Zofia Kowalska „Kora”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie i o życiu przed wybuchem wojny.

Przed wybuchem wojny mieszkałam w Łodzi. Mój ojciec wcześnie umarł. Miałam cztery lata, jak umarł nasz ojciec, więc wychowywała nas matka, bardzo ofiarnie. Chodziłam do bardzo dobrej szkoły pani Ciapczyńskiej. Tak było do wybuchu wojny. Jak wybuchła wojna, moja mamusia została podejrzana przez Niemców o szpiegostwo, a wujek był aresztowany, więc zwinęliśmy wszystkie manatki, to znaczy zwinęłyśmy, bo ojca już nie było, pojechałyśmy do Warszawy.
W Warszawie mój wujek, który był majorem lotnictwa, miał duże, piękne mieszkanie naprzeciwko Ministerstwa Obrony Narodowej. Zostałyśmy przez ciocię przygarnięte. Wujek uciekł z niewoli i ukrywał się we własnym mieszkaniu pod cudzym nazwiskiem. Pracował na kolei jako robotnik, nosił wielką brodę. To był człowiek bardzo odważny i o ile wiem, był szefem wywiadu lotniczego na całą Polskę. Mieszkanie mieli bardzo piękne, czteropokojowe, dla nas bardzo [dobre]. My, ciotka, wujek.
Oczywiście uczyłyśmy się na kompletach. Pozbierałyśmy naszych nauczycieli z Łodzi i uczyli nas u nas w domu. Mam siostrę bliźniaczkę, zapomniałam powiedzieć. Potem poszłam do liceum, uczyłam się razem z poznaniakami, znalazłam sobie poznańskie liceum Mickiewicza. Bardzo się zaprzyjaźniłam z poznaniakami.

  • Czy to wszystko działo się już w Warszawie?

W Warszawie. Dużo poznaniaków przeniosło się do Warszawy. W naszej szkole była drużyna harcerska imienia Królowej Jadwigi, do której należałam. Byłam zastępową, najpierw zuchów, potem harcerek. Potem miałam zostać przyboczną, ale wybuchła wojna. Kiedy przeniosłyśmy się do Warszawy, postanowiłam zrekonstruować naszą drużynę w Warszawie i pozbierałam koleżanki, które znalazły się w Warszawie. Założyłyśmy nową drużynę harcerską pod moim dowództwem. Należałyśmy bezpośrednio do żeńskiego dowództwa ZHP.

  • Wróćmy do momentu wybuchu wojny. Jak pani zapamiętała ten moment?

Pamiętam, że przed wojną dostałam temat na polskim: „Co wiem i myślę o obecnej sytuacji politycznej?”. Napisałam, zresztą [byłam] bardzo dobrą polonistką i wiem, że dostałam ocenę: „praca zupełnie dobra”, to znaczy dziwną ocenę. Byłam już dosyć dobrze zorientowana, ale o Niemcach i hitlerowcach miałam pojęcie, że to takie pół-potwory. Niemcy już 8 września weszli do Łodzi. Przysłali tam swoich najpiękniejszych, najelegantszych chłopców. W Łodzi było dużo Niemców, którzy tam już mieszkali od dawna i było dużo takich Niemców, którzy mieli pochowane w kominach flagi hitlerowskie i tak dalej. Wylegli na ulice, a ja jechałam tramwajem i nie mogłam się temu wszystkiemu nadziwić.
Potem, pamiętam, byłam w mojej parafii, w kościele Świętego Krzyża w niedzielę i było dużo żołnierzy niemieckich. W Łodzi były dwa kościoły ewangelickie i jeden kościół katolicki, [który był używany] również przez Niemców katolików. Było dużo żołnierzy niemieckich i też to dla mnie było wstrząsające przeżycie, że tu hitlerowcy, tu Hitler, tu napad, a tu się modlą w kościele.
Poza tym widziałam kobietę, która dostała jakiegoś obłędu, chodziła w długiej koszuli, z rozpuszczonymi włosami. Widziałam oficera, który przyszedł się pomodlić przed pójściem na front. Poza tym trzeba było już kopać doły przeciwlotnicze, więc brałam w tym udział, na naszym podwórku przed domem – jako harcerka. I zaraz, jako harcerka zostałam zaangażowana do pracy konspiracyjnej – jeszcze nie wyjechałam z Łodzi. Pamiętam, jak chodziłam do jakiegoś szewca czy gdzieś, pamiętam nawet rozkaz, żeby robić spisy, prawdopodobnie folksdojczów. Jeszcze do Bożego Narodzenia była czynna nasza szkoła, więc pamiętam, że robiłyśmy ubrania dla wysiedleńców, szyłyśmy. Byłam chora na grypę, potem trzeba było uciekać z Łodzi. O ile pamiętam, to bydlęcym wagonem uciekałyśmy z Łodzi.
W Warszawie, jak powiedziałam, założyłam drużynę. Nasza drużyna zajęła się pracą wychowawczą. RGO czyli Rada Główna Opiekuńcza założyła różne przedszkola, domy dla małych dzieci, przeważnie oficerów, którzy byli zagranicą. Myśmy organizowały dla tych dzieci przedstawienia kukiełkowe, jeździłyśmy po domach. Na początku koleżanka, jedna z druhen, kupiła papierowy teatrzyk, potem zrobiłyśmy już swój własny teatrzyk, a potem już zrobiłyśmy duży teatrzyk, jasełka, które napisałam z pomocą koleżanki Polakówny. Tak jeździłyśmy, że jak wsiadałyśmy do tramwaju, to jedna na jednym końcu, druga do drugiego wagonu, żeby nas nie przycapić.

  • Kto niósł postacie? Jedna osoba mogła nieść?

Nie, to była duża scenka i to wszystko trzeba było montować, więc jedna niosła jedną część, druga niosła drugą część i tak dalej. Kukiełki robiłyśmy same z papier mache. Tekst był bardzo patriotyczny. Niestety zginął mi. Już nie pamiętam, nie potrafiłabym teraz zrekonstruować, ale ten teatrzyk był bardzo popularny. Moja druga ciocia miała w pobliżu naszego mieszkania też duże mieszkanie, więc u niej się odbywało przedstawienie. Na ulicy ludzie sobie mówili, że tam jest to przedstawienie, bo nasze przedstawienie było już popularne. W każdym razie miało tekst bardzo patriotyczny i miało wielkie powodzenie. Potem było pewne zdarzenie. Zostałyśmy przydzielone jako drużyna łączności do kwatery ZHP.

  • Czy pani siostra również należała?

Tak, też należała, tylko nie brała tak aktywnego udziału jak ja, bo chociaż jest moją bliźniaczką, ale ma zupełnie inne usposobienie. Ale brała udział w przedstawieniach, we wszystkich spotkaniach. Pewnego razu (nie wiem, czy o tym mówić, ale historia wymaga prawdy, więc powiem) pojechałam z rozkazem. Trzeba było jechać przez most Poniatowskiego, na którym była łapanka, więc na wszelki wypadek przeczytałam sobie ten rozkaz, żeby go połknąć. A tam było napisane, że kochanej pani Irenie pani taka i taka składa życzenia imieninowe. A Irena to była właśnie nasza komendantka. Bardzo mnie to zdenerwowało. Przyjechałam do niej, złożyłam jej życzenia, jednocześnie zażądałam, żeby przenieść drużynę bezpośrednio do AK. Zostałyśmy przeniesione do Kwatery Głównej i szkoliłyśmy się jako łączniczki, które mają przenosić rozkazy między wojskami przychodzącymi na pomoc Warszawie.

  • Można było takie, wydawałoby się trochę błahe, przesyłki jak właśnie życzenia imieninowe czy urodzinowe, przekazywać przez łączniczki? Czy to nie było narażanie?

Uważałam to za narażanie i zdenerwowało mnie to […] dlatego zażądałam przeniesienia. Potem co niedzielę chodziłam z mapą sztabową na południe od Warszawy, drogami, różnymi dróżkami, żeby ewentualnie przeprowadzać partyzantów.
Po maturze zapisałam się na konspiracyjny kurs społeczno-wychowawczy prowadzony przez panią [Choromańską], później Słońską. Ten kurs był na bardzo wysokim poziomie. To był właściwie poziom wyższego nauczania. Między innymi był chór i wykładowcą był profesor Rutkowski, bardzo znany przed wojną popularyzator muzyki i pieśni. Pamiętam, przed samym Powstaniem uczyłyśmy się takiej pieśni: „Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój. Gdy padnie rozkaz twój…”. Już nie pamiętam dokładnie, w każdym razie to było przed Powstaniem i uczyłyśmy się pieśni „Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój”, która jest teraz dosyć znana i śpiewana.
Po zakończeniu kursu pojechałam na odpoczynek do Falenicy. Moja siostra zachorowała na serce, więc żeśmy ją tam wywieźli. Już czuliśmy, że będzie wybuch w Warszawie. Były spory w rodzinie, czy na zachód, czy na wschód, no i w końcu wywieźliśmy ją do tej nieszczęsnej Falenicy.

  • Mama wiedziała o konspiracji? Brała udział, pomagała?

Nie, moja mama nie brała czynnego udziału.

  • Ale wiedziała i godziła się na to?

Na spotkania? [Tak].

  • Nie wiedziała o spotkaniach?

Wiedziała wszystko, bo miałam dwie ciocie. Jedna mieszkała na 6 Sierpnia, a druga niedaleko, na Koszykowej. Obydwie były bardzo patriotyczne i bardzo otwarte na wszystko, co się działo. Miałam dwóch braci ciotecznych, którzy też byli w konspiracji i poszli do Powstania, ale poszli na Pragę, tak że się złożyło, że w końcu nie wzięli udziału w Powstaniu.
Jak się dowiedziałam w Falenicy, że już ostatnie pociągi jadą do Warszawy, to wskoczyłam i pojechałam do Warszawy. Umówiłam się z dwiema młodszymi koleżankami, Jagodą i Moniką. Już dostałyśmy rozkazy i dostałyśmy srebrne znaczki. Szczegółów już nie pamiętam, ale wiem, że dostałyśmy jako znak rozpoznawczy srebrne znaczki z orzełkiem. To właśnie był znak rozpoznawczy kwatery głównej.
Nasz punkt zborny miał być, zdaje się, na Żelaznej 85, gdzieś koło Ogrodowej, a myśmy były na Koszykowej. Poszłyśmy się tam pożegnać z moją ciocią i w tym momencie nastąpił wybuch Powstania. To znaczy na Koszykowej [nastąpił] chyba o dwie godziny wcześniej, bo myśmy się szykowały na piątą, a tam nas spotkało chyba o trzeciej. Widziałam granaty, [słyszałam] strzały. Wyjrzałam przez okno, zobaczyłam jakiegoś człowieka, który był ranny, już umierał. Z moją ciocią sąsiadowało poselstwo czechosłowackie, które było zajęte przez Niemców.
Jak to wszystko ucichło, tośmy prędko zbiegły na dół, żeby lecieć do naszego punktu. Oczywiście biedna ciocia trzymała mnie za spódnicę, żeby nie wychodzić, ale to nic nie pomogło. Biegłyśmy przez Marszałkowską, palił się już dworzec, trafiłam na jakiegoś trupa po drodze. Przy każdym wylocie ulicy trzeba było uważać, czy nie będą do nas strzelać. W końcu trafiłyśmy na Złotej na pierwszy patrol powstańczy, sanitarny. Poszłyśmy za tym patrolem. Tam już było trochę jeńców niemieckich, tak że nastrój był bardzo patriotyczny i bardzo pogodny. Ale myśmy się uparły dążyć na naszą placówkę, więc przeszłyśmy na ulicę Śliską. Padał deszcz, było ciemno. Była zbudowana barykada i żołnierz nas nie chciał przepuścić. Powiedział, że dalej są Niemcy. Ale nas to nie obeszło, jak żołnierz się odwrócił, to myśmy za jego plecami poleciały dalej, aż na ulicę Waliców róg Chłodnej. Tam zapukałyśmy do bramy, poprosiłyśmy o schronienie. Dozorca nas bardzo uprzejmie przyjął.
Z bramy robiłyśmy wypady, żeby się przedostać przez Chłodną, do naszej placówki. Już tam wjeżdżały czołgi. Żółte race Niemcy puszczali, robiło się zupełnie widno. Myśmy się chowały za statuy, które były na Chłodnej przed jednym pałacykiem. Dwa czy trzy razy żeśmy wracały, bo słyszałyśmy tupot niemieckich nóg. Przechodziłyśmy dwa razy pod bunkrem, a nie wiedziałyśmy o tym. Dopiero zmęczona runęłam na jakieś zasiusiane materace. Rano słyszę terkot karabinu maszynowego, więc pytam się, co to jest, a ludzie mówią: „Czy pani nie wie, że naprzeciwko jest bunkier i Niemcy strzelają?”. Tak że myśmy przed tym bunkrem dwa czy trzy razy przechodziły, ocierając się o bunkier i mówiąc „Pod Twoją obronę…”.
Była tam jakaś pani, która mieszkała naprzeciwko i chciała się przedostać. Wiem, że deszcz padał, potem przestał padać. Powiedziała, że jak zrobi się ciemniej, to zawoła do dozorcy naprzeciwko, on jej otworzy i ona przeleci przez Chłodną. Miałyśmy biec razem z nią. Mówię tak: „To teraz jeszcze wrócimy tam, skąd żeśmy wyszły”, bo tam gdzieśmy się schroniły, było trochę młodych chłopaków, śpiewaliśmy piosenki powstańcze, mówiliśmy jakieś poezje i bardzo dobrze [czuliśmy] się. Mówię: „To jeszcze wrócimy”. A ta kobieta do mnie powiedziała: „Jak pani chce przejść, to niech już pani nie wraca, bo pani nie wróci”. Automatycznie jej posłuchałam, zawołałam dziewczyny, usiadłyśmy na progu klatki schodowej i w tym momencie nastąpił straszny wybuch. Dom, z którego wyszłyśmy, zawalił się. Dopiero teraz po latach dowiedziałam się, że Niemcy go wysadzili w powietrze. Cały czas nie wiedziałam, bo widziałam, że nasi chłopcy zakładali tam jakieś lonty. Myślałam, że chcieli wysadzić bunkier. […] Tak że gdybym tą minutę się cofnęła, to już by mnie nie było.
  • A pani, która przestrzegała panią, wiedziała o tym, że on będzie wysadzony?

Nie, skąd. Jakieś natchnienie miała. W każdym razie podmuch otworzył wszystkie bramy, było pełno pyłu w powietrzu, tak że Niemcy mieli trochę utrudniony ostrzał i myśmy przeleciały na Ogrodową. Po drodze Jagoda się przewróciła w kałużę, żeśmy się śmiały jak dzieci. Przeskoczyłyśmy na Ogrodową po ciemku już zupełnie, w czarnej nocy. Nie wiedziałyśmy, gdzie idziemy, nie było wiadomo. W każdym razie w końcu trafiłyśmy na polski patrol. Widziałyśmy, że już są biało-czerwone flagi wywieszone. Zabrali nas i nie chcieli bardzo wierzyć naszej relacji, bo byłyśmy całe czarne. Zaaresztowali nas po prostu w stróżowskiej dyżurce. Tam był duży stół, cerata, więc zdjęłam ceratę, położyłam dziewczyny na stole, nakryłam je tą ceratą, a sama usiadłam w fotelu i od razu zasnęłam. Rano [przyszedł] jakiś porucznik, dowódca tego odcinka i już nas uznał. Pokazałyśmy znaczki. Przedtem na te znaczki nikt nie reagował.
Poszłam, próbowałam się dostać wreszcie pod ten adres, gdzie miał być nasz punkt zbiorczy. Było bardzo trudno się przedostać, bo to było pod ostrzałem. W końcu, jak już weszłam na piętro, to dowiedziałam się, że punkt został przeniesiony na Karolkową, tam gdzie był „Parasol”. Tam się potem dostałam. Przyszłyśmy, zameldowałyśmy się i miałyśmy taką odpowiedź: „Komenda powiedziała, że jesteście fajne i morowe, a że znacie drogę, to pójdziecie do Śródmieścia”. Takie było ułatwienie życia.
Oczywiście poszłam z rozkazem do Śródmieścia, już sama, bez Jagody i Moniki. Biegłam chyba Okopową, tylko pamiętam, że były same fabryki, nie było się dosłownie gdzie schronić. Zniżał się niemiecki samolot, bił z cekaemu, widziałam kule, jak się rozbijały o mur. Miałam bardzo duże uczucie, że Chrystus Zmartwychwstały jest z nami, że nam pomaga. Doszłam do ulicy Jasnej, na Jasnej była jakaś komenda, nie pamiętam, co to było. Oficerowie jak zobaczyli łączniczkę, to się wszyscy prężyli na baczność z wielkim szacunkiem. Ledwie stamtąd wyszłam, to spadły bomby i to zostało zbombardowane.
Wróciłam. Nie pamiętam, czy chodziłam jeszcze do Śródmieścia, tylko pamiętam, że jak wróciłam, to już nikogo nie było na tej placówce, tylko zostawili maszynę do pisania. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam ludność uciekającą w popłochu z Woli, więc złapałam maszynę do pisania, żeby się nie dostała w ręce Niemców, zbiegłam na dół i pobiegłam w stronę wschodnią. Wszystkie wojska wracające z Woli się zbierały, wszystkie oddziały, w sądzie, który teraz istnieje w Warszawie, był taki i został nietknięty – na Lesznie, obecnie aleja Solidarności. To był poniemiecki szpital, tam było strasznie dużo pluskiew, pamiętam. Chyba tam dwa dni byłyśmy.
Jeszcze pamiętam taki fragment: miałam dyżur w bramie i przyszło dwoje dzieci z trzecim dzieckiem na plecach i do mnie: „Pani żołnierzu, niech nas pani przepuści, bo nam tatusia i mamusię zabiło, a siostrzyczkę mamy ranną” – więc to wszystko było raczej tragiczne.

  • Co się stało z tymi dziećmi?

Nie wiem, nie miałam możliwości… Tyle że się ich przyjęło. Dostałyśmy żelazny zapas jedzenia – to znaczy to były suchary i trochę kostek cukru – i rozkaz przedostania się do Śródmieścia. Pamiętam, jak przechodziłyśmy przez Żelazną Bramę, to Żelazna Brama już płonęła, a za nami już na motocyklu wjeżdżali Niemcy. Dostałyśmy się do Śródmieścia. Tam trzeba było przedzierać się przez Aleje Jerozolimskie, żeby się wydostać na południe Warszawy. Południe Warszawy było wtedy w lepszej sytuacji, bo były wszędzie porobione przekopy między domami. Cześć wojska poszła na Starówkę niestety, ale my nie. Jeszcze powiem może, bo to jest ciekawy szczegół, jak się przechodziło przez Aleje Jerozolimskie przy Nowym Świecie. Tam zatrzymałyśmy się w jakiejś kamienicy, na chwileczkę położyłam się spać. Cały czas był ostrzał, potem zrobiło się nagle cicho. Ponieważ cicho, tośmy prędko zbiegły na dół. W bramie już stało kilkadziesiąt osób, żeby się przedostać na drugą stronę. Przez Aleje Jerozolimskie był ustawiony wielki korytarz z worków z piaskiem i trzeba było przechodzić tym korytarzem w zupełnym milczeniu, żeby się przedostać na drugą stronę, a od strony Wisły podjeżdżały niemieckie czołgi. Przeszłyśmy przez ten korytarz, wydostałam się gdzieś do Śródmieścia, gdzie zresztą spotkałam oficera zrzutka, przyjaciela mojego wujka.
Potem nas przydzielili na Kruczą. Na Kruczej był magazyn żywnościowy. Tam spotkałam moją drugą koleżankę, z którą żeśmy się rozstały i z którą już potem zostałam do końca, poszłyśmy razem do obozu.

  • Pseudonim „Miśka”, tak?

Tak. [Nazwisko] Kretowicz. Myśmy się rozstały potem, ona wyszła za mąż w Anglii i pojechała do Stanów. Z „Miśką” razem byłyśmy w magazynie, przez tydzień. Tam był też dość ciekawy fragment, bo naprzeciwko, w jednej kamienicy zainstalowało się radio powstańcze i to radio nadawało na cały głos swoje audycje. A na rogu Pięknej czyli dawnej Piusa i Kruczej stali Niemcy, tam był bunkier i ci Niemcy słuchali. Nawet się odezwał kiedyś głos, żeby dalej mówić. Był artysta, nazywał się pan Krukowski i ułożył hymn powstańczej Warszawy. Zaśpiewam ten hymn, bo jest bardzo piękny i rzadko go słychać. Tylko że mam głos niedobry: „I znów walczy dzielna stolica, / Znów ją owiał pożogi dym – / I na krwią zbroczonych ulicach / Znów wolności rozbrzmiewa hymn. / Choć mundury nie zdobią nam ramion, / Choć nie każdy posiada z nas broń, / Ale ludność Warszawy jest z nami, / Każdy Polak podaje nam dłoń. / To my – walcząca Warszawa, / Złączona ofiarą krwi. Nasz cel – to wolność i sława, / Potęga przyszłych dni. / Kto żyw, ten z nami na wroga, / – Tak nam dopomóż Bóg”. Teraz nigdy tej pieśni nie słyszałam, a była bardzo ładna i ten artysta ją pięknie śpiewał, właśnie przez radio, słychać było na całej Kruczej.
Potem nas przenieśli w Aleje Ujazdowskie, do Zgrupowania „Sławbor”. To był Rzepecki, który miał słynny proces. Tam był porucznik „Bradl”, to był [Kazimierz] Leski, dostał potem dziesięć lat wyroku. Tam ja i „Miśka” dostałyśmy się jako telefonistki, a Jagoda i Monika jako łączniczki. Była centralka, miałyśmy pluton łączności i siedziałyśmy przy telefonie. Naprzeciwko była kaplica na Wilczej. Była barykada między naszym domem a kaplicą, ale jak tylko miałyśmy czas, tośmy biegały do tej kaplicy na mszę świętą i do komunii świętej. Tam było zawsze pełno ludzi, msze były odprawiane, były pospieszne śluby zawierane i tak dalej.

  • Była pani tam na jakimś ślubie?

Już nie pamiętam, tylko wiem, że samo przedostanie się do tej kaplicy zawsze było złączone z ryzykiem, bo się biegło pod barykadą, już dalej byli Niemcy. Miałyśmy kontakt między innymi z Powiślem, ze słynnym kapitanem „Kryską”. Jeszcze powiem zabawny [fakt], że było kilka dziewczynek, które były wychowankami zakonnic, bo to były sieroty i też były jako łączniczki, jako telefonistki. Kiedyś jakaś łączyła, łączyła i stale łączyła się z jakimś pułkownikiem. On mówi: „Dziecko, co ty wyprawiasz?”. Ona mówi: „Panie pułkowniku, kiedy mnie stale klapka opada”. On mówi: „Moje dziecko, to [zapnij] sobie tę klapkę i daj mi święty spokój”. Z „Kryską” mieliśmy łączność telefoniczną, a potem ta łączność była coraz rzadsza, coraz rzadsza i weszli tam Niemcy. Co się działo na Czerniakowie, to wiadomo.

  • Proszę powiedzieć, z kim pani nawiązywała łączność.

Z różnymi punktami powstańczymi. Między innymi pamiętam „Kryskę”.

  • Do którego momentu łączność była zachowana?

Właściwie do ostatniego, tylko było coraz mniej słychać. „Kryska” przedostał się przez Wisłę i leżał na przęśle mostu. Strzelali do niego Niemcy, a potem przypłynęli „berlingowcy” i zabrali go, rzucili w krzaki w Aninie. Myśleli, że on jest trup. Przyszedł kapelan, który go akurat znał i zajął się nim. Wyjęli mu kulki, osiemnaście kul dostał. Potem jeszcze żył, funkcjonował. Pracował, był czynny w ZBOWiD-zie.
Teraz muszę powiedzieć coś ważnego. Była pani Maria Okońska, to była późniejsza współpracownica prymasa Wyszyńskiego. Była starsza ode mnie kilka lat, była studentką i jeszcze przed Powstaniem prowadziła konspiracyjną sodalicję mariańską. Częściowo miałam z nią kontakt. Poszła do Powstania, nie żeby się bić, tylko postanowiła, że od razu wstąpi do służby duszpasterskiej. Już w czasie pobytu w Warszawie, w Powstaniu, gdzieś usiadła i na kolanie napisała odezwę do walczącej Warszawy, żeby walczyć różańcem. Jeszcze różańca wtedy nie mówiłam, ale zachęcona tą odezwą zaczęłam mówić różaniec. A byłam strasznie już sfrustrowana, bardzo było mi już ciężko patrzeć na to, co się dzieje, jak ci wszyscy chłopcy i dziewczyny naokoło giną. Zaczęłam mówić różaniec na palcach.

  • Czyli nie miała pani różańca?

Nie miałam, tylko zaczęłam mówić na palcach. Pamiętam, jak to było: trzy zdrowaśki i łączę, łączę i znowu trzy zdrowaśki, łączę, łączę. Różaniec mi jakoś pozwolił wiele rzeczy zrozumieć w świetle Bożym i podniosło mnie to na duchu.

  • Proszę powiedzieć, jak ta odezwa docierała? Przez łączniczki?

Była jakoś rozpowszechniana. [...] Potem przyszli chłopcy, najpierw ze Starówki. Pamiętam, pewnego dnia zostałam posłana gdzieś za plac Trzech Krzyży, na Żurawią czy gdzieś, żeby im przynieść coś do picia. Pamiętam, że się czołgałam przekopem i wiadro z piciem popychałam przed sobą. Byli w jakimś pałacyku na placu Ujazdowskim. Wyszli z kanałów. Weszłam: „Chłopcy, pić wam przyniosłam, obudźcie się”. Jeden wstał, miał firankę naokoło siebie, bo gdzieś zginęły mu spodnie w wędrówce. Pobudzili się i pierwsza rzecz, zamiast się rzucić do picia i jedzenia – właściwie to było samo picie – to jeden wyjmuje kartkę z kieszeni i czyta wiersz: „Jak ja na ciebie czekam czerwona zarazo”. Ten wiersz jest znany. Oczywiście [można] się domyślić, o jaką czerwoną zarazę chodziło, o Rosjan, o sowietów.

  • To było w czasie Powstania?

Tak, jak przyszedł ze Starówki, z kanałów. Chcę pokazać, jaka była młodzież powstańcza, że mniej go obeszło to, że się napije czy naje, tylko musiał wyrazić najpierw swój protest, więc przeczytał. Nie pamiętam całego tego wiersza, ale wiem, że jest znany. […] Mówię: „Chłopcy, poproście dowódcę, żeby was dali do Królowej Jadwigi”. Królowa Jadwiga to była szkoła przy placu Trzech Krzyży. Tam byli przedtem Niemcy. Mówię: „Tam jest fajnie, elegancko, tam odpoczniecie”. To było rano. Pamiętam, jak szłam. W kościele jeszcze grały organy, paliło się światło. Na placu Trzech Krzyży jest kościół Świętego Aleksandra. O drugiej po południu już byłam przy telefonie na drugim piętrze i zaczęło się straszne bombardowanie. Wtedy zbombardowali kościół i plac Trzech Krzyży i właśnie tę szkołę, gdzie namawiałam chłopców, żeby ich tam przenieśli. Ale ich tam nie przenieśli, tylko był inny oddział, zdaje się kapitana „Żuka”, i bomby ich tam pogrzebały. Jak się skończył nalot, jest telefon od komendantki: „Kto przy telefonie?”. Mówię: „»Kora«.” – „Schodziła pani?”. – „Nie”. – „Proszę sprawdzić linie”. Mówię: „Już wszystkie sprawdzone” – i słyszę głos: „Bardzo dobrze”. To było na drugim piętrze, a spaliśmy na dole, w piwnicy. Chcę zaznaczyć, że jeszcze nie mówiliśmy sobie wszyscy na ty, tylko elegancko: pan i pani. Mówię do naszego plutonowego: „Panie Maćku, jeżeli zniszczą łączniczkę, to może pan sobie sprawi nową, ale centralki szkoda”. I on nas wtedy wsadził do piwnicy. Tam był duży piec, to była przedtem jakaś pralnia czy coś takiego. Pamiętam, że jak przychodzili chłopcy ze służby to kładli się, kto był pierwszy, na tym piecu czy dziewczyna, czy chłopak. Ale były bardzo eleganckie stosunki, nigdy nie użył nikt żadnego nieprzyzwoitego słowa, broń Boże, było bardzo fair. Po bombardowaniu placu Trzech Krzyży już sytuacja była bardzo końcowa, można powiedzieć.

  • Jeżeli linia telefoniczna była uszkodzona, kto się zajmował naprawą?

Tak zwane druciki, czyli nasi chłopcy szli na linie i reperowali, pogwizdując i podśpiewując pod kulami. Maciek i jeszcze drugi, nie pamiętam, jak się nazywał.

  • Czyli ci najbardziej odważni?

Wszyscy byli odważni. Był właśnie porucznik „Bradl”, czyli Leski. To był niesłychanie dzielny porucznik, dawał wszystkim przykład. Miałam ciocię na Koszykowej, więc jak miałam chwilę czasu, to biegłam przez Mokotowską na Koszykową, do cioci. Mój wujek został ranny, tam był szpital, prowadziły ten szpital zmartwychwstanki. Odwiedzałam mojego wujka. Pamiętam jedną dziewczynę, która przechodziła przez Aleje, przez Nowy Świat i dostała kulę na przestrzał z ciężkiego karabinu maszynowego. Przychodziłam do niej, mówiła: „Panno »Koro«, już mam tylko jedną nogę”. Potem przyszłam, mówi: „Panno »Koro«, już nie mam obydwu nóg”. A jak przyszłam trzeci raz, już nikogo nie było, znaczy umarła. Potem była dziewczynka piętnastoletnia, jakaś łączniczka, która leżała na leżaku, bo już nie było dla niej miejsca.
Więc biegłam Mokotowską pod kulami. Pamiętam, że ciocia dała mi buteleczkę czarnej kawy – bo mi się przypomniał „Bradl” – i oddałam mu tę czarną kawę, bo tak go podziwiałam, jego odwagę. Wiem, że on po wojnie, kiedy był proces Rzepeckiego czyli „Sławbora”, został aresztowany, dostał dziesięć lat więzienia, z którego wyszedł. [Kazimierz] Leski się nazywał. Zdaje się, że był żydowskiego pochodzenia, ale nie jestem pewna. W każdym razie to był jeden z najbardziej odważnych poruczników.

  • Proszę powiedzieć, czy utrzymywała pani jakiś kontakt z mamą?

Nie, mamusia była w Falenicy.

  • Nie było takiej możliwości?

Nie, absolutnie nie. Ani z siostrą, ani z mamą, ani nic.

  • Czy oprócz radiostacji, audycji powstańczych, miała pani jakiś kontakt z gazetami, z przedstawieniami?

Nie, nie miałam. Jeszcze na początku, jak nas przenieśli w Aleje Ujazdowskie, było chyba Święto Wniebowzięcia. To jest dom lekarza.

  • Ten „pod gigantami”?

Chyba tak. Nie został zniszczony. Tam był duży dziedziniec i był osobny ołtarz do mszy świętej. Naprzeciwko, na balkonie siedziały nasze cztery sieroty. Bardzo ładnie śpiewały i tam śpiewały. Pamiętam, że w tym momencie, w czasie mszy świętej zaryczała „krowa”. Oczywiście cały odcinek był zgromadzony na tym podwórzu. „Krowy” to były wyrzutnie rakietowe, które wyrzucały granaty i jak były nakręcane, to strasznie wyły. Mówiło się, że „krowa” ryczy. W tym momencie zaczęły lecieć pociski. Ksiądz się schylił nad ołtarzem, wszyscy się schylili i te sierotki przestały śpiewać na balkonie. Kilka osób poleciało na strych, żeby ratować, żeby nie było pożaru. Za chwileczkę ksiądz zaczął kontynuować mszę świętą, wszyscy się wyprostowali, msza święta się skończyła.
  • Uderzył w ten budynek pocisk?

Nie wiem, coś na strychu może było, ale polecieli gasić, bo to były też pociski zapalne. Mogę się trochę mylić, ale to wszystko było już dawno.

  • Jak wyglądał pani kontakt z ludnością cywilną? Czy w mszach brali udział zwykli ludzie, nie powstańcy?

Tylko tą mszę pamiętam, a żadnych innych wielkich mszy nie pamiętam. Wiem, że ludzie się zbierali na podwórzach, przez całą okupację były budowane ołtarzyki na podwórzach i ludzie się tam modlili cały czas do miłosierdzia Bożego.

  • Jak wyglądał kontakt ze zwykłymi ludźmi, niewalczącymi, z ludnością cywilną?

Nie pamiętam takiego faktu, bo siedziałam przy centrali. Myśmy byli raczej wystawieni, więc do nas nikt cywilny nie przychodził. Naprzeciwko była ulica Wilcza, Krucza, ale tam nie chodziłam.

  • Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy? Przychodziły telefonicznie te informacje?

Telefonicznie tak, na pewno coś tam przychodziło, ale przecież przyszli powstańcy kanałami ze Starówki, jak opowiadałam przed chwilą. Zatrzymali się w jakimś pałacyku w Alejach Ujazdowskich. Pamiętam spotkanie w kaplicy na Wilczej z Marysią Okońską, która była w jakiejś płomiennej wizji, można powiedzieć. Powiedziała: „Zośka, zobaczysz, jeszcze cała Warszawa będzie wyglądać tak, jak Starówka”. Ona wyszła ze Starówki. One organizowały msze święte po piwnicach. Ich było tylko kilka. Roznosiły komunię świętą po całej Warszawie. W książeczce to można znaleźć, proponuję przeczytać, bo tam jest dużo ciekawych informacji.
Potem mieliśmy inspekcję „Bora” Komorowskiego, już pod koniec. Przyjechał do nas „Bór” Komorowski, który mnie trochę zdenerwował, bo powiedział : „Żołnierze, powiedźcie, czego wam potrzeba?”. A co mógł nam dać? Nic już nie mógł. A co nam było potrzeba? Jak mówię: krzyż na grób. Tak że jak [plutonowy] przyszedł z tej inspekcji, zebraliśmy się w naszej centralce, w piwnicy, to mówię: „Panie Maćku, żeby pan tylko nie ważył się przedstawiać mnie do Krzyża Walecznych”, bo byłam taka sfrustrowana tym zapytaniem.

  • Co państwo odpowiedzieli, że czego uje?

Jeden powiedział: „Panie generale, chcemy bić się i zwyciężać!”. To innych jeszcze więcej zdenerwowało, bo to było zupełnie niemądre wystąpienie, bo to już była klęska. Pamiętam, jak w Królowej Jadwidze był zakopany cały oddział i przyszli, pytali się, kto chce iść odkopywać, to już nikt się nie ruszył, bo już po prostu nie mieliśmy sił, już byliśmy wykończeni.

  • Skąd państwo brali jedzenie?

Nie pamiętam. Była jakaś kuchnia polowa.

  • Czy rozkazy przekazywane przez telefon były w jakiś sposób szyfrowane?

Nie, po prostu odbierało się przez telefon i koniec. Nie pamiętam żadnych szyfrów.

  • Może pani zapamiętała coś najważniejszego, co było przekazywane?

Nie, najbardziej pamiętam „Kryskę” na Czerniakowie, że wołało się: „»Kryska«, »Kryska«!”, a „Kryska” przestał odpowiadać. Już wiedzieliśmy, że Czerniaków się skończył.

  • Wspominała pani na początku pierwszy kontakt z patrolem powstańczym i z jeńcami niemieckimi. Czy w późniejszym okresie widziała pani Niemców?

Nie widziałam. Tylko na tym pierwszym kontakcie. Wiem, że tam leżeli „powiązani w pęczki”. Żartuję, w każdym razie było to dla nas podnoszące na duchu, że widzieliśmy unieruchomionych Niemców.

  • Słyszała pani o okrucieństwach ze strony niemieckiej, czy tego się nie widziało?

Nie, jeszcze do nas nie dotarło to, co się działo na Woli i tak dalej. Tylko pamiętam, jak sama z Woli uciekałam. Widziałam jeszcze z okna, jak szedł kapelan, słynny ojciec Paweł, który potem był na Czerniakowie. I uciekająca ludność – to już był obraz, co się tam dzieje. I dzieci, co [mówiły] do mnie, że im tatusia i mamusię zabili, a dzieci uciekają, trzymają ranną siostrzyczkę. Ale nie wiedzieliśmy o rzezi na Woli.

  • Słyszała pani o pomyśle, żeby pędzić ludność cywilną przed czołgami?

Nie pamiętam tego. Pamiętam tylko, że w pewnym momencie było zawieszenie broni i wtedy można było wyjść i chodzić po Warszawie.

  • Korzystali ludzie z tego?

Korzystali, bo kto chciał, mógł wtedy wyjść z Warszawy.

  • Żołnierze też wychodzili?

Nie, żołnierze nie, tylko cywile wyszli. Pamiętam, jak poszłam do mojej cioci, na jaką ulicę, już nie pamiętam. Szło się przez góry gruzów, już nie było domów, tylko góry gruzów. Potem już „Bór” prowadził rozmowy z Niemcami. Najważniejsze, że alianci uznali nas za kombatantów, więc w ten sposób mogliśmy pójść do niewoli jako żołnierze, a nie do obozów koncentracyjnych. Zdecydowałam się pójść do niewoli.

  • Jak wyglądało wyjście z Warszawy?

Pamiętam, że bardzo padał deszcz. Było bardzo deszczowo i staliśmy w czwórkach przed naszym domem. Myślałam o chłopcach, którzy leżeli pod szkołą Królowej Jadwigi. Potem ruszyliśmy. Jedna moja koleżanka, która była porucznikiem, miała wysoką gorączkę. Szła koło mnie, wzięłam ją za rękę i przeprowadziłam przez wszystkich Niemców i wachmanów, doprowadziłam do wyższych oficerów. Więcej nie pamiętam, lał deszcz. Jeszcze drobny szczegół: miałam buty, normalne, sznurowane, które całą wojnę mi służyły i w czasie wyjścia z Warszawy oderwała mi się podeszwa, więc szłam na pół boso. Jeszcze było tak, jak to z Niemcami: nie miałyśmy żadnej gwarancji, że Niemcy uszanują wszystkie gwarancje aliantów. Ale zabrali nas do bydlęcych wagonów i jechaliśmy. Napisałam wierszyk, zaczynał się tak: „Hej tam Boże, mój Boże, tam po torze, po torze, Poprzez szarozielone równiny, przez zielone Mazowsze jedzie wojsko najnowsze, jadą, jadą warszawskie dziewczyny. Do niewoli tak jadą, a z paradą, z paradą, a wiatr w pędzie porywa ich śpiewki i piosenka ulata [zza] okienka, gdzie krata, a na kracie, hej, hej, chorągiewki. Wieją biało-czerwone chorągiewki szalone, hej szalone, jak serce, co boli. I jak serce tak wolne, przez równiny te polne, jadą z nami [?], hej, hej, do niewoli”. Jeszcze w wagonie napisałam tę piosenkę.
Jeszcze co do ludności cywilnej. Jak było zawieszenie broni, tośmy się trochę pospotykali z różnymi ludźmi. Między innymi miałam moją profesorkę i przyjaciółkę, panią Irenę Chmieleńską, która była niewierząca i nawet trochę komunizująca. Prowadziła schronisko dla dzieci, sierot i była im bardzo oddana. Pamiętam, jak jej niosłam jakieś buty, które zafasowałam, jakieś skarpety.
Pamiętam, chcę dać świadectwo, że w Warszawie panował mistyczny nastrój, czuło się obecność wyższą między nami – że Bóg jest z nami, czuliśmy to, Chrystus jest z nami. Po wojnie znalazłam w jednym sklepie w Warszawie pocztówkę przedstawiającą rannego żołnierza prowadzonego przez sanitariuszkę, a za nimi stoi Pan Jezus miłosierny i ich obejmuje ramionami. To było przy płonącym kościele Świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży. Potem komuś ofiarowałam tą pocztówkę, ale potem kiedyś byłam u kapucynów i u nich na dole, w podziemiach jest fresk, który przedstawia to samo.
Było uczucie wielkiego zbratania. Gdyby nie ta straszna klęska… Jednak było to, że czuliśmy się wolni, że czuliśmy, że jest Polska, że możemy mówić, śpiewać. Pamiętam, jak jeszcze na Woli, na Ogrodowej na kwaterze, rano jakaś dziewczyna otworzyła okna i zaczęła grać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Siedziały chłopaki, jedliśmy kaszę i oni otworzyli buzie, kaszy nie mogli przełknąć słuchając hymnu narodowego. Na Woli był jeden chłopak, miał pseudonim Smolinos i chodził w czerwonej chuście, zdaje się był z Gwardii Ludowej.
Rozbili magazyn tramwajarski i dostałam na Woli mundur tramwajarski. W tym mundurze chodziłam prawie do końca. Jeszcze, ponieważ mogłam biegać do cioci, uratowałam peliskę i ta pelisa mnie ratowała potem od zimna w obozie.
Jak się odbywało przekazywanie wiadomości? Była poczta powstańcza, którą przenosili mali chłopcy, tak że wiadomości przychodziły, nawet listy były przenoszone przez tych małych chłopaczków.

  • Dostała pani kiedyś list?

Nie. Jak się przechodziło przekopami, bo w południowej Warszawie było właśnie tak, że między podwórkami były wszędzie przekopy, dziury w ścianach, w piwnicach, to małe dziewczynki i mali chłopcy stali z chorągiewkami i pokazywali drogę. Te dzieci były naprawdę bohaterskie. W naszym odcinku była jedna dziewczyna, która miała młodszego braciszka i go zabrała ze sobą, nie miała z nim co zrobić i on był gońcem, ale jak była potrzeba, to pełnił też funkcję łącznika. Mały chłopak.

  • Ile miał lat?

Chyba osiem, siedem. Poszedł z nami do obozu i poszły z nami do obozu dwie Żydóweczki, które w czasie wojny wymykały się z getta i śpiewały po tramwajach, zbierały pieniądze. Jakoś potem dostały się do AK i też poszły z nami do obozu.

  • Czyli brały udział w Powstaniu?

Jakiś tam udział brały, nie wiem. Tylko wiem, że były razem ze mną w obozie.

  • Jak wyglądały przyjaźnie w tamtym okresie? Czy miała pani kogoś bardzo bliskiego? Wspominała pani o „Misi”. Czy był jeszcze ktoś? Czy można było utrzymywać takie przyjacielskie kontakty?

Cała nasza drużyna była bardzo zgrana, wszystkie dziewczęta. W czasie okupacji była wielka solidarność, ogromna.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania już każdy pilnował swojego miejsca, swojej służby, już nie było czasu na jakieś udzielanie. Wiem, że moja Monika chodziła na Powiśle od nas i w jednym miejscu miała postój. Tam było pełno butelek z jakimiś płynami. Bardzo jej się chciało pić i popijała. Potem się okazało, że to był szampan. Jak miała dalej iść, to nie mogła stanąć na nogach. Takie były powstańcze przygody.
  • Wróćmy do opuszczenia Warszawy. Gdzie pani się znalazła po opuszczeniu Warszawy? Gdzie panią Niemcy wywieźli?

Do Sandbostel. To był obóz między Hamburgiem a Bremą. To był obóz zasadniczo męski. Niemcy nam tam odgrodzili kawałek miejsca, barak dla nas. Ten barak się nazywał Aufname, dlaczego – nie wiem. Myśmy były w tym baraku. Niemcy nas otoczyli podwójnym drutem. Tam byli oczywiście jeńcy, przede wszystkim byli Polacy z 1939 roku. Jak nas wypuścili z wagonów, to trzeba było jeszcze kilkanaście kilometrów iść do obozu. Po drodze widziałyśmy, jak przechodzili jeńcy i nam salutowali, jacyś jeńcy, którzy mieli przepustki, gdzieś szli, do wsi czy gdzieś. Przyszły pierwsze wiadomości od pierwszych szeregów, że w obozie są Polacy z 1939 roku i że na nas czekają. Jak żeśmy już tam przyszły, w deszczowy, ponury dzień, to pamiętam, jak w pierwszych szeregach od razu kilka dziewcząt zemdlało ze zmęczenia. Cieszyłyśmy się, a oni mówili, że cieszyli się, że idą Polki. Ale przedtem przyszły jakieś Rosjanki i były w okropnym stanie, więc jak zobaczyli, że Polki maszerują i jeszcze śpiewają, to im serce urosło. Potem się nami bardzo interesowali. Oczywiście męskie obozy są zelektryzowane, jak tyle młodych dziewcząt się nagle tam znalazło. Przychodzili do drutów, przychodzili Francuzi, Belgowie, nawiązywali kontakt. Różne flirty przez druty się odbywały.
Był francuski ksiądz, który przychodził, myśmy organizowały sobie w baraku mszę świętą, prowizoryczny ołtarz. Ten ksiądz potem został zabrany do innego obozu, po drodze było bombardowanie i zginął. Poza tym w obozie był kapelan, właśnie ojciec Paweł. To był ojciec Józef Warszawski, naprawdę wielki jezuita, bardzo bohaterski ksiądz. Zrobił tam rekolekcje dla oficerów i powiedział im tak: „To są oficerowie?! To jest banda łobuzów, nie oficerowie!”. Ogromnie srogi był, ale dobry, budził sumienia. W każdym razie, kto go pokochał, to już do grobowej deski.
W baraku nie było żadnych prycz, nic, tylko drewniane wióry i na tym się spało. Pokładłyśmy na tym koce. Pod barakiem, nie wiem dlaczego, była woda, tak że przeważnie rano wszystko parowało i było raczej wilgotno. Co pewien czas Niemcy robili alarm i nas straszyli, że nas wywiozą do Bremy – a Bremę widziałyśmy codziennie wieczorem, jak była bombardowana – na roboty. Ale te alarmy się kończyły zawsze, dzięki Bogu, szczęśliwie.
W końcu zostałyśmy przewiezione do innego obozu. Niemcy w Oberlangen, przy granicy holenderskiej zrobili zbiorczy obóz wszystkich Polek. Tam było [ich] tysiąc sześćset, czy już nie pamiętam [ile]. W każdym razie pamiętam, że jechałyśmy przez jakieś tamy, na ciężarówkach i z daleka już widziałyśmy dziewczyny, jak do nas kiwają. Jedna koleżanka, Zosia Szlatyńska od razu wybiegła na przywitanie i mówi: „Irena jest komendantką obozu”. Moja komendantka z konspiracji, Irena Milewska pseudonim „Jaga”, została komendantką obozu. Wobec Niemców była tak zwanym mężem zaufania i potrafiła nas świetnie bronić. Już jej wszystkie bardzo ufały, bardzo ją lubiły.
Tam już dostałyśmy prycze. Co prawda tylko ze słomą i z wielką ilością pcheł, więc żeśmy tę słomę powyrzucały i spałyśmy na gołych deskach. Były kamienne umywalnie, można się było umyć. Było kilka pustych baraków, tośmy te baraki po trochu rozbierały i robiłyśmy sobie ogniska. Część dziewcząt chodziła na tak zwane komenderówki, tam byli gospodarze. To było już pod holenderską granicą i już było słychać nadchodzącą armię aliancką, więc Niemcy, gospodarze byli dla nas bardzo uprzejmi. Nie wiem, czy w ogóle uprzejmi, czy ze strachu. Dosyć, że jak dziewczyny tam szły, to nie kazali im nic robić, tylko je sadzali do stołu, dawali im coś jeść. Myśmy wysyłały najmłodsze dziewczynki, żeby podjadły.
Jeszcze pamiętam, jak się odbywało się wywożenie nieczystości. Była cysterna, trzeba się było do tego zaprząc i jedne ciągnęły, a drugie pchały. Bluzgało to naokoło, chlapało.
Pamiętam, żeśmy [przyjechały] do jakiegoś niemieckiego domku, już dokładnie nie pamiętam, co to było. Zebrałyśmy wszystkie papierosy, jakie miałyśmy przy sobie i dostałyśmy za to kilkanaście kartofelków. Miałam na sobie ceratowy płaszcz, do jednego rękawa włożyłam parę kartofelków i do drugiego, myślę sobie: „To będzie dla mnie, a to będzie dla »Miśki«”. Ale byłam taka głodna, że jak doszłam do obozu, to już nie miałam ani jednego kartofelka.

  • Na surowo pani zjadła?

Nie, one były gotowane, dla [królików]. [„Miśka”] mówi: „Słuchaj, nie martw się, byłam na komenderówce, przyniosłam parę kartofli i nawet kawałek słoniny, nagotujemy sobie na ognisku”. Były wieżyczki i Niemcy na nas wrzeszczeli, żeby to wszystko gasić. Myśmy sobie z tego nic oczywiście nie robiły.
Jeszcze chciałam powiedzieć, skąd miałyśmy jedzenie. Czerwony Krzyż zasadniczo dostarczał jeńcom żywność, jakieś paczki, ale ponieważ już był koniec Niemców, więc już się tabor niemiecki kończył i paczki nie dochodziły, albo jak dochodziły, to były do połowy zrabowane przez Niemców. Przeważnie jeszcze dochodziły amerykańskie papierosy, za które można było coś wycyganić. Nigdy nie paliłam, raz wypaliłam w obozie jednego papierosa i powiedziałam, że jestem w niewoli za drutami, ale do niewoli papierosowej się nie sprzedam, bo widziałam, jak niektóre dziewczyny sprzedawały ostatnią łyżkę margaryny za papierosa.
Po wyzwoleniu zostałyśmy przeniesione o parę kilometrów dalej. Nasz obóz nazywał się Oberlangen, a ten następny nazywał się Niederlangen. Był po esesmanach, więc był porządny, czysty. Było wielkie jezioro na środku. Zupełnie inne warunki, już były normalne łóżka i tak dalej.

  • Jak wyglądało wyzwolenie?

Właśnie, o wyzwoleniu to bardzo ważne. Myśmy paliły ogniska i z daleka słyszymy jakieś odgłosy walki, wystrzały. Jadą motocykle. A z tamtej strony szli Anglicy – to była inwazja – i Polacy generała Maczka, ale myśmy o tym nie wiedziały. Wszystkie dziewczyny lecą do drutów, wszystkie komendantki krzyczą: „Dziewczęta, do baraków, do baraków!”, ale nas to nic nie obchodziło, wszystkie biegną do drutów. Jeden chłopak, motocyklista, przecina druty i mówi: „O [rety], ile bab!”. Jak się dowiedzieli, że [w obozie] są kochane Poleczki, to się ścigali razem z Anglikami, kto pierwszy nas zdobędzie i to byli właśnie żołnierze generała Maczka. Oczywiście od razu zrobiło się wielkie święto. Oni wjechali na tych scout carach, na czołgach. „Koleżanko, może piżamkę? Koleżanko, może trochę kawki?”. A my, jak dobrze wychowane panienki: „Dziękujemy, dziękujemy”. Od razu zaczęło się wielkie święto.
Myśmy miały taki zwyczaj w obozie, żeśmy bardzo dużo śpiewały. Wieczorem, jak się kładło spać, to już w ciemnościach zawsze któraś zaczynała coś śpiewać na pryczy i śpiewał cały barak. A jak były jakieś wiadomości, to wszyscy, cały obóz śpiewał.

  • Jakie piosenki śpiewali?

To nie żołnierze, tylko my. Jeszcze Polaków nie było. Pamiętam, była taka pieśń, jak była dobra wiadomość, to od razu cały obóz śpiewał: „Alarm! Na koń, na koń, na koń! Żołnierska piosnka gra”. Ja też ułożyłam piosenkę: „Doprawdy”: „Doprawdy w głowie się nie mieści, jak dziwne losy dał nam Bóg. Zaledwie wczoraj tylko wieści przynosił armat huk. Zaledwie wczoraj los nas złościł i beznadziejnie wlókł się czas. Dzisiaj śpiewamy z radości. Nasi wyzwolili nas. Już przeminęły niewoli dni, nad Oberlangen jasny orzeł lśni, sztandar powiewa, z serca płynie pieśń: Już jestem wolna, już nie jestem KGF. Doprawdy w głowie się nie mieści, jak dziwne losy dał nam Bóg. Wszystko się dzieje jak w powieści, przed nami tysiąc dróg. Gdziekolwiek dola wieść nas będzie i jakąkolwiek drogę da, miłe na zawsze i wszędzie jest wspomnienie tego dnia”. Mieliśmy magister Wasiuczyńską, od razu zrobiła chór, ten chór nawet gdzieś jeździł.
Jeszcze chciałam powiedzieć o wyzwoleniu. Codziennie miałyśmy apel w obozie, jeszcze w czasie niewoli i śpiewałyśmy pieśń, na pewno znaną – „O Boże, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”: „O Panie, któryś jest na niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń, wołamy ze wszech stron do Ciebie, O Polsko broń, o polski dom. O Boże, skrusz ten miecz, co siekł nasz kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj, by stał się twierdzą nowej siły nasz dom, nasz kraj. O Panie, usłysz prośby nasze, o usłysz nasz tułaczy śpiew. Znad Warty, Wisły, Sanu, Bugu męczeńska do Cię woła krew. O Boże, skrusz ten miecz, co siecze kraj, do wolnej Polski nam powrócić daj, by stał się twierdzą nowej siły nasz dom, nasz kraj”. To codziennie śpiewałyśmy przy wieczornym apelu.

  • Niemcy na to pozwalali?

Pozwalali, bo byłyśmy jeńcami, więc miałyśmy pewne prawa. Jak było wyzwolenie, to od razu była zbiórka przed barakami i komendantka powiedziała: „Dziewczęta, nic nie powiem, tylko zmówmy »Ojcze Nasz«”. Cały obóz mówił „Ojcze Nasz” na podziękowanie za wyzwolenie. Był generał, chyba się nazywał Rudnicki i jedna dziewczyna w nim poznała chyba swojego wujka, więc przeleciała przed szeregami, rzuciła mu się na szyję. Tak że to było bardzo radosne. Ale potem zaczęły się wlec dni, bo nie wiadomo było, co będzie dalej. Wiadomo było, że albo Polska, albo emigracja. Myśmy miały w naszym obozie całe Ministerstwo Oświaty. Moja nauczycielka od łaciny, pani Zofia Trenkner była ministrem oświaty. One nawiązały kontakt, jak mogły, dostałyśmy różne stypendia, między innymi od papieża. Właśnie te panie się wystarały, żeby nas jakoś przeszmuglować do Belgii. Nie pamiętam dokładnie, tylko pamiętam, że trzeba było dosłownie szmuglować, bo Anglicy wcale nam nie pomagali. Pojechałam do Belgii, bo chciałam iść na studia społeczne, a francuski znałam ze szkoły. W Belgii poszłam na wyższe studia, na pedagogikę. Potem zaczęłam bardzo chorować na nerwy i musiałam wrócić do Polski.

  • W jakich okolicznościach pani przyjaciółka trafiła do Anglii? Też pojechała do Belgii?

Nie. Jej rodzice byli rozwiedzeni i ojciec, o którym nic nie wiedziała, był gdzieś zagranicą. Pewnego dnia szła obozową ulicą, już w nowym obozie. Idzie jakiś lotnik i podchodzi do niej, mówi: „Jak się masz, Kasiu?”. A jak była mała, to na nią mówili Kasia, chociaż była Irena. Z wrażenia zemdlała. To był jej stryjek. Okazało się, że jej ojciec jest pułkownikiem lotnictwa na Bliskim Wschodzie, był w Palestynie i ją do siebie wyciągnął. Jeszcze pamiętam, jak już stała na ciężarówce, jeszcze się do mnie wychyliła: „»Koreczko«, Zosieńko, jedź ze mną, proszę cię!”. Ale ja miałam koniecznie zamiar wyjechania na studia i [ona] pojechała. Potem, jak byłam w Belgii, to nawet do mnie przysyłała paczki, a jak wróciłam do Polski, straciłyśmy kontakt. Kontakty były w ogóle bardzo utrudnione. Kiedyś poszłam do kościoła Zbawiciela i w kruchcie zobaczyłam jej mamę, więc podeszłam. Zaczęłyśmy rozmawiać i mi podała jej adres. Od tej pory już jestem z nią w kontakcie, ale ona już od kilku lat choruje na raka. Dłuższy czas się trzymała, a teraz już nie odpowiada na listy i już nie ma w ogóle siły. Była u mnie, dwa czy trzy razy przyjeżdżała na rocznicę Powstania i odwiedzała mnie.

  • Nie żałuje pani powrotu z Belgii?

Nie. Co było robić? Nie chciałam zostać emigrantką. Emigracja mi się w ogóle nie uśmiechała, bo to trzeba się przystosować do innego społeczeństwa. Zresztą zaczęłam chorować, miałam straszną nostalgię, nie mogłam w ogóle spać w nocy, dostałam jakiejś wysypki, wszystko nerwowe. Wróciłam do Polski, zaczęłam chorować, już studiów nie mogłam skończyć. Potem, po latach, wstąpiłam do ZBoWiD-u, zdecydowałam się na ZBoWiD i w ZBoWiD-zie dostałam rentę inwalidzką. Tak że w końcu wylądowałam tutaj.

  • Jakie jest pani najmilsze wspomnienie z Powstania?

Całe Powstanie było wspaniałe, tak można powiedzieć. Chcę powiedzieć, że czułam obecność Chrystusa w Powstaniu, czułam to, że Chrystus Zmartwychwstały jest z nami, ta moc, siła. Wszystko było piękne, ale i wszystko było straszne jednocześnie. Straszne było oglądanie kolegów i koleżanek, jak padali, jak najpiękniejsza młodzież polska ginie. To było straszne i potem to już we mnie zostało, nie mogłam tego zapomnieć. Wszystko było piękne i trudne jednocześnie.

  • Czy po powrocie do kraju odnalazła pani siostrę i mamę?

Jak byłam w Belgii, to mieszkałam w Louvian, a jeździłam co tydzień do Brukseli na spotkania Polaków. Ze skrzynki wyjęłam list i otworzyłam ten list w autobusie. Od razu zauważyłam, że wszyscy się na mnie patrzą. To był list od mojej siostry. Jedna z dziewcząt z obozu, która chodziła przez zieloną granicę, dostała się do Polski. Tam zaczęli pytać, czy coś o mnie wie. A ponieważ jak z moją siostrą się rozstałam, ona była ciężko chora na serce, to potem byłam zrezygnowana, nie wiedziałam, czy siostra w ogóle jeszcze żyje. Jak [ta dziewczyna] wróciła przez zieloną granicę, to [powiedziała] o mnie i posłała wiadomość, że jestem w Belgii. Siostra napisała do mnie przez kolegę.
Mieszkanie mojej cioci na Koszykowej ocalało, a nasze mieszkanie na 6 Sierpnia pierwszego dnia Powstania Niemcy spalili. Mimo że było mieszkanie, to do czego było wracać? Przecież Warszawa była pusta. Siostra pojechała do Łodzi. W Łodzi miałyśmy przybranego wujka, któremu Niemcy zabrali piękne mieszkanie, ale po wyzwoleniu sobie to mieszkanie odebrał. Zaprosił moją siostrę i mamę do tego mieszkania. Mieszkały w bardzo ładnym, trzypokojowym mieszkaniu z łazienką. Tam je odnalazłam. Ale moja choroba przeszkadzała mi żyć. Na studia już nie wróciłam. Potem uprawiałam taką partyzantkę: trochę robiłam przekłady z francuskiego, potem poszłam pracować do fabryki, bo moim pragnieniem było nawiązać kontakt ze środowiskiem robotniczym. Pracowałam jako robotnica.

  • Mieszkała pani z siostrą?

Nie, potem przeniosłam się do Warszawy. Mieszkałam na Jelonkach, tam sobie wynajęłam jednoizbówkę i mieszkałam. Porobiłam różne nowe przyjaźnie i znajomości, ale chorowałam, miałam, jak mówię, tak zwane przerwy w życiorysie.

  • Czy jest jeszcze coś, co by pani chciała dodać, coś o Powstaniu, coś o czym się może nie mówi?

Radzę przeczytać książeczkę, bo tam jest cała działalność Marysi Okońskiej z jej dziewczynami. To jest bardzo ważne, bo one miały wpływ na duchowość całej Warszawy. Były bardzo odważne. Marysia napisała, że trzynaście razy była zakopana i trzynaście razy wyłaziła spod gruzów. Co było piękne – miałyśmy kaplicę w pobliżu, więc można było biegać na mszę świętą, nie czuło się osamotnienia, czuło się, że Bóg jest z nami. To było przyjemne, to było piękne. I to koleżeństwo, ta solidarność wszystkich ludzi, wzajemne stosunki w patrolu, wszystko było bardzo piękne.
Pamiętam, obok była piwnica, w której był skład amunicji. Pewnego razu było silne bombardowanie, to stanęłam pod tym składem amunicji, oparłam się plecami. W razie czego, to nie kawałek ręki, kawałek nogi, tylko cała polecę w powietrze i koniec. Ale o tym się nie myślało. Myślało się, że jest wolność, że jest Polska. To najważniejsze.


Wycześniak, 30 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Zaborowska
Zofia Kowalska Pseudonim: „Kora” Stopień: łączniczka Formacja: Komenda Główna AK Dzielnica: Śródmieście Północne, Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter