Teresa Barbara Łasak

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Teresa Barbara z domu Opiekun, a nazwisko po mężu Łasak. [Urodziłam się] 3 grudnia 1931.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

W czasie wybuchu wojny nie miałam jeszcze skończonych ośmiu lat, ale pamiętam, jak mieszkańcy domu, w którym mieszkałam – Krechowiecka 5 (równoległy do tego był dom Słowackiego 32/36)… Wraz z rodzicami pamiętam najazd Niemców do stolicy, do Warszawy. Widziałam, jak kohorta, Niemcy wszyscy wjeżdżali z całym swoim ekwipunkiem, widziałam, jak jechali na koniach. Nie wiem, czy były dwa konie, czy cztery konie, ale widziałam czarne konie nakryte kapami czarnymi i na jednym z koni siedział Niemiec esesman, a z tyłu, dalej była orkiestra. On dyrygował buławą i śpiewali tę okropną, straszną piosenkę Heili, Heilo. Potem się śmieli z całej siły dosłownie, jak szatani: ha, ha, ha! Cały czas to powtarzali. Potem ciągnęły armaty, działa. Potem ten cały korowód, ich najazd na Polskę, na stolicę, skrył się za domem, co był Słowackiego 32/36, już więcej żeśmy nie patrzyli. Wszyscy rozeszliśmy się do domu.
Od tego czasu zaczęły się straszne łapanki, obwieszczenia. Na razie się wzięli za Żydów, [informując,] za jednego Żyda, jak ktoś będzie ukrywał, to dziesięć lat [dawali], albo po prostu dziesiątkowali, wyciągali ludzi i zabijali. Jeszcze co do okupacji: musiały być okna zasłaniane, żeby nie było widać żadnego promyka światła. Pamiętam, jak żeśmy się jako dzieci bawiły w piaskownicy. Opiekowałam się siostrą młodszą, Janeczką. Widziałam samolot, jak leciał bardzo niziutko niemiecki samolot i widziałam czarne swastyki na skrzydłach. Tak że szczęście, że nas nie zsiekli. Oni na razie musieli widocznie wszystko przepatrywać, co się dzieje. Od tego czasu zaczęły się alarmy, syreny. Pamiętam tylko, że jak długa syrena, to trzeba było uciekać do mieszkania, do schronu, a krótki na odwołanie. Tak cały czas było, w dzień, w nocy były te alarmy. Ludzie z walizeczkami schodzili, dzieci rozespane. Też byłam dzieckiem, były jeszcze młodsze dzieci, wszyscy żeśmy schodzili. Pamiętam jeszcze łapanki, jak na nasze podwórko przyjechała platforma i Niemcy wyciągali z domu ludzi, sprawdzali kenkarty czy ausweisy, w każdym razie dokumenty. Ale wiadomo, że jak już wyciągnęli z domu, to ci już nie wrócili. Pamiętam nazwiska: pan Deręgowski, pan Olszewski, Woźniak (mój chrzestny ojciec) też tam mieszkał wtedy. Oni już nie wrócili, tylko na Pawiak. Tatuś mówił: „O, wzięli ich na Pawiak, to potem do Oświęcimia. To już koniec”. Pamiętam jeszcze, jak na ulicy Słowackiego (czasami lubiłam wyglądać ukradkiem) Niemcy jechali samochodem odkrytym. Oni tak siadali, że tu była dwójka, tu dwójka, tyłem do siebie siedzieli z karabinami maszynowymi. Jak zobaczyli tylko Żyda, to z całą siłą zeskakiwali. Pamiętam Żyda, który pod „Jaskółką”… To kiedyś była restauracja. Jak byłam mała nie chodziłam nigdy (ani nikt z nas [nie chodził]). Potem już tylko Niemcy chodzili, folksdojcze. Strzelili do tego Żyda. A potem, jak była łapanka, budy jeździły. Nawet piosenka mówi: „Siekiera, motyka, tramwaj, buda, każdy zwiewa, gdzie się uda. Widocznie już z nimi jest źle, skoro za nas biorą się”. To z tej piosenki fragment. Tak było, że oni jechali. Jak już buda jechała, to wszyscy uciekali. Tak mi rodzice opowiadali, bo ja raczej tego nie pamiętam, ale wiem, o tych budach słyszałam. Jak już łapanka była, to dzieciaki się chowały do swoich domów.

  • Wspomniała pani o rodzicach. Może powie pani coś więcej o swojej rodzinie, o ojcu.

Jeszcze tylko powiem może o tym, jak Niemcy z tymi żydzinami… Zanim ich wytłukli do reszty, to pamiętam, jak przyglądałam się (tylko z drugiej strony, od ulicy Krechowieckiej róg Słowackiego, nie ściśle od Słowackiego, to były dwie bramy), jak szli Żydzi. Wzięli grupę Żydów i mieli łopaty, i pamiętam, jak śpiewali piosenkę: „Marszałek Śmigły-Rydz nie dał nam nigdy nic, a Hitlerek kochany, złoty nauczył nas roboty”. Pamiętam to, tak parę razy przechodzili, ale to już na stracenie szli ci żydziny z tymi łopatami. Gdzieś ich brali. Te łopaty nieśli na pewno, [żeby kopać] swój grób. To jeszcze co do okupacji.
Mój tatuś, jak żeśmy się sprowadzili z Małopolski… Tak jak teraz emigrują ludzie, to i wtedy. Ja się już urodziłam w Warszawie, dwie czy trzy siostry tam, a tutaj reszta się urodziła, nas troje w Warszawie. Tatuś z zawodu był szewcem, ale nie mógł pracować, bo nie stać go było na wszystko, żeby mógł to robić. Przede wszystkim na mieszkanie. Był gospodarzem domu, dozorcą po prostu, a nas było sześcioro, potem ośmioro dzieci. Pamiętam dobrze, mieliśmy malutkie mieszkanko i były takie numerki czarne. Były cztery klatki: jedna, druga, trzecia, czwarta. Miały klapki, to było po to, że jak się zamykało i ktoś dzwonił po jedenastej, to wtedy gospodarz domu musiał wyjść i otworzyć. Ale jak Niemcy przychodzili, to się tak tłukli! Od razu się rozlecieli po wszystkich czterech klatkach, a te klapki mało nie odleciały, bo to było zamknięte. Jak ktoś dzwonił, to one się odchylały, a jak przestał dzwonić, to waliły tak, że my, dzieci wszystkie w nocy (przeważnie to w nocy było)… Każdy się bał, a tatuś wychodził. Oni pytali się tatusia, musiał wszystko powiedzieć, bo jakby skłamał, to by Niemcy zabili całą rodzinę i cały dom by wysadzili. Wiem, co tatuś opowiadał. Było tak, że jako gospodarz domu musiał mieć spis lokatorów. Pamiętam nawet ten spis, wszyscy lokatorzy musieli być spisani. Jak Niemcy przyszli do gospodarza domu, to musiał pokazać. Słyszałam z opowiadania, jak oni się zachowują. Pokazali, że tego i tego szukają. A wtedy był pan Czarski z granatowej policji. Słyszałam, jak mówi: „Jakby tak przyszli teraz Niemcy…”. Raz mieszkał tu, raz tam. Innych nie pamiętam, tylko tego pana Czarskiego pamiętam, widziałam go dobrze. Był w granatowej policji, ale działał na korzyść Polaków. Oni go szukali, a tatuś powiedział: „Nie ma, nigdy go tutaj nie było”. Ale miał takie szczęście od Boga, że potrafił… Miał wąsy i umiał trochę kaleczyć niemiecki, bo w austriackim wojsku służył. Miał szczęście od Boga, bo miał spokój, zdawało się, że tatuś to jest ostoja. Jak już wyszedł gdzieś, to tylko było: „Panie Franciszku”. Wszystko musiał sam załatwić i [robił to] z anielskim spokojem po prostu, i oni wierzyli. A potem tatuś przychodził i mówił: „No jakby tak teraz poszli…”. Pamiętam, na czwartym piętrze był [pan Czarski], ale on się przemieszczał tu i tam. Nie wiadomo, co by było, ale tak szczęśliwie było. Pamiętam to i jeszcze że (chyba jak chodziłam do drugiej klasy) nasłuchałam się, że Niemcy dzieci zabierają. Jak im się któreś spodoba, to: Komm zu mir. Na [dorosłych] ludzi tak samo: Komm. Pamiętam trochę. A zwłaszcza jak zobaczyli Żyda: Jude! Od razu zobaczyli i to już koniec. Nawet jak miał legitymację czy coś, to zabrali, a potem to już wiadomo. Na Siemiradzkiego szkoła była w prywatnych domach i trzeba było do furtki. Bałam się iść do szkoły, a tatuś mówi: „Nie bój się, pójdę z tobą”. Stał Niemiec, ale to nie był esesman. Zaglądał mi, nic nie wolno było mi mieć, tylko do przyrody i coś, dwa zeszyty i dwie jakieś… Pamiętam jak teraz, jak mi grzebał. Poszłam z tatusiem, bo strasznie się bałam, że oni kłamią, że jak im się spodoba, to dziecko wezmą. I co będzie? Poszedł ze mną tatuś, tam gdzie wojsko szło, jak Niemcy najeżdżali na Polskę. Żeśmy się wtedy uczyli, można się było uczyć. To znaczy gimnazjum to musiały być komplety i tajne nauczanie, ale dzieciom jeszcze pozwalali się uczyć.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

Wybuch Powstania… Pamiętam, że coś już się jakby święciło. To okupacja, my jeszcze dzieci, jak powiedziałam. Było przedwojenne, ładne podwórko. Jak koleżanki miały siatkę, to my, dziewczyny, żeśmy grały w siatkówkę. Ale była cały czas okupacja. Janeczka się urodziła, miała w okupację dwa i pół roku, moja siostra młodsza. Była okupacja, widziałam, jak przychodziła młodzież piękna, kołnierze postawione, jesionki. Tylko przyszli zobaczyć, oni nie grali, oni mieli co innego [do roboty]. Jak teraz przypuszczam, na pewno przyszli zobaczyć, co się dzieje, czy Niemcy tutaj gdzieś są, czy jest bezpiecznie po prostu. Tak było. Jeszcze pamiętam, jak moja siostra… Myśmy mieszkali na czwartej klatce w małym mieszkanku. Była pierwsza [klatka], druga, trzecia, czwarta. Były dwie piwnice, ludzie mieli piwnice. Jak Powstanie wybuchło, to tam żeśmy musieli być, to były schrony. Ale to nie były [prawdziwe] schrony, tylko każdy miał piwnicę na kartofle, na węgiel, bo wtedy tak było. Była skrytka i pamiętam, jak Marysia była panienką, z drugą siostrą… Ja tego tak bardzo nie [pamiętam]. Wiem, że potem, jak rozmawiałam z siostrą, to mi powiedziała, że poszły po węgiel obydwie, a w tym momencie Powstaniec chyba rzucił rewolwer. Bał się, że go Niemcy złapią. W tym momencie… Cud się stał. Niemiec wpadł, szukał tego człowieka, Powstańca. To nie było jeszcze Powstanie – to była okupacja, bo w Powstanie to wiadomo, że nie, ale w konspiracji byli akowcy. Ciekawe, że nie znalazł tego pistoletu. To był cud od Boga, bo by te dwie zastrzelił od razu, przecież to wściekłość jest. Tak że nie znalazł. Potem tatuś przyszedł i odbezpieczył to wszystko, tak że już tam było, jak potrzeba. Straszne to były czasy, ta okupacja. Niemcy z taką butą, naprawdę! Przecież to było cierpienie dla młodzieży, dla dzieci. Przecież były cały czas nerwy i stres. Patrzeć: już wyją syreny. To wstawaj prędziutko, godzina druga w nocy, pierwsza. Ile razy nad ranem! A dzieci rozespane. Ja też byłam dzieckiem. Wszystkie jeszcze młodsze dzieci i rodzice, co mieli małe dzieci, wszystko schodzi. Wind nie było, dom był czteropiętrowy, ale każdy rozespany schodzi. Mieszkania piękne mieli ludzie, bo byli zamożni, a tylko walizeczkę mieli [przygotowaną] w razie czego. Ale potem już jest po Powstaniu…
Jak wybuchło Powstanie, to wtedy, pamiętam, zaczęły wyć… To znaczy strzelanina. Jedno okno było, mamusia wsadziła pierzynę w okno w razie czego, żeby odłamek nie trafił czy coś. Jak to się zaczęło, zaczęliśmy wszyscy do piwnicy schodzić, już masowo, z tych czterech klatek. Każdy ze swojej klatki (to się klatki nazywało) schodził do swojej piwnicy. Wtedy tatuś wraz z lokatorami musiał dziury przebijać, że w razie czego z pierwszej klatki poszedł na czwartą, z tej na tą, żeby się razem łączyć. Dziewczyny, które tam były, łączniczki, robiły bandaże, szarpały z kawałków materiałów, kto miał. Robiły to, żeby mieć opatrunek, nie było waty. À propos Powstania: mieszka tu pani Teresa Knapikówna i pan Kapnik. Naprzeciwko naszego domu był baon, koszary niemieckie. Oni mieli lornety, wszystko widzieli, jak szedł jakiś Powstaniec. Ile to mogło być metrów? Mały kilometr, jak te koszary niemieckie były, jest ulica Potocka, Gdańska w tym momencie na Żoliborzu. [Wtedy] też była ulica Gdańska. Jak żeśmy w piwnicy siedzieli, to każdy siedział struchlały, czy pocisk nie trafi. W drugim domu, równoległym, jak żeśmy wychodzili z Powstania, to było zerwane całe czwarte piętro. Jakby ktoś tam był, to by rozszarpało. Nas szczęśliwie nie… Powstańcy robili trochę przerw, ale naumyślnie, żeby potem dopaść. Mieli opaski na rękach, oni widzieli jeszcze więcej. Pamiętam tylko, jak leży (z tego okienka [widziałam]) czy przed okienkiem samym od piwnicy, czy gdzieś. Już były jęczenia, dlatego że go zabili. Jeszcze tak było, że można było uratować. Potem były kulki dum-dum, tak mówili, że ona rozszarpywała, już nic nie dało rady, tylko zakażenie szło do całego organizmu. Już pod koniec Powstania tak robili. Tak słyszałam od rodziców i z opowiadania. Pan Knapik… Tutaj Teresa mieszka, żeśmy razem się na podwórku [bawiły]. Zachciało mu się iść, bo tak było, że w okupację zamiast trawy, to z lokatorami uzgodnili, że każdy kawałek działki… Żeby sobie tam coś zrobił, co chce, takie zajęcie miał – czy koperek, czy [coś], co chce sobie posadził, co umiał. I tam tak samo, jak na Lelewela na Żoliborzu, myśmy zjeżdżały na sankach, w okupację też. Tam też była działka. Pan Knapik poszedł sam. Tatuś mówił, że jeszcze wziął opaskę, na ręku miał. Nie wiem, jak on to zrobił, że był w piwnicy, widocznie też się przemieszczał i poszedł po kartofle. Tam go zsiekli całkiem, pani Knapikowa rozpaczała, też dzieci były małe, dwoje, Andrzej i… A tatuś go ściągnął na linach, to wiem, bo jak mówiłam, był bardzo odważny i był gospodarzem. Nie było takiego [drugiego]. Bali wszyscy się, a tatuś był odporny, bo był z tamtych stron i po wojsku. Mówił, że na śniegu boso musieli latać, bo nie było butów. I to ojczysko moje kochane (cieszę się, jestem dumna z tego) ściągnął pana Knapika. Jest na wojskowych Powązkach pochowany. Ta pani rozpaczała, że za dziesięć kartofli. Zachciało mu się kartofli. Je się to, co jest, żeby z głodu nie umrzeć. Ale on poszedł po te kartofle i zsiekło go na śmierć, a tatuś mój go ściągał, bo potem nikt by go nie zabrał stamtąd. Kto pójdzie pod kulami? Ojczysko się czołgało i przyniósł.
To było to, co do Powstania i to, co do okupacji powiedziałam o Niemcach, że to było straszne. Jak już właśnie wkroczyli, to na razie przyglądali się, co jest, a potem się wzięli już na całość. Cały czas tylko były obwieszczenia, że za jednego Żyda, za jednego Powstańca… Przecież co robili z Bytnarem na Szucha, ze wszystkimi! Torturowali wszystkich, to była straszna rzecz, co się działo. Już były pogłoski na Marymoncie… Nasz dom był taki… Teraz jest zagrodzony, to jest plac Lelewela. Były domki policyjne, a ja tam chodziłam do koleżanki, to z górki zleciałam. Już pogłoski chodziły, że jak wykończą na Marymoncie, to tu podejdą i nas tak samo, wezmą się za nas. Tylko wykończą Żydów, to zaraz się wezmą za nas. Tego wszystkiego się nasłuchałam. Potem, jak już było tak, że już trzeba było się poddać, flagę białą powiesić na górę, to tatuś powiesił oczywiście. Ale jeszcze wcześniej… W dachu była klapa. Ja nie wychodziłam, ale starsze rodzeństwo i tatuś wychodzili. Mówili: „Ojej, getto całe się pali”. To było widać z naszego domu, bo getto było, jak jest ulica Anielewicza i w różnych miejscach. Tak dobrze nie wiem, ale jak wyszli, to mogli widzieć Krochmalną, Chłodną, tam, jak jest Anielewicza, gdzie było getto. Tatuś mówi: „Ojej, pali się getto”. Wiadomo, to Żydzi się palą. Żydówki biedne, jak słyszałam, wyrzucały pierzyny przez okno dla swojego dziecka, żeby nie spłonęło w ogniu. Wolały, żeby się zabiły, jeszcze poduszkę podłożyły. A cały dom spłonął. To już koniec był, to było straszne, naprawdę, nie można zapomnieć tego. Powinni takie świadectwa dawać ludzie tacy, co więcej powiedzą, bardziej udolnie. Jak pamiętam, to mówię.

Potem, jak ta flaga została [powieszona], to bałam się strasznie wyjść z piwnicy, bo się nasłuchałam. Tatuś mówi: „Terenia, nie bój się, jest flaga”. Ale ja Niemcom nie wierzyłam, dlatego że oni oszukują, że kłamią i nie chciałam wyjść z piwnicy. Ale już trzeba wyjść. Pani Mirbachowa, staruszka (znam jej wnuczki, razem z moimi córkami się kształciły, razem chodziły do szkoły) nie chciała wyjść, to zabili ją. Wiem, jak tatuś mówił, że stara Mirbachowa nie chciała wyjść, to ją zabili Niemcy. A ja też nie chciałam wyjść, tylko [mówiłam], że nas oszukują, że tamto. Jeszcze tego się bałam, że jak wszyscy wychodzili… Jak mówiłam – tymi otworami, wychodzili z początku na koniec. Tatuś, gospodarz domu…To jest bardzo ważne, bo kto by był takim aniołem stróżem czy po prostu tym, który zarządza? Chociaż zdawałoby się, że fizyczny pracownik, a jak strasznie potrzebny był tym wszystkim ludziom! Cenię bardzo wszystkich, bo bardzo lubiłam tych lokatorów kochanych, oni byli bardzo dobrzy. U nas była bieda raczej, kilkoro dzieci. Dzieci wszystkie były ładne i mamusia zawsze mówiła: „Nie dam wam majątku żadnego, to się uczcie”. Moje siostry, to jedna prawo ma skończone, druga w księgowości, brat Andrzej już nie żyje, tak samo pracował. Wtedy wszyscy wychodzimy, ale ja się tego bałam, że jak nasza rodzina [wyjdzie] pierwsza (tak sobie skojarzyłam), to nas zsieką. Dalej, z tyłu, kule nie dosięgną, a nas tutaj wysieką, bo jesteśmy na początku. Taką mentalność miałam dziecięcą. I nie chcę wyjść, a mamusia mówi: „Terenia, weź sobie Matkę Bożą”. Myśmy nic nie wzięli, tylko puszkę na mleko czy na wodę raczej. Tak jak żeśmy stali, naprawdę nic. Do tej pory mam ten obraz Matki Boskiej. To była cegiełka na budowę kościoła Stanisława Kostki tuż przed wojną, w 1938 roku. Ta Matka Boża, proszę sobie wyobrazić, do mnie wróciła. Już nie mieszkałam w rodzinnym domu, mamusia umarła, a tam gdzieś schowali tę Matką Bożą. Brat przyjechał i mówi: „Macie, takie wierzące jesteście, Matkę Bożą”. Nie wiem, odnawiali tam czy coś. Mówię: „To ja wezmę tę Matkę Bożą”. I do mnie wróciła. Mamusia mówi: „Terenia, weź sobie tę Matkę Bożą, to Matka Boża cię wyprowadzi”. Pamiętam, sznureczek miała i do tej pory ma, wisi tam, gdzie syn mieszka. Wsadziłam sobie palec, dumna idę, że Matka [Boża]. Jaki to cud, że dziecko takie małe i już tak zaufałam, że cały dom przez to jest uratowany, że już mi się nic nie stanie! Jeszcze o Matce Bożej, jeżeli to będzie ciekawe, później mogę kawałek powiedzieć.
Wyszliśmy. Jak wyszliśmy, to czołgi były pod pierwsze piętro. To były przedwojenne, dosyć wysokie domy. Pod pierwsze piętro czołgi były, nie wiem, dwa czy trzy, czy jeden, a szkła nabite, Boże! Góry szkła były. Jak nas wyprowadzili Niemcy, to pani Olszewska… Ludziska z walizeczkami. Jak nas wyprowadzili, to – pamiętam – ulicą Suzina. Z domu Krechowiecka róg Słowackiego przez Suzina, tam było kino „Tęcza”. Teraz jest zmarnowane, na pamiątkę powinno zostać. Już leżały… Albo dobili Niemcy, albo po prostu te osoby już nie dały rady. Pamiętam, że pani Olszewska, której męża zabrali z podwórka i jeszcze innych, co wymieniałam, leżała twarzą do [ziemi]. To nie tak było, bo ona miała… Nawet myślałam, że pan Olszewski to jest rodzina, bo też Jan Olszewski, ale tego Jaśka pamiętam, jak miał dwadzieścia lat, to był inny. Krzysiek miał cztery lata i był podobny. Ale nie będę mówiła, czy to ten, czy nie. On nie jest Krzysztof, tylko Jan Olszewski, ale na pewno tamten, co go znałam, to matka była artystką. Jak wyszli z Powstania, to ten gówniarz, przepraszam, że tak powiem, ten Krzysiek miał cztery lata, a Janek miał ze dwadzieścia, dziewiętnaście. Może miał mniej, szczupły był. Poleciał za bratem, a matka rozłożyła ręce i Niemcy ją rozwalili. Leżała wtedy twarzą do ziemi, pamiętam to jak teraz. Innych trupów było pełno, walizki pootwierane, co tam mieli ludzie na zmianę czy dobytek, żeby coś mieć na razie. Najważniejsze zdrowie. Cała ulica Suzina to było pełno trupów, pamiętam dobrze, walizki pootwierane. Teraz bym już nie dała rady. Jak rodzice przeżyli, to nie wiem. Gnali nas Niemcy, potem żołdak (nie esesman, ale żołnierz z karabinem) nas prowadził tędy, jak jest teraz rondo Babka, ale trochę wcześniej, w tym miejscu jak Powązki, pod murem. Musieliśmy iść pod murem, bo jeszcze były samochody, jeszcze Niemiec mówił: Schnell, żeby się chować, bo jeździli, żeby nas jeszcze nie zsiekli. Niby było jak było, ale nic nie wiadomo. Na Pruszków nas wszystkich gnali, ale najpierw byliśmy na Woli w kościele Świętego Wojciecha. Pamiętam to jak teraz, pod ołtarzem leżała masa rannych. Oni nie przeżyli, bo mieli głowy pozawijane, ręce i pod ołtarzem leżeli. A myśmy czekali jeszcze na coś, a ja znowu mamusi trułam, że nas stąd wezmą, zabiją czy coś. Nie miałam zaufania. Matka Boża i tak już nas wyprowadziła.
Ale jeszcze chcę powiedzieć ciekawostkę. Żeby nie ta Matka Boża, to siostry moje… Marysia w Powstanie umarła na zapalenie opon mózgowych, pewnie dostała w getcie czy gdzieś infekcji. W piwnicy umarła. Taka piękna panna, nie miała jeszcze dwudziestu lat! Powiedziała wtedy: „Wiesz co, mamusiu? Niemiec mi oparł rękę na ramieniu i strzelił do Żyda”. Ona była bardzo dobra i czuła, co tam zarobiła, to złotówkę pod poduszkę na mleko. Musiała mieć ausweis i pracowała bardzo ciężko w pralni niemieckiej. Tam kotły były, wszystko. Potem mówi: „Wiesz co, mamusiu, dali mi troszkę”. Widocznie matczysko wymodliło, że na ekspedycji była. Ale już za niedługo wybuchło Powstanie i potem umarła 20 sierpnia czy coś. Chorowała tak pięknie, nawet bez zająknięcia żadnego. Jeszcze tatuś, pamiętam (każdy miał działkę), wyczołgał się, mamusia jej zrobiła wianek na głowę, tak leżała jak ja teraz, z pieśnią na ustach: „Z tej biednej ziemi”. Nie mogę do tej pory tej pieśni… Przypomina mi się Marysia, ale już poszła do nieba.
Jeszcze chciałam powiedzieć à propos tego obrazu. Marysia już jest (niecałe dwadzieścia lat panna) na podwórku pochowana, Janeczka na rękach, ma dwa i pół roku, ja, taka bojąca cały czas, i siostry wszystkie. Idziemy. Była Marysia, Hania, Natala, Teresa, Andrzej i Janka. Te dzieci, które były, to żeśmy szły. Ciekawe jest, że jak idziemy już po Woli, po tym przystanku, to nas Niemcy gnają na Pruszków, tak wszyscy mówią. Wszyscy idziemy – matczysko się bało, że siostry starsze i te dzieci to rozłączą. A przecież nie mieliśmy (ani nikt nie miał) wyżywienia. W okupację tym bardziej, bo chleb był na kartki, to jak mamusia każdemu dała po ćwiartce (to był suchy chleb, cukrem czasami polany, jak był jeszcze), to od razu się zjadło, przecież to wszystko było młode. Zapasów nie było żadnych, żeby wszystko było tak, jak potrzeba. W każdym razie idziemy na Pruszków. Najpierw był Piastów, a potem Pruszków. Niemiec wyraźnie każe nam stawać: Halt! Wiedziałam, że jak tatuś jest, to wszystko wie. Mamusia, to wiadomo, ale przeważnie tatuś. Każe nam stać. Tak jak teraz rączki mają… Jechała bryczka i każe nam stać, tamtej tak samo, zatrzymuje tę bryczkę. Dwa koła były, bryczka się bujała, ale ona go zlekceważyła w ogóle i pojechała. On przeklął, znam to przekleństwo, bo się nasłuchało, ale nie będę teraz mówiła, jak jest po niemiecku. Przeklął i kazał nam dalej stać. Cały czas ten obraz mam. W każdym razie każe nam znowu stać i nadjeżdża druga. Jak nadjechała ta druga, to on wziął za brzeg i kazał stanąć. Wtedy myśmy weszli całą rodziną. Nie wiem, czy to była taka sama, czy podobna. Jakaś druga, ale zatrzymała się i cała nasza rodzina weszła, a jak weszliśmy tam, to już na Pruszków nie, tylko do Piastowa, do RGO. Szkoda, że jest zburzona ta rotunda. Chciałam tam kiedyś pojechać, zobaczyć RGO. Rotunda, altana taka stała. Oni tam wszystkich takich [spędzali] – starsze kobiety, które nie mogły i miały szczęście, tam były spędzone. Na podłodze to było, cała nasza rodzina też. W każdym razie żeśmy się zawszyły tam okropnie. Te kobiety, pamiętam, nawet lusterka miały czerwone, jak one się… Nie wiem, czy to z okupacji? Różnie się ludzie ukrywali, chowali po piwnicach.
W każdym razie, jak już się tak stało, że potem myśmy tam już byli, wyglądało, że było bezpiecznie już, że już nie pójdziemy do Pruszkowa, poszliśmy na dwa miesiące do mojej chrzestnej matki do Skierniewic. Ale ona nas nie mogła długo trzymać, bo to nie było jej mieszkanie, tylko było w Gdańsku czy gdzieś, to ona pojechała. Potem do rodziny do Małopolski. Tam też nie mogliśmy być, dlatego że tam nie byłoby co robić, bo przecież tutaj tatuś… Potem z powrotem tatuś był tutaj powołany, tylko na drugi dom, co mówiłam, jako że pamiętali wszyscy lokatorów, których jeszcze nie było dużo. Bardzo dużo już nie wróciło, poumierali, nie dali rady. Majątki pozostawiali całe, mieszkania pięknie umeblowane, dywany, platery. Wiem, bo tatuś miał klucze i trzeba było kwiatki podlać. Mówi: „Jak chcesz, to chodź ze mną”, to widziałam. Ale mi się podobało u nas, bo u nas było wesoło. Zawsze, jak była choinka, to mamusia pozwalała naciąć, wszystko było robione, nic nie było kupowane, tylko [robiliśmy] różne pawie oczka, łańcuchy. I wydawało się, że tam jest strasznie smutno.
Jak żeśmy szczęśliwie wrócili, to cud się jeszcze stał. Jak wiadomo, to [były] tatusia strony rodzinne, ale mamusia mówi: „Co tu będziesz robił?” A żeby jeszcze o włos, to by moja Marysia była pochowana w zbiorowym grobie, byśmy nawet nie wiedzieli, gdzie jest, dlatego że już potrzebowali z tego podwórka… To było nietypowe podwórko, drugie podwórko, tam był zawsze cień. Mamusia tam chodziła z nami czasami, wzięła dwoje młodszych, że tak nie pali słońce. Ale nie lubiłam tamtego podwórka, tylko to, co z tej strony było, bo było wesoło. I trzeba trafu, że mamusia ciągnęła z tamtych stron, mówi: „Co tu będziesz robił? Trzeba przyjść”. Tatuś się zgodził i żeśmy przyszli. Taki się cud stał, że zdążyliśmy, bo [jeszcze] moment (już nie wiem, czy to by był miesiąc, czy dwa tygodnie, czy dzień), żeby [Marysia] poszła do wspólnego grobu. Teraz Żoliborz jest komunalny, jest jednakowo, tylko jest część, która była wojskowa. Był zagrodzony, teraz jest odgrodzone, a nasza część też jest na Żoliborzu, to też jest cmentarz wojskowy. Tam właśnie moja Marysia jest pochowana razem, w rodzinie.

  • Jeszcze wracając do samego Powstania: czy zetknęła się pani z jakąś konspiracją, z jakąś prasą podziemną? Czy przemieszczali się państwo, czy cały czas państwo mieszkali w swoim mieszkaniu?

Nie, myśmy cały czas [byli], bo to jeszcze wszyscy… Tak jak powiedziałam – Marysia, ta najstarsza, w Powstanie umarła, a te nie walczyły, bo mamusia mówi: „Gdzie pójdziecie?”. Nie przeżyłyby. Tak, jak powiedziałam, nie wiem. Nie każdy ma taki zapał na pewno. Nie wiem, jak to by było. Tylko wiem, że siostra była w gimnazjum Sempołowskiej na placu Inwalidów, a przedtem była u Piłsudskiej, a nie można było chodzić, tylko były tajne komplety. Jak się do średniej szkoły [szło], jak już była w gimnazjum, to były tajne komplety, nauka tajna. Wiem, że młodzież się ukrywała cały czas. Powstańcy musieli się ukrywać, bo przecież ich szukali Niemcy cały czas po klatkach. Jakby był jakiś, to tatuś chronił, ale jakby złapali na ulicy czy gdzieś… To straszne było. Były łapanki i to ciągle. Jest taki plakat na placu Unii, kącik pamięci, skwerek, gdzie jest taka oryginalna… Ile razy tam stanę, to szukam nazwisk, które znam, ale autobus jedzie albo coś. To jest prawdziwy dokument, są ci wszyscy, którzy zostali [straceni]. Mordowali, masa narodu poszła przecież, oni się znęcali, łapanki były, Pawiak, potem Oświęcim, wszystko.

  • Pamięta pani, co się stało z pani koleżankami z podwórka, z którymi się pani bawiła i oglądała to wszystko?

Te koleżanki po Powstaniu… Chodziłam z tymi koleżankami w okupację, z Hanią Węgorkówną, z Hanią Gąsiorówną. I potem trzeba trafu… Ale też nie rozmawiałam z Hanią. Poszłam do Ministerstwa Zdrowia do pracy, na maszynie pisałam, bo potrzebna była akurat maszynistka w Ministerstwie Zdrowia w tym czasie, w 1951 roku. Tak się ucieszyłam, że zobaczyłam Hanię! Też była maszynistką. Tylko ja wtedy przestraszona trochę poszłam. Ale nic o Powstanie się nie pytałam, jak przeżyła. Ona nie miała rodziców, ojca chyba nie miała w ogóle, chyba umarł wcześniej, a mama umarła jakoś po Powstaniu. A druga koleżanka, Hania Węgorkówna, to jej nie widziałam. Chodziłam do szkoły, bardzo lubiłam te koleżanki. Ale jeszcze chciałam powiedzieć, że wcześniej tam gdzie „Jaskółka” była, to widziałam, jak Niemcy przychodzili (to była Krechowiecka 6) i tyłem stali, buty z cholewami, drinki pili. Rozmusowie musieli być folksdojczami, tak tatuś mi [mówił]. Nie mogę w stu procentach powiedzieć, ale pamiętam, jak Teresa woziła… Była w moim wieku (mówiłam imiona tych dziewczyn, bardzo ładne były dziewczyny wszystkie i Jerzyk najmłodszy). Ona nie od podwórka, tylko od ulicy jeździła. Nam się bardzo podobały te dziewczyny i Teresa. A mówili, że Rozmusowa stała na balkonie i dawała znaki jakieś. To komu dawała znaki? Niemcom. Córki chodziły z Niemcami na drinka, to jest świadectwo autentyczne, widziałam. Nie wiem, czy to były dwie, czy trzy, ale one były z nimi razem. Nazwisko Rozmus.

  • Jak wyglądało życie religijne w Powstanie?

Jak już był wybuch Powstania Warszawskiego, to już nikt na ulicę nie śmiał wyjść w ogóle, już się tylko w piwnicy siedziało. Ale modlić się można było, bo przecież tutaj nie było jakichś, co by za modlitwę… Myśmy się modlili. Pamiętam jeszcze Janeczkę, jak była mała. Wszyscy mówiliśmy koronkę do Miłosierdzia Bożego. Ona jeszcze nie była znana w ogóle, tylko taka pani, Brodacka się nazywała… Myśmy nawet myśleli, że to jest niepolska [modlitwa]. Dopiero siostra Faustyna, co umarła, jeszcze świadectwo przez nią nie było przekazane, to wiem, że mówiła: „Dla Jego bolesnej męki”. Może to też uchroniło? Myśmy mówiły te koronki, ja nic nie wiedziałam na ten temat. Teraz sama prowadziłam koronki u nas, o trzeciej w kościele Andrzeja Boboli, razem z ludźmi. Ale tak to nie wiedziałam, tylko modliliśmy się. Być może, że ta koronka też uchroniła nas przed tym, żeby nie rozdzielić dzieci. Modlić się można było, na pewno. Nikt nie śpiewał, akurat nie pamiętam, bo lubiłam śpiewać zawsze. Miałam piątkę ze śpiewu, jak byłam dziewczynką, i zawsze chcieli, żebym śpiewała. Pani pytała na stopnie, śpiewałam w chórach też i tak zostało.

  • Widziała pani na własne oczy akty ludobójstwa, których dokonywali Niemcy, zabijanie?

Widziałam, jak do tego Żyda strzelił. Więcej nie widziałam, tylko tyle, że słyszałam, że jest ludobójstwo. Przecież wiadomo było. Takie ludobójstwo, że jak już wzięli na Pawiak czy gdzieś, to torturowali. Na Szucha co się działo! Przecież ilu na Szucha poginęło Powstańców [właściwie członków konspiracji]. Przecież wiadomo, że walczyli. Jak Niemcy już dorwali, złapali, to… Tak że widziałam, jak do tego Żyda strzelił. Niemcy jechali, a ta żydzina wcześniej siedziała. Ja się patrzyłam, a oni zeskoczyli, od razu ciach. Był chudy jak szkielet, dobili go w tym kącie, gdzie „Jaskółka” była. Teraz zrobili aptekę, ona w dalszym ciągu jest na Żoliborzu, a szkoda, że nie odtworzyli. Tam był bar mleczny i bardzo dużo strażaków przychodziło. Mógł zostać ten bar mleczny. Zrobili aptekę, jest cała zapieczętowana, w alei jest strona od frontu i druga jest. Jakby odtworzyli, to by się przypominało, to piękne by było.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów okupacji albo Powstania?

W okupację byłam u Pierwszej Komunii Świętej, to jest piękne wspomnienie. Tak jak powiedziałam, bardzo lubiłam siatkówkę, jak już byłam nawet panną. W ministerstwie był klub sportowy, to też grałam i byłam zawsze kapitanem, zostało coś takiego. To takie wspomnienie. Ale jeszcze najlepsze, takie ważne? Nie wiem. Czy to, że rodziców miałam takich wspaniałych i rodzinę? Smutne, to wiadomo, bo Marysię…

  • Rodzice przeżyli okupację?

Przeżyli, żeśmy potem wrócili tutaj, tatuś posadę dostał znowu. Był Szajewski, który był lokatorem, potem administratorem, a jak tatuś wrócił, to od razu wziął, bo [miał] opinię, bo musiał być człowiekiem zaufanym. Tylko mieszkaliśmy już w drugim domu, już potem dostaliśmy większe mieszkanie. To nasze zajęli, było małe, ale już się nikogo tam…
  • Co działo się z panią i z pani rodziną od zakończenia Powstania do powrotu?

Potem chodziłam jeszcze do szkoły, bo wtedy było osiem klas. Potem chodziłam do handlowej szkoły na Kolektorską, do handlówki prywatnej. Pani Lenkowa była dyrektorką. Potem chodziłam na kursy maszynopisania i stenografii. Potem koleżanka, której tatusia zabrali (pan Deręgowski) mówi: „Teresa…”. W swoim zawodzie chciała, bo kończyła studia, politechnikę, ale nie potrzebowali akurat wtedy. Maszynistki potrzebowali, poszłam na te kursy, dobrze zdałam, z pochwałą. Potem pracowałam, dokąd nie wyszłam za mąż. Siedem lat tylko pracowałam, bo potem już mąż.
Nie wiem, czy to jest ważne teraz, czy nie. Pewnie nie jest ważne do powiedzenia o moim życiu, mężu. Mąż mój był trenerem kolarzy. Wyszłam za mąż, był kolarzem. Królak to nawet dosyć bliska rodzina, jakiś brat cioteczny. Później, jak się ożenił, to już skończył z kolarstwem. W kadrze w każdym razie byli ci wszyscy. Zapomniałam nazwiska tych, co byli wtedy w kadrze, tych weteranów, co jeszcze mąż się ścigał z nimi. A później, jak trzeba było, pracował trochę w Hucie Warszawa, bo z zawodu był modelarzem. Ale długo nie pracował, bo jak już wszyscy się zaznajomili, już wiedzieli, jak jest, to powiedzieli, że potrzeba trenera. Wtedy w kolarstwie się nie sprawdził. Mamy jakieś oznaczenia, różne szarfy, ale nie był taki jak Szurkowski czy Królak. Ale bardzo pracowity był. W każdym razie powierzyli mu zawód trenera. W 1973 roku tragicznie zginął, jak jechał na zgrupowanie kolarzy, z kolarzami razem, w Skomielnej Białej. Pytali mnie, czy się zgodzę, że chcą go obrać jako patrona gimnazjum w Skomielnej Białej, gdzie był ten wypadek. Byłam tam, jest piękny pomnik i wyścig jest co roku. Jechałam z Szurkowskim wtedy. Pamiętam, jak było nadanie tego patrona, imienia mojego męża. Tak się żyje cały czas. Czas leczy rany popiołem.

  • Jak pani zapamiętała zakończenie wojny? Co się z panią działo po maju 1945 roku?

Nie wiem, czy już mówiłam, czy nie. Wtedy nas Niemcy gnali, akurat nam się udało nie być zapędzonym do Pruszkowa, tylko z Piastowa na własną rękę do Skierniewic na chwilę, bo Warszawy już nie było, to były zgliszcza, jeszcze niewypały. Nawet nie pozwalali zaraz, bo były cały czas wybuchy pocisków. Tak że byliśmy dwa lata czy dwa i pół roku w stronach rodzinnych, w Małopolsce. To jest jak Gorlice, w tych stronach, jak są wioski piękne. To dla mnie przepiękne strony były. Potem, jak wróciliśmy, to chodziłam do siódmej klasy, do ósmej klasy, do handlówki. Potem, jak już miałam dziewiętnaście lat, do pracy chciałam iść. Za bardzo do szkoły nie chciałam chodzić, jak siostry moje. Ale pomogłam trochę w domu. Pracowałam w Ministerstwie Zdrowia, bardzo mile wspominam te czasy, kiedy tam byłam. Pamiętam ministra Kożusznika, Sztachelskiego i Bednarskiego. Byłam maszynistką, ale lubianą byłam dosyć widocznie. Mówiłam: „Dlaczego, pani Helenko, ciągle do ministra, jak tutaj większą premię wyrobię, a tam jest trudne pisanie i wszystko?”. – „Bo nie chcą nikogo, tylko ciebie”. No to się ucieszyłam. Raz pisałam z Kożusznikiem, a mąż miał właśnie ostatni wyścig, który był na placu Bankowym, wtedy na Dzierżyńskiego. Mówię: „Panie ministrze, ja tak chciałam koniecznie, obiecałam mu, że będę”. Myśmy chodzili z sobą trochę, to znałam mojego męża. A tutaj piszę poza godzinami pracy u ministra Kożusznika. Oni już wtedy bardzo się interesowali tym sportem. Boże, kolarstwo to tak kwitło, że nie wiem! Jak się szło, to wszędzie głośniki były. To było coś pięknego, jak jeszcze Królak jeździł i „Szur”. To było coś pięknego. Wtedy mówię: „Panie ministrze…”. Było można z nimi naprawdę świetnie… Mówię: „Mąż zaraz będzie miał wyścig, chciałam zdążyć na ten wyścig jeszcze”. – „Tak? No to się spieszymy” i mi dyktował. Pamiętam, człowiek młody, ganiał. Leciałam z Ministerstwa Zdrowia gdzieś na przełaj. Już sznurek był przyłożony, a mój Henio stał z rowerem przy samym sznurku i tak się ucieszył! Widziałam. A ja taka zdyszana przyleciałam wtedy. To taka ciekawostka na marginesie.

  • Wracając do pani taty – czy pani pamięta jeszcze sytuacje, w których wykazał się heroiczną odwagą i wielu ludziom pomógł?

To było wszystko w okupację, co pamiętam. Jeżeli mówię o tatusiu swoim, to tak jak powiedziałam, tatuś był taką osobą, że teraz nie ma takiej, naprawdę. Teraz nie widzę, żeby [ktoś] taką miał odwagę heroiczną. Nikt nie mówił inaczej, tylko: „Panie Franciszku, na czwartym piętrze siedzi jakiś taki”. Nie wiadomo, kto to był. A tatuś bez niczego od razu szedł sam. Miał pracę na cztery klatki, trzeba było okna myć, nie tak jak teraz, co jest jedno, tylko dwuskrzydłowe okna, cztery klatki i sam jeden. Co drugi dzień, co trzeci musiały być zamiatane. Tatuś zżył się z lokatorami, wiedział, może to też dobre było. Miał pracę normalnie. Jak wyszedł rano, to nie przyszedł aż na wieczór, bo to była praca ciężka i to nie po łebkach, tylko zrobić trzeba było, bo jak nie, to zwalniali. Było tak samo [jak teraz]: nie ma pracy i koniec. Tylko: „Panie Franciszku to, panie Franciszku tamto”. Jak były osoby podejrzane, to tatuś bez niczego od razu wychodził. Nie to, że: „Nie pójdę, a idź sobie sam, co się będę narażał?”. Od razu schodził. Tak było, że sprowadził tę osobę, ale nie od razu z krzykiem, tylko po prostu. Jak potem mówił, to były zagrożenia. To nie byli, ale mogli być szpiedzy. Pamiętam takiego, na podwórko, jak byłam jeszcze mniejsza, blacharz przychodził do nas i zawsze dzieci go obstępowały, bo on lutował garnki. Teraz się nie lutuje, wyrzuca się i kupuje nowe. A wtedy się lutowało garnki i tego blacharza wszystkie dzieci obstępowały, ja też, i on tutaj lutował i mówił: „Blacharz lutuje, reperuje i psuje”. A potem: „Panna Natala – na moją siostrę Natalię. – Panna Natala tralalalalala”. A patrzył się po oknach wszędzie. Patrzył się, czy ktoś mu rzuci, ktoś go woła. Potem słyszałam, jak tatuś mówił, że to był folksdojcz. I to prawda była, że jak on te garnki reperował… Wyglądał na młodego człowieka jeszcze. Ile mógł mieć wtedy lat? Może miał trzydzieści, może trzydzieści pięć, może młodszy, może trochę starszy, ale w sile wieku i te garnki niby lutował. A tatuś mój już wiedział dobrze, bo mówi: „On przychodzi tutaj…”. Mnie nie mówił, tylko słyszałam, jak mówił, do mamusi przeważnie, a ja lubiłam się kręcić, bo skąd bym to wiedziała? Mówił na tego blacharza, co przychodził, że to był szpieg. Bo jak on przyszedł, to widzi, kto idzie, do której klatki. A taki policjant granatowy też się nie przebrał w coś, tylko szedł. Właśnie dlatego przychodzili potem, szukali tego Czarskiego. Nie wiadomo, czy to nie jest rodzina z tym Fieldorf-Czarską, bo on miał Czarski na nazwisko. Ale [nie wiem], czy on nie był Czarski-Gęgotek, coś mi się teraz przypomina to nazwisko. Mnie się zdaje, że coś takiego było, że chyba Gęgotek, ale nie chcę tego w stu procentach mówić. Nie chodzę teraz, bo bym się zapytała swojej siostry, one by lepiej powiedziały, ale nie będą chciały, bo już są starsze. One by pięknie to wszystko pamiętały, jeszcze lepiej.
Jeszcze wracając: moja siostra Natalka… Janka była, przecież to dziecko, prawie na wymarciu. Pamiętam, jak mamusia miała odwagę, ja bym nie miała takiej odwagi. To było lato, jeszcze pola były, łąki na Marymoncie czy gdzieś. [Janka] by umarła. Posłała ją ze dwa razy (więcej nie, bo przecież matka się też bała, może nie było jeszcze takich strasznych działań na początku), że ktoś miał krowinę, po kwaterkę mleka dla tej. A tak, to była prawie na wymarciu Janeczka, bo nic nie było, przecież dziecko potrzebuje, a my ani kuchni, ani nic. Chleba nie zje żadnego, suchary ktoś dał czy coś. Pamiętam, jedna pani chciała, żeby córka wróciła, Halinka. Ona chleba upiekła w domu, to jej dała kromeczkę. Janeczka nie chciała jeść, a mnie oczy wychodziły na ten chleb, bo to dziecko dwa miesiące w piwnicy, to mamusia mi dała. Gdzie ona by chleb pogryzła? Taki upieczony, kromeczkę chleba, nie więcej, bo nie mieli. To były takie właśnie czasy.

  • Pytałam o tatę.

Halinka wróciła szczęśliwie jednak, ta córka. Była starsza, miała te lata, co Marysia nasza, trochę była starsza. Jakoś przyszła szczęśliwie, ale nie po Powstaniu, tylko wcześniej jeszcze, jakoś w trakcie Powstania. I już nie poszła. Nie wiem, nie moja sprawa była. W każdym razie to, co wiedziałam, to powiedziałam. Może jeszcze mi się coś ciekawego przypomni.

  • Jak pani teraz ocenia Powstanie?

Uważam, że Powstanie było bardzo potrzebne. To jest ziarno rzucone na zasiew. Ci, co kręcą, że niepotrzebne, mówią, że tyle młodzieży [zginęło], to jak masoni. Raz mówią tak, raz tak. Pan Bóg wie, co było potrzebne. To była przednia młodzież. Teraz też jest dobra młodzież, tylko zmarnowana przez piwo, pracy nie mają i na piwo [chodzą], rozpuszczeni. Pracy przede wszystkim nie ma. Ale teraz też nigdy nie spotkałam się z niegrzecznym. Ile razy, jak przeklinają, mówię: „Taka piękna młodzież idzie, a za każdym słowem przecinek”, to oni tak się… Kiedyś w autobusie tak samo, z Powsina jechałam i też mówię szczerze: „Taka ładna młodzież, a co krok to przecinek”. I potem dojechałam szczęśliwie.
Wracając jeszcze do Powstania. Powstanie to było ziarno rzucone na zasiew, to jest krew, ziemia nasza polska, Warszawa jest przesiąknięta krwią. Proszę sobie wyobrazić, co by było. Dopiero się dowiedziałam: stały rosyjskie wojska i przyglądały się (nie mogli wcześniej wejść do nas?), żeby wytłukli do reszty Powstańców. Tylko się przyglądali, a później dopiero weszli. Jeszcze zabrali ziemię naszą, wszystko, co było, i jeszcze wytłukli Powstańców. Bardzo było potrzebne Powstanie, chociaż Marysia, żeby nie Powstanie, to by żyła, bo by lekarza się wzięło czy coś, a tak to w piwnicy… Bardzo było potrzebne. Cud był, że myśmy przeżyli, bo ilu ludzi nie przeżyło tego! Znam osoby, które były w konspiracji i w AK, i nikt nie mówi, że nie było potrzebne. Tak mówią wszyscy (wiadomo kto), co nie chcą, żeby Polska była Polską. Bardzo było potrzebne, to był znak i to jest honor dla Polski, dla ojczyzny. Jak byśmy się tak dali Niemcom… Co oni wyprawiali przez pięć lat, to pojęcie ludzkie przechodzi. Jest piosenka, co była śpiewana: „Kiedy idzie z butelką dziewczyna”. Coś takiego tam było. Piosenka, która jest taka piękna: „Pierwszy sierpnia, dzień krwawy, powstał naród Warszawy, by stolicę oswobodzić od zgliszcz. I zatknęli na gmach, barykady i dach biało-czerwony sztandar. O, jaka rozpacz się w sercu rozpina, kiedy z butelką walczy dziewczyna”. To znaczy z benzyną. Trochę kręcę, bo teraz nie pamiętam dokładnie. Znam melodię. Ale to było coś pięknego, to sam kwiat poszedł. A teraz co robią? Idą biedni, bez pracy, żeby tam pracować na emerytury i renty, na tamte narody wszystkie, a my musimy tutaj wegetować. A to jest młodzież, możemy się szczycić taką młodzieżą, to jest wzór dla wszystkich i świadectwo dla młodzieży polskiej, i dla całego świata. Mądry człowiek nie powie, tylko taki, który jest przekorny i przewrotny. Nie ma osoby, rodziny… Znam Chrzanowskich. Tam, gdzie szkoła była, to był tego pana dom, bo to prywatne były domy. Ten pierwszy tam był Chrzanowskich, tam był Mundek i Rondek. Tylko słyszałam o tych chłopakach, trochę byli starsi ode mnie, pewnie jeden miał czternaście lat, to w moim wieku, a drugi miał siedemnaście. Tablica jest. Zginęliby bez wieści, nawet nie wiedzą gdzie, tylko jest tablica na Żoliborzu, gdzie się rękę macza do wody święconej. Mundek i Kondek. Oni poszli walczyć i zaginęli w Powstanie. Nigdy się nie słyszało, żeby rodzice mówili, że nie potrzeba. Dali sami synów, przecież poszli sami. Jaka to rodzina, że pozwolili im iść walczyć. Jednak byli ludzie patriotami. To, co Niemcy zrobili w okupację, to pojęcie ludzkie przechodzi. Żeby nie było Powstania, to jeszcze by więcej ludzi [zginęło], ściekliby nas wszystkich cywilów. Pamiętam. Dlatego się tak bałam strasznie wyjść, bo przecież wiem, jak tatuś mówił: „Wykończą na Marymoncie – tam też są tablice i domy spalone były na Marymoncie – to wezmą się zaraz za górę”. A to tylko do górki podejść i dwa domy. Na Żoliborzu niby jeszcze było tak… Było Śródmieście, na Starym Mieście kanałami przechodzili przecież Powstańcy. To naprawdę była heroiczna miłość do ojczyzny, do Boga – Bóg, Honor i Ojczyzna. Dlatego teraz chcą to wszystko, historię zafałszować, żeby tego nie było. Jak można wytłuc tych Powstańców, co jeszcze przeżyli? Przecież są bardzo młodzi. Ale przecież taka jest prawda, prawdy się nie da zafałszować. Dziś mówię prawdę i co mi zrobią? Taka jest prawda. Przeżyłam Powstanie i wojnę, okupację i wiem, jak było.


Warszawa, 24 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Mierzejewska
Teresa Barbara Łasak Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter