Gangi okupowanej Warszawy

Wojenna przestępczość w stolicy różniła się od tej przedwojennej skalą i okrucieństwem. Zwolnieni z więzień we wrześniu 1939 r. uzbrojeni kryminaliści stanowili olbrzymie zagrożenie dla bezbronnej ludności, co dodatkowo wzmacniało władzę Niemców.

Okres okupacji niemieckiej był również czasem rozkwitu szczególnie brutalnej przestępczości, wykorzystującej chaos totalnej wojny i absurdalnej pod względem bezpieczeństwa publicznego polityki niemieckiej. Szczególnie widać to na przykładzie przestępczości zorganizowanej. Sebastian Piątkowski, badacz historii Generalnego Gubernatorstwa 19391945, zwraca uwagę na dane dotyczące popełnianych w Warszawie przestępstw w roku 1938. Tuż przed wojną Warszawa przodowała w II RP pod względem liczby kradzieży i oszustw, ustępując jednak znacznie liczbą zabójstw. Już wówczas twierdzono, że w dużym mieście można było stracić pieniądze, ale na prowincji – zdrowie i życie.

1939 r., Warszawa, róg Al. Jerozolimskich i ul. Brackiej. Policjant kierujący ruchem ulicznym na tle budki podziurawionej pociskami. Fot. Roman Mazik/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Sytuacja uległa katastrofalnej zmianie po agresji niemieckiej 1 września 1939 r. Według Piątkowskiego bezpośrednią przyczyną tej sytuacji był dekret prezydenta RP Ignacego Mościckiego z 2 września 1939 r., udzielający amnestii więźniom (w tym momencie w całym kraju w więzieniach osadzonych było 70 tys. osób), którzy zostali skazani na kary do 5 lat pozbawienia wolności, oraz tych, którym do końca wyroku pozostało mniej niż 5 lat. Pracownicy zakładów karnych (m.in. więzienia na Mokotowie) natychmiast przystąpili do wypuszczania na wolność skazańców. Dokumentacja penitencjarna wykazuje, że we wrześniu wolność odzyskało co najmniej 31 tys. kryminalistów, w tym 25 tys. skazanych na wyroki liczące co najmniej 5 lat. Dekret prezydenta doprowadził do uwolnienia także zawodowych przestępców, winnych okrutnych zbrodni. Większość byłych więźniów szybko wróciła do dawnego procederu.

Przed wojną dostęp do broni był trudny, a jej posiadanie ryzykowne. Bandyci nierzadko woleli nie brać ze sobą noży, by nie dostać wyższego wyroku po ewentualnym schwytaniu. Od września 1939 r. mogli się już swobodnie doposażać bronią porzuconą na pobojowiskach lub ukrytą przez żołnierzy Wojska Polskiego. Od tej pory dobrze uzbrojony mógł być nawet pospolity włamywacz. Atmosfera nagłego rozpadu porządku państwowego i chaosu doprowadziła do uczestnictwa w czynach kryminalnych również zwykłych obywateli.


Po wycofaniu się wojska i administracji z pewnych rejonów, a przed wkroczeniem Niemców, w stanie „pustki” następowała fala włamań i kradzieży. We wrześniu 1939 r. grupa sąsiadów pod wodzą dozorcy domu na Grochowie okradła liczne mieszkania, zabierając meble, odzież, odbiorniki radiowe. Rabowano na Okęciu, Służewie, a nawet w samym Śródmieściu, włamując się do częściowo zburzonych domów krótko po niemieckich nalotach. Zmasowane ataki Luftwaffe doprowadziły do straszliwych zniszczeń w substancji budowlanej miasta, burząc 1112 proc. jej przedwojennego stanu. Nienadające się już do zamieszkania ruiny stawały się często bazami przestępczymi, w piwnicach nocowano oraz dzielono i ukrywano łupy. Ciemne gruzowiska (ulice były teraz gorzej oświetlone) miały swoją powikłaną topografię, którą złoczyńcy znali, sprytnie uchodząc obławom.

Już wkrótce realia okupacji pokazały upadek prawa, które pod niemieckimi rządami zostało zamienione w narzędzie nie ochrony, ale prześladowania ludności. Zaczęły powstawać nowe wyspecjalizowane grupy przestępcze. Godzina policyjna, po której otwarta przestrzeń miasta pustoszała, sprzyjała zbirom, którzy nie musieli się martwić niewygodnymi świadkami. Złodzieje działali wyjątkowo bezczelnie. Pukano do mieszkań, podając się za kontrolerów, przedstawicieli administracji, gazowników. Korzystając z chwili nieuwagi domowników, zabierano wszystko, co miało jakąś wartość.

W lutym 1940 r. pojawił się nowy sposób – „na Niemca”: udawano funkcjonariuszy gestapo, wymawiając słowo „policja” z niemieckim akcentem. Ponieważ gestapowcy często działali po cywilnemu, nikt nie był na tyle odważny, by nie wpuścić tak przedstawiających się intruzów. W trakcie takiej „rewizji” rzekomi „gestapowcy” okradali całe mieszkanie. Ludzie nigdy nie wiedzieli, czy ograbili ich prawdziwi Niemcy, czy też polscy bandyci. Władz okupacyjnych nie zawiadamiano w obawie przed ich reakcją. Proceder wzbudził w Niemcach złość i irytację – tego typu działania „obniżały prestiż” okupanta.

Włamywacze nie stronili od okradania kościołów, rabując naczynia liturgiczne, biżuterię składaną w formie wotów, pieniądze z puszek na ofiary. W latach 1939–1940 ograbiono kościół pw. św. Aleksandra, Katedrę św. Jana, kościół pw. św. Augustyna, a także kościoły: pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny przy ul. Leszno i pw. św. Jacka przy ul. Freta.

Tak zwani doliniarze, czyli złodzieje kieszonkowi, upatrzyli sobie warszawskie dworce, na czele z Dworcem Głównym. Oni również działali w grupach, tworząc sztuczny tłok; szansa zdobycia bogatych łupów ściągała tu przestępców aż ze Lwowa. Istniał jednakże kodeks honorowy doliniarza (przestrzegany okazjonalnie), w myśl którego zdobywszy czyjś portfel, zabierano pieniądze, ale odsyłano pocztą dokumenty, których brak mógł być poważnym problemem dla właściciela. Na bazarach grupy 13-, 16-letnich złodziei okradały kobiety z torebek czy bagaży „na wyrwę”, wydzierając im je z ręki. Inne grupy rabowały artykuły rolne przeznaczone na sprzedaż. Na targowiskach Grochowa i Saskiej Kępy, korzystając z nieuwagi rolników, kradziono ich furmanki; specjalizował się w tym gang Stanisława Kosińskiego. Kiedy osaczono grupę Kosińskiego w melinie przy ul. Osmolińskiej, jej członkowie otworzyli ogień do policji. Z uwagi na konfiskatę samochodów prywatnych Polakom przez Niemców kradzież tych pojazdów była ryzykowna. Rzadziej się poważano na ten czyn, aczkolwiek z ulic znikały pojazdy marki DKW czy polskiego Fiata, zdarzył się też rabunek limuzyny Wanderer. Kradzież węgla z wagonów kolejowych, wobec ogólnych kłopotów z opałem, również odbywała się rękoma zorganizowanych grup. Częstym zjawiskiem byli też działający razem naciągacze, wyłudzający pieniądze „na leguna” (na legionistę, czyli żołnierza), jako rzekomi weterani września 1939 r., którzy nie mieli za co kupić jedzenia. Obok siebie istniały stare i nowe specjalizacje złodziejskie. Pasiarze włamywali się do fabryk, kradnąc skórzane pasy transmisyjne. Lipkarze (w złodziejskim slangu lipko to okno) wchodzili do mieszkań właśnie przez okna, balansując na linach spuszczonych z dachów lub za pomocą drabin. Lufcikarze ograniczali się do kradzieży drobnych przedmiotów pozostawionych na parapetach, po które sięgali przez uchylone okna. Szopenfeldziarze okradali lady i półki sklepów. Pajęczarze kradli odzież suszącą się po praniu na strychach. Na bocznicach działały, niekiedy w sposób bardzo widowiskowy, gangi współpracujące z kolejarzami, przykładowo: w lutym 1943 r. grupa przestępcza zdobyła cały wagon papierosów, który przetoczyła pod rampę samochodową i wywiozła towar ciężarówką. Gangi krążyły w rejonach lokali gastronomicznych z alkoholem, gdzie napadały na ich pijanych bywalców wracających do domu.

Okres okupacji. Grupa przechodniów na Placu Małachowskiego przy wylocie ul. Traugutta. Na pierwszym planie po prawej stronie granatowy policjant. Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Z początku na peryferiach Warszawy, a z czasem także w Śródmieściu, terroryzowano pojedyncze ofiary nożem lub pistoletem, zabierając im zegarek czy portfel. Drobni przestępcy obserwowali dobrze ubrane samotne kobiety; rzadko stosowali przemoc, choć niekiedy posuwali się nawet do tego. Właściciele salonów jubilerskich, w obawie przed kradzieżą, woleli przynosić towar po dniu pracy do domu, bywało jednak, że stawał się on cennym łupem śledzących ich i atakujących zazwyczaj w klatkach schodowych przestępców. Wyspecjalizowała się w tym banda Stefana Skorupskiego (lub Skorupińskiego), zastrzelonego później podczas krwawej potyczki przez granatowych policjantów.

Do połowy 1940 r. utworzona przez Niemców z przedwojennych funkcjonariuszy policja granatowa", przez okupanta nazywana „Polską” – Polnische Polizei, pozostawała w stadium organizacji, ludzie więc chronili się sami: nie chodzono w pewne miejsca, zakładano gorsze ubrania, poruszano się w grupach.


Podczas okupacji bardzo brutalizowali się recydywiści, zwolnieni z więzień w 1939 r. Nie mieli już żadnych zahamowań przed stosowaniem przemocy. Gdy tylko gang zdobył wiedzę o wysokim poziomie życia upatrzonej osoby, wdzierano się jej do mieszkania. Jeśli była akurat w domu, narażało ją to na śmierć po okrutnych torturach. Bandytom nie śpieszyło się, włamanie trwało długo, więc ofiara miała czas im się przyjrzeć; dlatego najczęściej zabijano ją, by pozbyć się świadków. Łupy bywały skromne, tak jak podczas napadu na mieszkanie prawnika i ziemianina Józefa Klińskiego na Nowogrodzkiej w grudniu 1939 r. Nieudana akcja skończyła się uduszeniem zastanych na miejscu dwóch służących. Od razu używano broni: na ul. św. Wincentego zastrzelono kamieniarza i raniono jego służącą; w kwietniu 1940 r. bandyci wtargnęli do mieszkania rodziny Foglów na ul. Mokrej, gdzie wobec wszczęcia alarmu ostrzelali na oślep lokal, zabijając dwoje dzieci i raniąc ich rodziców. We wrześniu 1940 r. gangsterzy okradli żoliborską willę byłego urzędnika Ministerstwa Rolnictwa Kazimierza Kluźniaka; znaleziono tam tylko odzież, nakrycia stołowe i żywność, dokonano jednocześnie okrutnej zbrodni, mordując w bestialski sposób żonę właściciela Janinę i jego 9-letniego syna Stasia. Tragiczny był efekt napadów, jeśli w ich wyniku zginęli Niemcy. W grudniu 1939 r. w Wawrze jeden ze zwolnionych we wrześniu byłych osadzonych w więzieniu Święty Krzyż pod Nową Słupią, Marian Prasuła, wraz ze wspólnikiem zabił dwóch żołnierzy niemieckich z jednostki budowlanej Wehrmachtu. Policja niemiecka zlekceważyła propozycje władz Wawra odnośnie wspólnego poszukiwania sprawców, zamiast tego aresztowała i zamordowała 107 mieszkańców Wawra i Anina, dokonując pierwszego masowego mordu w historii okupacji Warszawy. Prasuła uciekł; zginął później zastrzelony przez policjantów na pl. Kazimierza Wielkiego.

Ciężarem walki z przestępczością Niemcy obarczyli wyłącznie granatowych policjantów, zaś swoją Kriminalpolizei, policję kryminalną, angażowali do działań terrorystycznych i zwalczania konspiracji. Gangsterzy mieli świadomość, że Niemców nie interesuje proces sądowy. „Granatowi” mieli szybko rozwiązać problem, czyli zabić bandytów na miejscu.


W takiej sytuacji każda akcja policyjna musiała się przerodzić w bitwę uliczną, w której żadna ze stron nie zamierzała okazywać litości. W strzelaninach ulicznych prawie zawsze przypadkiem ginęły lub odnosiły rany także niewinne osoby. W trakcie jednej z takich bójek granatowa policja zdołała schwytać Kazimierza Rozbickiego, szefa gangu z Otwocka, który miał na sumieniu m.in. działacza ludowego i posła na sejm Szczepana Bochenka; w czerwcu 1940 r. doszło do obławy przeciw bandzie na Pradze, podczas której starszy posterunkowy Franciszek Jaroszewski zginął postrzelony w twarz. Aresztowano wtedy przeszło 150 osób. Granatowa policja, ponosząc nierzadko straty w ludziach, staczała regularne walki z gangami Kazimierza Rutkiewicza z Dęblina (zastrzelony na ul. Żeromskiego), Edwarda Kowalskiego (lub Kowalewskiego) z Targówka, Kazimierza Wawrockiego z rejonu Pawiej i Wroniej. Dochodziło do osaczania bandyckich kryjówek i wówczas strzelanina się przeciągała: w grudniu 1940 r. policjanci w stalowych hełmach, pancerzach i tarczach przez dwie godziny oblegali kamienicę przy ul. Tamka na Powiślu, gdzie w jednym z mieszkań broniło się czterech przestępców. Do środka wrzucono granaty zapalające; jeden z gangsterów padł zastrzelony przy próbie ucieczki, trzech pozostałych spłonęło żywcem. Władze niemieckie wydawały rozporządzenia, grożące śmiercią za wszelki opór wobec policji polskiej jako przedstawiciela władzy okupacyjnej.

W 1940 r. Niemcy w całym Generalnym Gubernatorstwie przeprowadzali jednocześnie Akcję AB (Ausserordentliche Befriedungsaktion – nadzwyczajna akcja pacyfikacyjna), czyli wymierzoną głównie w polską inteligencję serię masowych aresztowań, zsyłek do obozów i zabójstw polskich elit. Sebastian Piątkowski podkreślił zapomniany aspekt tej operacji, jakim było równoczesne polowanie na polskich przestępców, widniejących w ewidencji sprzed września 1939 r. jako osadzeni. Spośród 6500 ofiar śmiertelnych 3000 to przestępcy kryminalni, co każe dostrzec równorzędny charakter tej akcji jako drastycznej operacji policyjnej, mającej podnieść stan bezpieczeństwa.

 

Hall główny więzienia na ul. Pawiej (Pawiaka). Fot. Autor nieznany/ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

 

Mimo skrajnej brutalności granatowej policji i nacisków wywieranych na nią przez Niemców nie udało się zlikwidować przestępczości, która istniała w stolicy aż do wybuchu Powstania. Była to dotkliwa plaga czasu wojny, umacniająca niemiecki aparat terroru, niszcząca solidarność i zaufanie między ludźmi oraz dodatkowo osłabiająca ich poczucie bezpieczeństwa.

 

Zobacz także

Nasz newsletter