się pospieszył i rzucił butelkę z benzyną przed czołgiem. Niemcy się zorientowali, że coś nie jest w porządku, zatrzymali kolumnę i zaczęli ostrzeliwać nasz dom przy ulicy Towarowej róg Pańskiej. Ciekawym momentem było dla mnie, że jeden z pocisków wleciał oknem balkonowym do ściany wewnętrznej budynku, przekręcił się ze trzy razy i nie wybuchł. Mówię: „To na pewno niewypał”, ale się oszukałem, bo zaraz za ścianą wewnętrzną budynku pocisk wybuchł i zdemolował wszystko, co było w tym pokoju. Natomiast kolumna jeszcze się nie poruszyła, nie odjechała, to myśmy zaczęli obrzucać ją butelkami z benzyną. Pierwszy czołg stanął w płomieniach, ale nie zapalił się tak dogłębnie, bo tylko po wierzchu jego pancerza były płomienie, i kolumna ruszyła w kierunku ulicy Chłodnej. Nie zdołaliśmy kolumny zatrzymać. Samochody pancerne, jak się okazuje, które jechały za czołgami, również przemknęły przez nasze stanowiska i pojechały dalej w kierunku ulicy Chłodnej. Okazuje się, że tej kolumny, nawet ci, którzy byli przy ulicy Chłodnej i Grzybowskiej, też nie zatrzymali i pojechała kolumna tam, gdzie było jej przeznaczenie. To był drugi dzień Powstania.


Następne dni Powstania były takie, że myśmy stopniowo zajmowali stanowiska przy ulicy Towarowej na zmianę, co cztery, pięć godzin była zmiana. Wtedy kiedy nic się nie działo, byliśmy spokojni, z tym że ostrzeliwanie było ze strony niemieckiej w kierunku nas i nas w kierunku Niemców. Ulica Towarowa to była taka specjalna ulica, na której było dużo torów kolejowych i tory kolejowe po lewej stronie ulicy, idąc od placu Zawiszy, były odgrodzone takim murem ceglanym na dwa i pół metra wysokości, ponieważ były różnego rodzaju magazyny i w tych magazynach były różnego rodzaju materiały budowlane, węgiel, koks, jakieś inne materiały. Dlatego mur odgradzał ulicę Towarową od torów kolejowych. Za torami kolejowymi był trochę teren wolny, który nazywany był „Syberią”, nazwa pochodziła jeszcze sprzed Powstania, bo tak nazywali te tereny i myśmy starali się Niemców w jakiś sposób ostrzeliwać, a Niemcy odgradzali się z kolei ogniem karabinów maszynowych w naszym kierunku.
Pewnego razu jeden z kolegów z II plutonu, kolega nazywał się Henryk Łagocki „Orzeł”, „Hrabia” (miał dwa pseudonimy), zaczął „molestować” naszych dowódców, że dowiedział się w jednym baraku, że są mundury niemieckie i zaopatrzenie dla wojska niemieckiego. Starał się przekonać mojego dowódcę sierżanta podchorążego „Jędrka” i drugiego porucznika „Kosa”, żeby zezwolił kilku ochotnikom przejść do tych baraków i zorientować się, czy jest coś do zagrabienia Niemcom, czy nie. W końcu „molestowani” dowódcy wyrazili zgodę. Sześciu kolegów się zgłosiło, to znaczy zgłosił się jeden z kolegów „Moneta” z oddziału, w którym był Łagocki „Hrabia”, później ja i jeszcze dwóch kolegów z innego oddziału. Stworzyła się szóstka, która wyraziła zgodę w nocy na tego rodzaju wypad do baraku, w którym pokazali, że właśnie znajdują się rzeczy dla wojska. Myśmy się przygotowali za dnia, owinęliśmy buty szmatami, żeby przy przejściu przez gruzy i tory nie robić szmeru, hałasu. Doszliśmy do muru ogradzającego ulicę Towarową od torów kolejowych i doszliśmy do wartowni, która była tuż przy bramie dworca towarowego przy ulicy Towarowej. Czwórka została, dwóch poszło do wartowni zorientować się, jaka jest sytuacja. Rzuciliśmy w kierunku wartowni kamień, czy ktoś się odezwie – nikt się nie odezwał. Dwóch doszło do wartowni. Okazuje się, że Niemców nie ma. Cała szóstka się skompletowała przy wartowni i szliśmy gęsiego do budynku, w którym mówili, że jest sprzęt dla wojska. Wchodziliśmy do budynku i zaczęliśmy zastanawiać się, jak dojść, bo były kraty w oknach. Znaleźliśmy kawałek łomu, chcieliśmy jedną z tych krat wyważyć i stało się. Coś spadło, cegła czy jakiś kawałek muru, że Niemcy usłyszeli i powariowali. Ze wszystkich stron odezwały się strzały z karabinów ręcznych, z karabinów maszynowych, tak że myśmy nie wiedzieli, co mamy dalej robić, ale wiedzieliśmy jedno, że dalej posuwać się nie można. Kolega, który był inicjatorem zdobycia tych materiałów wojskowych, powiedział: „Podpalimy ich”. Ściągnęliśmy z jednej nogi szmatę i jakimś tłuszczem, oliwą, która była przy torach kolejowych w bańce oblaliśmy szmaty i podstawiliśmy pod taki daszek, który był nad wejściem, żeśmy to mieli podpalić. Podpaliliśmy raz, płomienie nie objęły tego. Zostawiliśmy jednego z kolegów, który miał dopilnować, żeby się ogień rozprzestrzenił, ale nic z tego, ogień się nie rozprzestrzeniał. W związku z tym postanowiliśmy się wycofać całkowicie z całej akcji. Dzięki Bogu udało nam się skoncentrować przy samej wartowni i wzdłuż muru przy ulicy Towarowej przeszliśmy do skrzyżowania róg Łuckiej i Towarowej, skręciliśmy w ulicę Łucką i [wróciliśmy] do naszych oddziałów, gdzie stacjonowały, nie zdobywając niczego. Dowódcy się śmiali. Jeden z naszych dowódców powiedział: „Nie martwcie się, bo uzyskaliśmy pewien efekt, obserwując miejsca, z którego padały strzały, ognie karabinów maszynowych. Zlokalizowane zostały miejsca, z których Niemcy szczególnie ostro strzelali. Później, w ciągu dnia, udało się zastrzelić w tych miejscach już innym kolegom, którzy obserwowali przez lornetki, kilku Niemców którzy przechodzili w tym rejonie.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich?


Dla mnie żołnierze niemieccy to prócz esesmanów jeszcze byli względnymi partnerami walki. Natomiast esesmani i „kałmuki”, które były z organizacji RONA – Russkaya Osvoboditelnaya Narodnaya Armiya. To była dzicz, to nie było wojsko, oni [zabijali] wszystkich, kogo napotkali w okresie Powstania Warszawskiego; ich jedynym celem było mordowanie, rabowanie i wódka. Taka tendencja była cały okres Powstania Warszawskiego.
Ale to jeszcze jest niejeden incydent, który myśmy jeszcze mieli. Na Woli byliśmy do dnia 24 sierpnia, a 24 sierpnia nasz dowódca dostał rozkaz wymaszerowania na Czerniaków. Dlaczego na Czerniaków? Bo prosił, że my pochodzimy z Czerniakowa, z dzielnicy robotniczej, biednej, to będziemy bliżej domów i jednocześnie zaangażujemy się w walkę. Wyrazili zgodę nasi dowódcy, mimo początkowego sprzeciwu (sprzeciw był, traktowali to jako dezercję) i puścili nasz pluton do Czerniakowa. W nocy się przygotowaliśmy, a [wyszliśmy] wczesnym rankiem po oddaniu stanowisk kolegom, którzy byli obok nas. Obok nas były „Szare Szeregi”, znany dowódca z Powstania Warszawskiego o pseudonimie „Generał” był bardzo dzielnym chłopakiem, też został trafiony kulą snajpera w dniu 30 sierpnia i zginął, ale objął nasze stanowiska po nas. Obsadził dwa domy, w których myśmy początkowo stacjonowali, a my wyruszyliśmy na Czerniaków.
Na Czerniaków szliśmy, to ulice, którymi myśmy szli, to nie były ulice, to była kupa gruzu, ruin i palących się resztek dobytku, które znajdowały się na tych ulicach. Szliśmy ulicą Pańską do Mariańskiej, Mariańską doszliśmy do Świętokrzyskiej, Świętokrzyską doszliśmy do placu Napoleona. Przy placu Napoleona w pobliżu ulicy Brackiej było jedno jedyne przejście, którym można było wyjść ze jednej strony Alej Jerozolimskich na drugą stronę, w kierunku placu Trzech Krzyży – jedno, jedyne wejście na całą Warszawę. Był przekopany rów. Tym rowem [przeszliśmy] po uzyskaniu zgody dowódcy warty tego przejścia. Przejście było wykopanym rowem, tak jak zaznaczyłem, ale nie było za głębokie, trzeba było się schylać. Myśmy tym przejściem przeszli do placu Trzech Krzyży, później z placu Trzech Krzyży szliśmy ulicą Książęcą. Po prawej stronie, jak się idzie od placu Trzech Krzyży był przekopany rów, były tereny zielone, tym rowem szliśmy wzdłuż ulicy Książęcej do ulicy Rozbrat. Róg Książęcej i Rozbratu stał budynek, który był częściowo zbombardowany jeszcze w 1939 roku, był wykop zrobiony, którym przeszliśmy na teren szpitala zusowskiego przy ulicy Czerniakowskiej. Do tego szpitala jak weszliśmy, znowu nas wylegitymowano, prosiliśmy o skierowanie do dowódcy kapitana „Kryski”. Wtedy nasz dowódca uzyskał pełne informacje, zgłosił się na Okrąg 2, gdzie znajdowało się dowództwo kapitana „Kryski”, zameldował oddział gotowy do walki, który przeszedł z Woli. Był trochę zdziwiony, ale kazał nam przejść do porucznika „Igora”, porucznik „Igor” był w [Batalionie] „Tur”.
Były dwa [pododcinki]: „Tur” i „Tum”, a myśmy zostali skierowani do [Batalionu] „Tur”, do kompanii „Igora”, 3. kompania, porucznik „Igor”. On miał kwaterę w rejonie ulicy Przemysłowej, niedaleko Rozbratu. Zgłosiliśmy się do dowództwa, do niego i on nam powierzył obronę budynku Rozbrat 10/14. To był budynek bankowy połączony górnymi piętrami ze sobą, ale w środku tego budynku była bardzo wysoka brama, przejście było możliwe z jednego bloku do drugiego bloku tylko górnymi piętrami. Myśmy obsadzili budyneczek od strony południowej w stronę ulicy Przemysłowej, natomiast druga strona tego budynku została obsadzona przez pluton „Bazar” na Czerniakowie. Ciekawe było, bo do czasu, kiedy Niemcy nie zaczęli grupować coraz więcej wojska, a dało się zaobserwować wojsko, które się grupowało na terenie szkoły Batorego (szkoła Batorego mieściła się na rogu Myśliwieckiej, Rozbratu), w tych budynkach pokazywało się coraz więcej „mongołów”, tych różnych swołoczy, która walczyła po stronie niemieckiej. Słychać było nieraz takie pijane wrzaski. Wiedzieliśmy, że oni tam gromadzą coraz więcej wojsk.

Jedenastego września ruszył pierwszy atak oddziałów niemieckich w kierunku ulicy Przemysłowej i Rozbratu. Wyjechał jeden czołg, za tym czołgiem piechota niemiecka poganiała tych „mongołów” przed sobą, z krzykiem jechali w kierunku ulicy Rozbrat. Wjechali w ulicę Rozbrat, dowódca plutonu 1140, który stał po stronie ulicy Łazienkowskiej, zaapelował do naszego dowódcy, żeby dał przynajmniej dwóch, trzech ludzi z granatami, bo boją się tego czołgu. Wysłał dowódca mnie i Stefana Mączkę pseudonim „Ciepcio”. Miałem granat jajkowy, okrągły, a on miał tylko handgranat, ręczny granat niemiecki. Po przejściu przy barykadzie na stronę drugiej ulicy, Przemysłowej, wszedłem do takiego lokalu na parterze, zobaczyłem czołg, że on ostrzeliwuje z broni maszynowej nasze pozycje, to najpierw Stefan Mączka „Ciepcio” rzucił granat obronny, czołg w ogóle jakby nie reagował na ten granat. Poturlałem swój granat jajkowy po jezdni, który się oparł o boczną ścianę lewą stroną tego czołgu tuż przy samej gąsienicy. Myśleliśmy, że niewypał, bo początkowo nie było żadnej reakcji, ale po kilkunastu sekundach nastąpił wybuch. Co się okazuje, lewa gąsienica czołgu została rozerwana, czołg został jeszcze dodatkowo poczęstowany dwiema butelkami z benzyną, zaczął się palić. Wtedy ci, którzy byli naokoło tego czołgu, widzieli, że jest niebezpieczeństwo, zaczęli uciekać, czołg palący zostawili, gąsienica lewa była przerwana, nie mógł się ten czołg poruszać. Wtedy tego dnia Niemcy już nie ponowili ataku, bo został odparty. Postanowili następnego dnia zmontować nowy atak, ale wyszły wtedy już dwa czołgi, większa ilość piechoty niemieckiej, tych „kałmuków”, zaczęli atakować już nie naszą stronę ulicy Rozbrat przy ulicy Przemysłowej, tylko naszego sąsiada z lewej strony, plutonu 1140. Udało im się rozwalić ściany budynków i wejść na tyły ulicy Rozbrat. Groziło nam [niebezpieczeństwo], że jeżeli się dostaną na tyły ulicy Rozbrat i tych bloków, które my broniliśmy, Rozbratu 10/14, to zajdą nas od tyłu, zniszczą. Wtedy część żołnierzy z bloków oderwaliśmy, bo już nie widzieliśmy zagrożenia, obsadziliśmy Przemysłową 36/38. Nasi koledzy zajęli stanowiska bojowe. Jak się Niemcy przedarli od strony Łazienkowskiej na tyły ulicy Rozbrat, ci mieli dobry ostrzał. Po wejściu Niemców od tamtej strony, udało im się zlikwidować tą wyrwę, tak że Niemcy już od tej strony nie atakowali, już przestali atakować. Całą noc wysiedlali ludność cywilną z tych bloków, wypędzali na ulicę Łazienkowską, słychać było krzyki, piski, rozstrzeliwania tych Powstańców z plutonu 1140, których dorwali. Zaprzestali na razie atakować.
W dniu następnym, 13 września, podobała im się nasza strona ulicy Rozbrat, wyjechały następne dwa czołgi, jeden prowadził na kablu „goliata”. „Goliat” to był taki mały pojazd czołgowy, który był kierowany kablem. „Goliat” wjechał w bramę, o której opowiadałem, że łączyła bloki na górnych piętrach. Tam nastąpił wybuch. Wybuch był tak potworny, że blok rozerwał na dwie części, a całą środkową część − stropy się zawaliły, po tych stropach właziła niemiecka piechota, poganiana przez Niemców. Swołocz z tego RONA wdrapywała się po ruinach, przechodziła już na stronę zaplecza tych bloków, bo blok środkową częścią był zawalony, [więc] wtedy już myśmy nie mieli możliwości obrony, musieliśmy stamtąd się wycofywać. Wycofywaliśmy się w kierunku ulicy Zagórnej, to była taka mała uliczka biegnąca od Czerniakowskiej do Wisły, to był właściwie taki przedostatni bastion obrony Czerniakowa.

Na tej ulicy już walczyli nie tylko Powstańcy z Armii Krajowej, ale 15 i 16 września wylądowali już „berlingowcy”, którzy nam ułatwili znacznie obronę; walczyliśmy razem ręka w rękę z nimi. Oni byli bardzo dobrymi żołnierzami, ale mieli jedną wadę – nie potrafili walczyć w mieście. Ich dużo ginęło, cała ulica Zagórna była zasłana trupami. Wtedy dowództwo postanowiło, że oni będą słuchać się, tylko jeden Powstaniec będzie dowodził dziesięcioma „berlingowcami”, bo inaczej to ich powybijają wszystkich. Tak się zgodzili oficerowie tych „berlingowców”.
Żeśmy bronili ulicy Zagórnej do 20 września. Odcinek się bardzo zwęził, skrawki ziemi już mieli Powstańcy. Osiemnastego września nadleciał potężny huk samolotów, ucieszyliśmy się, że to jakiś desant będzie, a to okazuje się, że tylko amerykańskie samoloty przelatywały w kierunku Związku Radzieckiego, rzuciły swój ładunek z zaopatrzeniem dla Powstańców, ale większa część tego ładunku niestety dostała się ręce Niemców, bo większość Czerniakowa była w rękach niemieckich. Zrozpaczeni byliśmy strasznie takimi poczynaniami Zachodu, bo gdyby zrobili wcześniej tego rodzaju zrzut, to mogliby Powstańców nieźle zaopatrzyć w broń.

 

  • Jak wyglądało życie wcześniej − zaopatrzenie, jedzenie?


Osiemnastego września już myśmy się bronili tylko w rejonie ulic Zagórnej do Wisły, takim kawałkiem. Była taka mała uliczka Idźkowskiego, Zagórna, Solec 35. Kawałkiem ulicy Zagórnej gdzie jest szkoła, dawniej był szpital polowy numer 1 na ulicy Zagórnej 9, to tylko skrawek otaczał Powstańców. Natomiast jeszcze był drugi przyczółek, który się bardzo dzielnie bronił, dłużej jeszcze, to ulica nazywała się przed Powstaniem ulica Wilanowska, później po wyzwoleniu jakaś Gwardzistów (nie wiem jak to tam, ale w okresie Powstania Wilanowska). Tam broniła się grupa Powstańców bardzo dzielnie do 23 września. Dwudziestego trzeciego września nie było żadnej kapitulacji na terenie Czerniakowa, tylko było wycinanie się wzajemne. Niemcy kogokolwiek złapali, a szczególnie Powstańców, nie respektowali żadnej konwencji genewskiej czy jakichś innych przepisów, tylko pod ścianę i rozstrzeliwali. Wobec tego, jak Powstańcy się zorientowali, że nas nic nie chroni, żadnych kapitulacyjnych warunków nie ma tak jak w centralnych dzielnicach Warszawy, to część Powstańców (między innymi [ja] też) oddała karabin temu, który chciał walczyć. Dwudziestego drugiego września z ludnością cywilną opuściłem Powstanie Warszawskie.

  • Czy był pan osobiście świadkiem zbrodni cywilnych popełnionych przez Niemców przeciwko Powstańcom, ludności cywilnej?

 

W okresie Powstania? To była codzienna sprawa, ulica Wilanowska, ulica Zagórna, gdzie walczyliśmy na terenie Czerniakowa, to nie było dnia, żeby Niemcy na oczach wszystkich nie rozstrzeliwali ludności cywilnej na równi z Powstańcami. Szczególnie wyłapywali Powstańców z opaskami, a myśmy liczyli, że oni będą traktować konwencję genewską za wzór. Już 31 sierpnia podpisali przecież z Zachodem, że będą traktować Powstańców jak wojsko, mimo to rozstrzeliwali. Dlatego między innymi już jako cywil wyszedłem z Powstania Warszawskiego w dniu 22 września. A rozstrzeliwania, mało, mieliśmy księdza kapelana, który nazywał się ksiądz Stanko, na Czerniakowie też dostał się do niewoli niemieckiej. Wtargnęli esesmani, zobaczyli, że to ksiądz, jeszcze jak myśmy wychodzili już do niewoli, to jeszcze błogosławił nas. Powiesili go. Taka szyna wystawała z muru, na szaliku czy na stule, nie wiem, powiesili na oczach wszystkich ludzi – nie tylko na moich oczach – na oczach wszystkich, którzy wychodzili z Powstania Warszawskiego z Czerniakowa. Ulica Łazienkowska, Zagórna była zasłana [ciałami] żołnierzy, „berlingowcami”, a przecież to było wojsko w mundurach, ich trzeba było szanować. Zaczęli troszeczkę później z nimi się liczyć, ale z Powstańcami się w ogóle nie liczyli – pod ścianę i każdego rozstrzeliwali. Dlatego nie było żadnej kapitulacji na terenie Czerniakowa ani pertraktacji żadnych, tylko wojna była do końca życia − albo ci zginą, albo ci zginą.

 

Nie widząc innej możliwości, przeszedłem z ludnością cywilną na stronę niemiecką, gdzie byłem wywieziony do Niemiec. Początkowo [wywieźli mnie] do Frankfurtu nad Odrą, z Frankfurtu nad Odrą dostałem skierowanie do pracy do miasteczka Prenzlau bei Berlin (niedaleko Berlina) i tam pracowałem w zakładach mechanicznych. Znów nieprzyjemność mnie trafiła, bo z tymi, co walczyłem na Czerniakowie, z tymi żółtkami między innymi, co mieli żółte bluzy, czarne spodnie, to w fabryce moim majstrem był taki sam łobuz, który traktował mnie jak bandytę; inaczej nie nazwał tylko bandyta – warszawski bandyta. Wydawał rozkazy w pracy w języku niemieckim, większość z nas nie umiała niemieckiego, nie rozumiała, to często dostawaliśmy po twarzy, mnie szczególnie, a przecież byłem małym chłopcem. Dnia nie było, żebym nie dostał dwa, trzy razy po gębie, bo tak nienawidził warszawiaków. A dlaczego nienawidził warszawiaków − to nie wiem. Ale Rosjanie, jak weszli później do tego miasta, zapytali się nas w tym zakładzie mechanicznym, który z Niemców wykazał się szczególnym okrucieństwem, to myśmy wskazywali niestety Rosjanom. U nich krótki sąd był – dwa stoły połączone między sobą, nakryte czerwoną płachtą, jeden tylko wyrok – Roztrielat! Tak trzy porcje po dziesięciu. Trzydziestu z tych, którzy nas pilnowali, rozstrzelali od razu, tego samego [dnia], w tej samej godzinie. Dostali za swoje, przynajmniej widzieli, jak inni będą podchodzić do nich.

Później z Niemiec po zakończeniu wojny wróciłem do Polski, szukałem swojej rodziny przez okres trzech miesięcy.

  • Jak podczas pańskiej walki w Powstaniu ludność cywilna przyjmowała walkę waszego oddziału?


Początkowo, jak myśmy rozpoczynali Powstanie, to rzeczywiście byliśmy entuzjastycznie witani, częstowani, bardzo lubiani. Ale na Czerniakowie wystąpił taki moment, że musieliśmy opuścić dwie kamienice przy ulicy Czerniakowskiej. Przykro było słuchać, ale mówili: „Gnojkom zachciało się Powstania. Sami uciekają, a nas zostawiają!”. Taka była reakcja ludności. Ja się im nie dziwię, bo postradali swoich najbliższych, dzieci, mężów. To była ta rozpacz, która wyrażała się przeciwko nam, że „Gówniarzom zachciało się Powstania, teraz nas zostawiają, a sami uciekają”. Taka była reakcja ludności, która miała dosyć Powstania Warszawskiego. Może to były jednostki, nie wnikam, ale takie sytuacje na swoich oczach odczułem [więc wiem], że taka sytuacja była i miała miejsce.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania – wyżywienie, ubranie?


To był obraz nędzy i rozpaczy. Jak Niemcy weszli do Warszawy, to nie było w ogóle żadnych dostaw, oni się mścili na warszawiakach, jak weszli w 1939 roku. Początkowo z uwagi na to, że nie było żadnych dostaw żywności, leżały w niektórych miejscach konie pozabijane czy nawet zdechłe, to myśmy chodzili z wiadrami i wycinali kawałki tego mięsa, żeby na obiad matka miała coś rzucić. Już nie mówiąc o chlebie, to jakieś ziarna, które zdobywali, takimi kamieniami mielili, w ten sposób robili mąkę, piekli placki nie na żadnym oleju, tylko na blasze, myśmy się tym żywili. Ale z biegiem czasu, chyba po siedmiu, ośmiu dniach Niemcy zainstalowali w poszczególnych miastach swoje kuchnie polowe, zaczęli gotować jedzenie. [Musieliśmy] ustawiać się w kolejce, dostawaliśmy jedzenie od Niemców z tych polowych kuchni. Ale to była kropla w morzu. Jak mieszkałem na ulicy Podchorążych, to chodziliśmy pod koszary, prosiliśmy Niemców, już się nauczyliśmy – Herr, bitte Brot (poproszę chleba), to Niemcy też mieli niektórzy serce, dawali nam kawałki czy bochenek, czy pół bochenka chleba. Myśmy zdobywszy to, nie zjedliśmy sami, tylko musieliśmy targać do domu. Miałem rodzinę pięcioosobową samych dzieciaków, musieliśmy się dzielić, w ten sposób jako tako wyżywić ten dom. Najgorzej mieli rodzice, bo rodzice martwili się. Później efekt był taki, że po zakończeniu wojny, jak poszliśmy do szkoły w 1939 roku, to obowiązkowo każdy ustawiał się w kolejce i dostawał tran. Okazuje się, że przy przesiedleniach miałem nalot wielkości pieprzu na płucach, groziła mi gruźlica. Dzięki temu, że dostawałem tran [wyzdrowiałem]. Na Czerniakowie były siostry zakonne – nazaretanki, one uruchomiły też swoje kuchnie, wydawały potrawy każdemu, kto [miał naczynie; każdy sam] musiał się postarać bańkę. Przed mury wychodziły z tymi baniami, dawali ludziom jeść, w ten sposób ludność Warszawy się żywiła, obraz nędzy i rozpaczy. Taka była rzeczywistość. Jak Niemcy później weszli, to wprowadzili kartki na chleb, kartki na mięso, kartki na to na tamto, na wszystko kartki; kto przejadł kartki, umierał z głodu, nie było co jeść. Ale jak powiedziałem, myśmy mieli o tyle dobrze, że jak ojciec pracował w tych piekarniach, to po prostu – co tu dużo ukrywać – kradł bochenki chleba, dwa miał zawsze za pasem. Jakoś musieliśmy te bochenki chleba sprzedawać i coś innego kupować albo zamiany. Jedna kobieta przyszła, moja matka dawała jej kilo chleba, pyta się matka: „Jak się będziemy rozliczać?”. – „Kilo za kilo”. – „Co ty chcesz, kilo chleba za kilo kartofli?”. To się wytargowali, dawała dwa kilo kartofli za kilo chleba. Taka wymiana była i w ten sposób się ludność Warszawy żywiła. Ale nie powiem, byli cwaniaczki. Na placu Kercelego można było kupić żywność różnego rodzaju, ale za dolary, a to za jakieś inne obce waluty, za obrączki, za złoto, ci ludzie jako tako mogli się wyżywić. Ciężkie to życie było.
Po Powstaniu zostałem przyjęty (po wojnie) do szkoły przyzakładowej na terenie elektrowni warszawskiej. Był taki profesor, który nazywał się profesor Fiszer, był pełnomocnikiem rządu do spraw zbytu energii elektrycznej, on mnie zapytał wprost: „Zygmunt, czy jakby było drugi raz Powstanie, poszedłbyś do Powstania?”. Szczerze powiedziałem, że nigdy. Bo co z tego dzisiaj mam? Nic. Dzięki temu, że udało mi się przeżyć, to miałem trochę szczęścia, bo niejednokrotnie stałem pod murem, modliłem się, ale jakoś Pan Bóg mi dał, że przeżyłem…
Z Zamku Królewskiego, który się palił, myśleliśmy, że zdobędzie się trochę pożywienia. [Wujek] poszedł, strop się zawalił, przywaliło tego wujka, już nie wrócił nie tylko z żywnością, ale sam nie wrócił.
Trafiony byłem na stanowisku przy ulicy Towarowej. Byłem na stanowisku bojowym przy ulicy Towarowej u zbiegu z ulicą Pańską i usłyszałem, że jacyś ludzie przechodzą ulicą Towarową. Chciałem wyjrzeć, zobaczyć, co się dzieje. Okazuje się, że to ludność cywilna przechodziła w kierunku zdania się do Niemców, bo już mieli dosyć Powstania. Wychyliłem się spod tej barykady, chciałem zapytać, gdzie oni idą. Okazuje się, że naciąłem się, bo ludność cywilną już prowadzili Niemcy, Jak się wychyliłem, to serię puścili, przestrzelili mi lewą nogę, w udo dostałem. Jak mnie przestrzelili, to nie czułem nawet, tylko zrobiło mi się bardzo gorąco w tym miejscu, dopiero jak przyszedłem za barykadę, to kolega mnie się pyta: „Co ci się stało, blady się zrobiłeś?”. Klepnąłem się tak w nogę, zobaczyłem, że to kałuża krwi. Wzięli mnie koledzy pod pachę, zaprowadzili na ulicę Mariańską do szpitala, gdzie opatrunek zrobili mi, poleli taką żółtą cieczą to miejsce. Lekarz, który oglądał to miejsce, mówi: „Trzeba by było tą kulę wyjąć, a nie mam żadnych środków znieczulających, ale zaraz panu pomogę”. Wziął dwie kobiety dobrze zbudowane, jedna mnie za nogi trzymała, a druga usiadła mnie na klatkę piersiową. Wyciągnął mi tą kulę, rzucił, mówi, że już po wszystkim. Taki moment też mnie zmusza do refleksji, bo przecież nikt jemu nie kazał, nie pytał się mnie, czy mam chęć, żeby mi wyjął, żebym wyraził zgodę na to… On sam po swojemu wziął swoje cęgi, ruszył tą kulę, wyciągnął, rzucił na podłogę, a sam zalał tą żółtą cieczą, kazał przez trzy dni przychodzić na opatrunki. Jeszcze poszedłem ze dwa razy na opatrunek, wymienili mi bandaże, rana mi się szybko goiła, aż lekarz był zaskoczony, że wszystko tak się szybko goi. Jeszcze poszedłem raz, byłem w sumie cztery razy na opatrunku. Rana się zasklepiła i jako tako do dzisiejszego dnia. […]

  • Co najbardziej utrwaliło się panu w pamięci z Powstania?


Najbardziej utrwalił mi się pierwszy dzień Powstania, kiedy udało nam się rozbroić Niemców, tych dwóch Niemców zastrzelić. Sama atmosfera ludności cywilnej w stosunku do nas była taka przyjazna, taka sercowa, taka która utkwiła mi do końca życia w pamięci, że jednak ludzie są spragnieni wolności, to mnie bardziej ucieszyło w życiu. Ale to w pierwsze dni, a następnie dni to już opowiedziałem, jak traktowała nas już ludność cywilna: „Gówniarzom się zachciało Powstania”.

  • Po Powstaniu pan był wywieziony do Niemiec, co się dalej z panem działo?


Czas swoje robi, Niemcy też poczuli wojnę. Tak to krzyczeli, że będą walczyć do końca, aż do zwycięstwa, a później Rosjanie, jak im dali popalić, to też płakali, już nie krzyczeli, że chcą wojny totalnej. Za Hitlera wołali, że to Totalkrieg, że chcą totalnej wojny – też dostali po grzbiecie za swoje. Takie jest życie. Przeszedłem wiele, miałem dobrze, za to po wyzwoleniu dostałem, poszedłem się uczyć, bo ojciec gonił mnie do szkoły. Skończyłem technikum energetyczne, później bez egzaminu dostałem się na wieczorową szkołę inżynierską, której nie skończyłem, bo odezwały się płuca, ale zarabiałem dobrze; pracowałem w biurze projektów, pensję miałem doskonałą, bo mieliśmy premie od wykonania projektu. Jeżeli dostaliśmy zagadnienie na opracowanie jakiegoś projektu, opracowaliśmy go wcześniej o kilka miesięcy, to od tego czasu doliczano nam premię za szybkość i doskonałość opracowania dokumentacji. Tym sposobem zarabiałem bardzo dobrze. Z tego powodu na skutek tych zarobków, które miałem, dostałem talon na samochód od pani prezes Strzeleckiej (jej mąż był w rządzie, a ona była prezesem „Społem”) i mogłem sobie kupić pierwszy samochód w życiu. Bardzo się nim cieszyłem. Pojechałem do żony tym samochodem, ze łzami w oczach mnie witała, że doczekaliśmy takich dobrych czasów. Było dobrze, było źle, życia jakoś nie zmarnowałem, bardzo się cieszę. [Teraz] już nie mam tych sił. Chciałbym jeszcze coś zrobić, ale [ siły] już mi chęć odbiera od życia, bo nie mogę, bo sił nie mam… To już nic [na to nie poradzę], takie jest życie…

Warszawa, 8 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa
Zygmunt Krajewski Pseudonim: „Czapla” Stopień: strzelec, kapral Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”; Batalion „Lecha Żelaznego”; Zgrupowanie „Kryska”, 3. kompania „Igora” Dzielnica: Wola, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter